Starodawne łowyMinęło dwadzieścia lat od mojego pierwszego i najbardziej pamiętnego wyjazdu na bagna biebrzańskie i toki cietrzewia. Wtedy nie zdobyłem koguta, ale wspomnienie tych niezwykłych chwil towarzyszy mi do dzisiaj i to nie tylko ze względu na niezwykłe czasy, w jakich przyszło nam wtedy żyć i polować.. Bóg tylko wie, jak bardzo chciałem go strzelić... Jak urzeczony byłem tym nadzwyczajnym spektaklem i jak przykro mi byłoby popsuć go, choćby nawet celnym strzałem.
Mijały kolejne dni, miesiące i lata; życie niosło nowe, nie tylko łowieckie wyzwania, a kiedy w końcu zdobyłem swojego koguta na toku, na Białorusi, to już jakoś nie było to samo. Po prostu inaczej, a spełnienie marzeń i młodzieńczych pragnień, najwidoczniej mogło się ziścić tylko tam, na tamtym polowaniu i pośród tamtych, a nie innych bagien. Chciałbym mieć tyle lat co wtedy. Ale nie mam, a tamten czas i tamte młodzieńcze uniesienia już nie wrócą. I tak jest ze mną zawsze. W latach 80-tych przesiedziałem w Bieszczadach 106 nocy. Polowałem na wilki w różnych nadleśnictwach i na różnych czatowniach, pędziłem je we fladrach i próbowałem strzelić na wypasach latem i wczesną jesienią. I nic. Podczas ostatniego pobytu w Kirgizji, w końcu, go dostałem. Ale to też nie jest ten mój, wyśniony wilk, bo być nie może... Tak to już w żywocie łowieckim bywa, że każdy ma swe wymarzone i wyśnione trofeum. I chce go tak mocno, że czasem samo przeżywanie łowów i myśl o nim zastępują mu je w pamięci. Tkwi potem w niej już na zawsze, tak samo jak wieniec pierwszego byka czy medalion z pierwszych cietrzewich toków na ścianie. Gdy Św. Hubert poszczęści możemy je czasem zdobyć później, nawet przypadkiem; dla mnie ma ono już wtedy zupełnie inną emocjonalną wartość. Zresztą równie dobrze nie muszę go mieć wcale, nigdy. Jest jednak takie trofeum, które będąc przez całe powojenne lata wyłączone z polowań - niczym zakazany owoc - zawsze kusi i pociąga, a zdobycie go nobilituje i dostarcza łowcy nieodmiennie wyjątkowych przeżyć, choć to "tylko" ptak. Jest niezwykłe i trudno to - naprawdę - w racjonalnych kategoriach wyjaśnić. To głuszec, czarodziej poleskich bagien.
Razem ze Zbyszkiem zaplanowaliśmy wybrać się na toki na Litwę, tam gdzie się tradycja tych polowań zrodziła. Już rok wcześniej, podczas pobytu z Ojcem w Wilnie i w jego rodzinnych stronach, spotykaliśmy różnych ciekawych ludzi, z którymi próbowaliśmy nawiązać kontakt i zorganizować wyjazd. Na próżno, mimo rozmów z Łowczym Krajowym Litwy i różnymi myśliwymi nie znaleźliśmy nikogo, kto mógłby to zrobić. Wójt jednej z gmin na Nowogródczyźnie pytany o to, czy są u nich głuszce, wzruszył ramionami i stwierdził, że to strzał niepewny, mięsa mało, więc na głuszce nie polują i niewiele o nich wiedzą. Chyba na urodzinach Zbyszka, gdzie wśród gości byli wszyscy ze starej paczki, temat powrócił i rozpracowywanie tematu zaraz nabrało rumieńców. Andrzej, który 4 lata wcześniej polował na głuszce na Białorusi, zaproponował wyjazd właśnie tam. Tereny to, w końcu, geograficznie prawie te same, więc zgodziliśmy się szybko i to właśnie na Andrzeju spoczął obowiązek dopracowania szczegółów. Jest początek kwietnia i w trójkę jedziemy do Warszawy. Tam czeka nas przesiadka na pociąg do Moskwy, ale nasza stacja docelowa to Orsza, pięćdziesiąt, może 70 km od granicy z Federacją Rosyjską. Pociąg w ogóle to dobry środek transportu, tani, bezpieczny, stosunkowo szybki i wygodny. Dla kogoś takiego jak ja, kto nie lubi latać, po prostu, jedyny.
