Janusz Meissner - "Na ostrowach"
fragmenty z książki: "Pierwsze kroki" 
 (to opowiadanie w "Opowieściach pogodnych" jest zmienione i znacznie gorsze)

"Jerzy podzwaniając z lekka zębami, utrzymywał, że się ociepla i że tok będzie jak cholera. Jakub ze Stefanem i z Mikołajem zgodnie potakiwali, mówiąc, że koguty okropnie pilno tokują na dwóch ostrowach, biją się i zlatują ze wszystkich stron. Przy tym bagno jeszcze nie bardzo rozmarzło i przejście jest suche.
Suche - w tamtych stronach - to bynajmniej nie znaczy, że nie ma wody. Ale w każdym razie określenie takie daje pewną szansę, że wyżej pasa się nie wpadnie. Nie wiem natomiast, jak się tam chodzi po mokrym: żaden z przewodników nie prowadził mnie nigdy "mokrą" drogą.
My obaj z Jerzym poszlibyśmy zresztą chyba nawet i po mokrym, skoro tylko istniała perspektywa myśliwskich emocji o świcie w zręcznie skleconej budce. Za to Władek, który w czasie podwieczorku okazywał kolosalną werwę i oświadczył, że naturalnie będzie "rębał" cietrzewie ile się da, niech tylko przylecą, dziwnie zrobił się liryczny.
- Jak to daleko do tego ostrowu? - zapytał nieufnie, kiedy przybyliśmy nad brzeg moczaru.
- Do pierwszego będzie niecały kilometr - powiedział Jakub, poprawiając na plecach nasze rzeczy.
- A tam, gdzie postawione budki, jeszcze dwa razy bagnem iść po jakich pół kilometra.
Władek zasępił się. Niewielkie doświadczenie, jakiego zdążył nabyć przez kilka dni pobytu z nami, wystarczyło, aby mógł poznać dziwną właściwość miejscowych kilometrów: są one podobno o wiele cieńsze od naszych, ale za to dłuższe.
- No, dobrze chociaż, że nie głębokie to błoto - mruknął - Będzie do kostek? - zagadnął Mikołaja.
- Chaljera jeho znaje - odrzekł, jak zwykle niezdecydowanie nasz przewodnik. - Może i będzie, a może i nie będzie, proszę pana kapitana. Jak my w lecie chodzili z panem pułkownikiem, to też było różnie, ale do pasa tak tylko na otnohach, koło rieczki. A teraz musi być dobrze iść: zmarznięte jeszcze - nie przerwiesz się.

Ruszyliśmy. Przodem Jakub, za nim pułkownik na swoich cienkich jak u bociana nogach, potem ja z asekuracją długiego kija i wreszcie sapiący jak parowóz Władek pod eskortą Stefana i Mikołaja.
Już po dziesięciu krokach łatwo można było zgodzić się z Jerzym, że się ociepla: półmetrowej grubości kożuch z mszaru i traw, z lekka tylko jeszcze podmarzły od spodu, falował za każdym dotknięciem i uginał się zdradziecko, a brunatne, gęste błoto i woda wydobywały się na powierzchnię, ostrzegawczo bulgocząc. Nogi więzły w tej zimnej mazi jak w smole, a czoła pokryły nam drobne kropelki potu.
Jerzy sadził naprzód nie oglądając się na nikogo, ja zaś usiłowałem dotrzymać mu kroku, dopóki nie wjechałem prawą nogą aż po biodro w niespodziewaną dziurę.
Takie przerwanie się kożucha nie należy do przyjemności: do połowy napełniony myśliwski but mieści około czterech litrów lodowatej wody, co przy temperaturze dwóch do trzech stopni powyżej zera jest raczej niepożądane.
Jednak myśliwy na pierwszych wiosennych polowaniach robi się podobny do źrebaka wypuszczonego na łąkę: śmieszy go zarówno własna, jak cudza przygoda, upaja go powodzenie i powietrze; porażka zaś zagrzewa do dalszych ryzykownych czynów.
Tak właśnie było ze mną. Naśmiawszy się wraz z pułkownikiem, dotarłem z dodatkowym obciążeniem w prawym bucie do pierwszego ostrowu, gdzie wreszcie mogłem usiąść i wylać wodę z cholewy. Potem dopiero obejrzałem się na resztę karawany.