Podróż z postojem w Terespolu trwa kilkanaście godzin, ale i tak - per saldo - jest szybsza, niż samolot do Mińska, bo unika się długich godzin jazdy z lotniska do łowiska. Do Orszy dojeżdżamy nad ranem, czeka na nas Giena. Jest dość świeżo, chyba po deszczu. Ś niegu na szczęście już nie ma. Dobra nasza, bo to właśnie leżący śnieg spędzał nam sen z powiek tuż przed wyjazdem. Ciekawe, czy chorąży orszański Andrzej Kmicic też polował w tych lasach na głuszce? Pewnie tak, ale raczej spod psów... Witamy się uprzejmie, ładujemy nasze klamory na samochód i ruszamy w drogę. Gazik wlecze się niemiłosiernie kilkanaście kilometrów fragmentem autostrady Mińsk - Moskwa. W końcu skręcamy na południe, w kierunku na Dobramyśl i już lepszą, często szutrową drogą zanurzamy się w las. Choć to już wiosna jest jeszcze dość chłodno, a wokół mrok. Do świtu jeszcze ponad godzinę. Giena pyta, czy chcemy posłuchać toków, bo już się zaczęły i przy odrobinie szczęścia możemy usłyszeć koguty, a może i nawet strzelić. Nie zastanawiamy się długo, bo pomimo nieprzespanej nocy i miłej, zakrapianej białoruską wódką i zagryzanej wędzonym węgorzem, rozmowy z dwoma przesympatycznymi Białorusinkami, ochoty do polowaczki ciągle w nas pokłady nieprzebrane. UAZ zatrzymuje się na poboczu drogi, wychodzimy z niego wszyscy. Chcemy najpierw losować, ale nie wiedząc w jakim terenie przyjdzie nam próbować szczęścia, decyduje przypadek; w przeciwieństwie do chłopców mam na sobie buty myśliwskie i to na mnie pada los. Wyciągam mojego wysłużonego boka, biorę tak na wszelki wypadek dwa ładunki śrutu nr 1 i powoli, krok za krokiem, posuwam się leśną, bardzo piaszczystą drogą za moim przewodnikiem. Za mną, w odległości kilkudziesięciu kroków kroczą Zbyszek i Andrzej. Po przejściu może 200 metrów Giena staje i nasłuchuje. I ja nasłuchuję nie bardzo wierząc, że coś z tego będzie. Pokazuje mi palcem w kierunku lasu i kiwa porozumiewawczo głową. Coś słyszę, ale moje niewprawne jeszcze ucho nie potrafi wyłapać niczego, co z pewnością mógłbym nazwać pieśnią głuszca. Ciągle bez przekonania, jednak ładuję strzelbę. Niebo zaczyna powoli szarzeć, gdy nagle niedaleko na drzewie przed nami, chyba nad drogą, odzywa się drugi kogut. Bajorka wody po obu stronach drogi zaczynają do nas wesoło mrugać, a ja równie zdumiony jak Giena, i pewnie chłopcy za nami, za chwilę zacznę podchód! Stoimy w napięciu, sprężeni do skoku... klapanie, trel, korek, nie chyba nie, i w końcu szlif, więc my wraz z nim pięć, sześć szybkich kroków wprzód. Mięśnie naprężone jak struny. Tutaj nie można pozwolić sobie na najmniejszy błąd.. lepiej darować sobie 2-3 szagi niż zrobić nawet o pół za dużo.. A kogut nerwowo śle kolejną pieśń w ciemny jeszcze bór. Idąc znowu w szlif, jesteśmy już tuż, tuż. Gdy przebrzmiał widzę tokowika w końcu wysoko, na konarze potężnej sosny, pod którą szczęśliwie stoimy. Giena chyba nie kojarzy, że jest nad nami, więc kładę mu rękę na ramieniu i pokazuję w górę. Nade mną gęsto od gałęzi i grubych konarów starego drzewa i ledwo widzę jego sylwetkę, a dodatkowo, tu w dole jest jeszcze prawie ciemno. Wszystko trwa jednak zaledwie sekundy i dobrze, bo zaczynam się denerwować. Mimo to czekam cierpliwie na jeszcze jeden szlif i gdy wybrzmiewa, strzelam. Błysk i nim huk wystrzału cichnie widzę i słyszę spadającego pod moje nogi wielkiego ptaka. - Pamiętaj o starej jak świat prawdzie: gdy słyszysz koguta i nie wiesz na którym siedzi drzewie, spójrz nad siebie. Będzie na pewno na tym, pod którym stoisz!! Nie wiem tylko, czy Giena mówił to do siebie, czy uczył mnie. Emocje opadają tak szybko jak się pojawiły, toż od auta dzieli nas może dobry rzut kamieniem, a "polowanie" trwało nie więcej niż 15 minut. Podbiegają do mnie od razu bierni i równie jak ja zdumieni towarzysze tego przedziwnego polowania. Gratulacje i - myślę - nowa fala optymizmu napływa w nasze serca; jeżeli ot, tak po drodze, strzelamy sobie koguty to toki zapowiadają się przednie. I ja mam taką nadzieję. Nawet przez sekundę nie myślę o tym, by zakończyć na tym swoje głuszcowe łowy...