Władek o dwieście kroków przed naszym stanowiskiem dokonywał heroicznych wysiłków, aby wytaplać się z żywiołu, który go pochłaniał. Podczas gdy przewodnicy windowali w górę jedną jego nogę, druga zapadała w mszar...
Miesił tak w miejscu bagnisty kożuch i klął z rozpaczy.
Potem, przy boskiej i ludzkiej pomocy wychynąwszy z dziury, lazł ogromnymi krokami ku nam, aby zaraz znowu wpaść beznadziejnie.
Tak był zabawny w tym pochodzie przez wsysający go co chwila moczar, że obaj z Jerzym kwiczeliśmy ze śmiechu. Spoglądał na nas zaczerwieniony i wołał coś, czego nie mogliśmy zrozumieć.
Dopiero kiedy dobrnął do ostrowu, stuliliśmy uszy.
Władek, poczuwszy twardy grunt pod nogami, wezbrał jak burza gradowa i wyłonił jednym tchem tyle przekleństw, na ile pozwoliła mu dość obszerna klatka piersiowa. Potem splunął i oświadczył, że "tu nie ma nic do śmiechu". A potem powiedział jeszcze, że nie ma zamiaru dać się utopić byle bandytom, że świat wydaje mu się dostatecznie piękny, aby nie tracić chęci do życia, że on, Władysław, ma żonę i dzieci oraz, że krokiem dalej z ostrowu się nie ruszy.
- Ogień palę i śpię tutaj - sapał. - Do kostek, psiakrew, miało być! Ładne kostki: brzuchem pcham przed sobą całe bagno i ani naprzód, ani w tył. Nieee: mnie życie miłe. Idźcie wy się topić. Ja zostanę tu!
Tchnęła odeń gorycz, jak od mizantropa, choć w normalnych warunkach był raczej optymistą. Za sprawą opętanego myśliwską pasją pułkownika, ten spokojny, zrównoważony ojciec dzieciom i wierny mąż puścił się z dwoma szaleńcami i włóczykijami ma kraj świata, hen do puszcz i bagien.
Czy to jest miejsce dla przyzwoitych ludzi? Kaczka - nie przeczę; żaba - owszem; przewodnik, w ostateczności stworzenie ziemno-wodne - tak. Ale kapitan wojsk polskich w wieku dojrzałym? Nonsens!
Klął Piastów i Jagiellonów, klął Rzepichę i Ziemowita ("czy tam Mieszka"), że Polskę sobie założyli nad Bałtykiem, kiedy tyle było miejsca wówczas, że i Adriatyk mógł być nasz ("Nie, psiakrew; im się chciało żubrów i rysiów, a ty, biedny P.u, cierp teraz w połowie kwietnia przymrozki i łaź po tym cholernym bagnie").
Klął tedy, ale jakoś dotąd godził się z losem. Chodził nawet do budek o pierwszej w nocy i regularnie zasypiał w nich zaraz, strasząc chrapaniem cietrzewie oraz dziwując się dwu rzeczom: że nigdy nie widział toku i że są ludzie, którzy zamiast jak Bóg przykazał leżeć w łóżku - wysiadują przed świtem w przewiewnej zieloności lasu.
Odrabiał te drzemki przed wschodem słońca z rezygnacją i bez protestu. Był cichy i pokorny, choć nie znajdywał w tym żadnej przyjemności. Ale teraz zbuntowana rozpaczą dusza stanęła w nim dęba, pokazała rogi i zaczęła ziać jadem słusznego, długo tłumionego oburzenia. Na próżno łagodnie i rzewnie prosiliśmy go, by szedł dalej z nami albo z Mikołajem wrócił na noc do chaty.
- Teraz?! - zawołał - Po nocy? Zwariowaliście?
Nie śmieliśmy odpowiedzieć na te trzy retoryczne pytania. Dusiło nas w gardle. Odeszliśmy, spuściwszy głowy...
Dopiero o kilkadziesiąt kroków dalej, już na drugim przejściu przez bagno, kurcz krtani ustąpił: mogliśmy nareszcie roześmiać się na głos.