Dojeżdżamy na kwaterę już za dnia. Miasteczko, raczej wieś, dość biedna, jeden sklep, jakiś bar i ogrodzony ośrodek nad piękną otuloną lasem zaporą na niedużej, ale dzikiej rzeczce. Otwiera się brama w betonowym murze i zajeżdżamy przed schludny piętrowy domek. Wita nas nasza gospodyni, która będzie nam gotować i dyrektor ośrodka, którego imienia, oczywiście, nie pamiętam. A człowiek to miły i przyjaźnie do nas nastawiony. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Przy śniadaniu, lekko tylko zakrapianym, słyszymy, że teren ten był kilka lat zamknięty i powinien obfitować w każdego zwierza, a na pewno w gluchary.
Tutejsze procedury nakazują ważyć trofea głuszców, bo wpisuje się je do Trofiejnowo Lista. Mój kogut waży 3,50 kg. Szybko zajmujemy 2 pokoje na górze, z grubsza rozrzucamy swoje rzeczy w wyznaczonych do tego sektorach i niemal natychmiast zasypiamy. Budzimy się na obiad i zaraz po nim poznajemy podprowadzających. Słuchamy ciekawych historii o tutejszych polowaniach, dzielimy się wrażeniami i umawiamy na poranne łowy. Giena będzie chodzić ze Zbyszkiem, Andrzej ma swojego, którego imię oczywiście mi też umknęło, a ja z Igorem. Oblewamy jeszcze, ale dość ostrożnie, mojego pierwszego koguta i po krótkiej nocy, rano, rześcy wstajemy gotowi do nowych przygód. Jadę z Igorem w trudny teren. Wokół dziwny las: starodrzew sosnowy stojący w wodzie z roztopionej już grubej pokrywy śniegu. Jeszcze gdzieniegdzie, w świetle samochodu, widać w wodzie zlodowaciały śnieg. Trzeba będzie na niego uważać, by skacząc nie skręcić nogi. Jest ciemno, gdy dojeżdżamy na miejsce zaraz po wyjściu czuję wyraźnie odór gnijącej wody, ale też od razu, stosunkowo niedaleko, słyszymy 2 koguty. Bliższego będę próbować podskoczyć sam, więc mówię Igorowi, by został na drodze lub szedł za mną nie bliżej niż 80-100m. W końcu chcę popróbować uroku tego niezwykłego polowania nie tak, jak zwykły dewizowiec, którego ciągają za rękę, by nie spłoszył koguta nieporadnym ruchem, ale tak jak podskakiwałbym go 100 lat temu, w moim lesie. Idę najpierw po suchutkim i bardzo miękkim mchu, by po 30 m zacząć zapadać się niemal do połowy łydki w gęstą maź. Podskok w takim terenie nie jest ani przyjemny ani łatwy. Ale, przecież, bywają znacznie gorsze. Powoli zaczyna się rozjaśniać i na tle nieba dostrzegam głuszca. Rozpostarty wachlarz widoczny jest jak na dłoni, ale mam do niego jeszcze z 70 m. Zaczynam się niepokoić, czy zdążę przed brzaskiem. Więc w każdy szlif próbuję pokonać jak najwięcej terenu, który - niestety - jest coraz trudniejszy. W końcu oceniam, że już bliżej nie dam rady i decyduję się na strzał na najbliższym szlifie. Kogut pięknie gra, tyłem do mnie, więc strzał na około 30m powinien być skuteczny. Gdy słyszę ostatnią zwrotkę głuszcowej pieśni pociągam za spust. Głuszec osuwa się bezwładnie po gałęziach, lecz nie spada tylko już spod korony drzewa płynie bezpowrotnie w dal. Musiałem zrobić obcierkę po głowie, a strzał pod tym kątem okazał się - po prostu - za wysoki!! Jestem wściekły; podskoczony bez przewodnika kogut i taka plama na koniec...