Do pierwszej w nocy suszyliśmy buty i ubranie nad dymiącym ogniskiem z mokrych gałęzi karłowatej brzeziny. O kilometr od nas, w czarnym mroku, płonęło ognisko rozgoryczonego do pierwszych królów polskich Władka. Z północy zerwał się wiatr i jęcząc z wysiłku, przywlókł za sobą ogromne chmurzysko.
Jerzy uporczywie twierdził, że się wypogadza. Potakiwałem bez przekonania, rozparłszy kolana ułamanym kawałkiem drzewa, aby wysuszyć wewnętrzną stronę spodni. Zdrzemnąłem się w tej niezbyt dystyngowanej i niewygodnej pozycji, ale obudził mnie śnieg sypiący za kołnierz.
Było zimno. Ognisko dogasało. Jerzy pochrapywał na zmianę z Jakubem. Stefan po omacku zbierał gałęzie. Ja dzwoniłem zębami i skłonny byłem potępić Piasta-Kołodzieja za wybór klimatu.
Wreszcie zaczęło szarzeć. Poszliśmy za Jakubem do budek...
...
... bliżej siedzący cietrzew czuszyknął przeciągle podfruwając w górę i właśnie zamierzał rozpocząć swój taniec, kiedy z daleka, od strony bagna rozległo się podejrzane człapanie po błocie i niewyraźny odgłos rozmowy.
Zakląłem brzydko i z pośpiechem sięgnąłem po strzelbę. Ale było już za późno: furkot skrzydeł odlatujących ptaków odebrał mi resztki nadziei....
Wyszedłem z budki zmarznięty, zawiedziony i wściekły. Mogłem mieć oba koguty: biły się o dwadzieścia kroków ode mnie.
Kto u licha włóczy się tutaj? - pomyślałem ze złością, idąc w kierunku intruzów.
Nie mógł to być żaden z naszych przewodników, bo nie przyszliby niewołani. Nie mogłem również przypuścić, aby pułkownik popełnił taką nieostrożność, a Władek siedział uwięziony na ostrowie odległym od nas o kilometr. Zresztą, gdyby się nawet odważył stamtąd ruszyć, to z pewnością w stronę wprost przeciwną, nie w naszą.
Jerzego rzeczywiście zastałem w jego budce, skąd poszliśmy razem dalej, kierując się na coraz wyraźniejsze głosy.
Przyjaciel mój miał na rozkładzie dwa koguty i wierzchołek małej brzózki, przez którą strzelał do trzeciego nie zauważywszy tej przeszkody.
Zazdrość żarła mi serce. Szedłem ze spuszczoną głową, złorzecząc nieznanym sprawcom mego niepowodzenia i słuchając pułkownika, który wymyślał mi od ciemięgów.
Tak dotarliśmy do skraju zarośli i nagle obaj stanęliśmy jak wryci: przed nami stało coś, co pod grubą warstwą błota przypominało kościstą szkapę. Na tym dziwnym zwierzu siedział zarumieniony i pełen werwy Władek, obok zaś stał Mikołaj z głupowatą miną i paczką prowiantów.
- Przywiozłem wam śniadanie - oświadczył tryumfująco wróg Piastów. - Będziemy zaraz rębać. Są jajka, masło, szynka, wódka i sardynki.
Milczeliśmy, nie mogąc ochłonąć z wrażenia.
- No? - zagadnął Władek wyczekująco. Wtedy wstąpiła we mnie zimna żądza mordu.
- Właduchna - powiedziałem z trującą słodyczą - czemuś ty się wczoraj nie utopił?
- Po co cię tu diabli tak wcześnie przynieśli? - dodał Jerzy - on przez ciebie nic nie zabił: spłoszyłeś.
- A były cietrzewie? - spytał naiwnie pogodny topielec.
- Pewnie, że były!
- Phi, ja bym zręmbał. Jakby tylko do mnie przyszły, zręmbałbym, jak Boga kocham - zapewniał nas obojętnie. - O, tu są jajeczka, tu szyneczka, tu chlebek...
- Dawaj - westchnęliśmy obaj z rezygnacją."

- Janusz Meissner