Po powrocie na kwaterę jemy śniadanie i po krótkiej wizycie u Gieny w domu, gdzie pokazuje nam piękne wilcze skóry i zdjęcia strzelonego i chronionego tutaj niedźwiedzia pada propozycja polowania na kaczory. Z łodzi. Godzę się natychmiast, bo to jedno z tych polowań, które znaczyły początki moich łowieckich przygód. Wracam i kładziemy się, by zażyć choć króciutkiej drzemki.
Budzi mnie nieznany głos; ktoś rozmawia pod naszymi oknami z naszą gospodynią. Wyskakuję z łóżka, ubieram się i schodzę na dół. Gość informuje mnie, że zabiera chętnego na kaczki. Biorę broń, amunicję i po krótkim marszu w dół zapory siadamy do - chyba muszę to tak nazwać - czółna. Jest wyżłobione w pniu jakiegoś drzewa i ma dość niskie burty. Na szczęście dno jest dość szerokie i siedzi się wygodnie. Widzę, że chłopcy z Gieną też idą w naszym kierunku, będą też polować. Płyniemy spokojnie pod leniwy prąd rzeki, a Stiopa snuje swą opowieść: był przez 40 lat marynarzem oceanicznej floty i odłożył 60 tysięcy dolarów, jednak był na tyle głupi i naiwny, że trzymał wszystko w banku. Któregoś dnia obudził się i dowiedział z gazet, że ma już tylko 600, bo Łukaszenka wydał dekret o dewaluacji białoruskiej waluty, a wysokie wkłady obowiązkowo przewalutowano, oczywiście po nowym kursie!! Biedak, musi teraz dorabiać... Płyniemy więc spokojnie wzdłuż brzegu, omijając niemal wszędzie zastawione sieci, a on na dorożkę ciągnie błyski zapięte do jednej żyłki. Dopływając do niewielkiej wyspy płoszymy stadko krzyżówek, z którego spuszczam na wodę ładnego kaczora. Spotykamy się tam zaraz chłopakami i słuchamy krótkiej historii daczy białoruskiego dygnitarza, która stoi na wyspie przed nami. Wynajmowano ją kiedyś na kwaterę dla myśliwych jednak tylko do czasu, gdy jakaś grupa dewizowców zrobiła mu w domu niezłą demolkę... Podpływamy do brzegu i wchodzimy do drewnianego szałasu, raczej kurnej chaty ze stołem, ławami i kręgiem ogniskowym pośrodku. Czeka na nas już kierownik ośrodka i obaj ze Stiopą przygotowują w kociołku oryginalną uhę, która smakowała wspaniale tym bardziej, że nie tylko ona była w menu... Gdy wracamy, jemy jeszcze raz dość już późny obiad i wychodzimy przed dom. Gdy tak stoimy, od strony zapory wyjeżdża ciężarówka-dźwig z wysuniętą na bok stopką podpory i wali w bramę, wyrywając pół betonowego segmentu. Natychmiast zbiera się konsylium, na którym pojawia się jakiś szef. Żywo dyskutują, mocno gestykulując rękami tak, że zaciekawia to nasza gospodynię. Podchodzi do nich i już razem, w najlepszej komitywie, rozmawiają dalej. Jeden z dyskutantów w pewnej chwili znika za rozbitą bramą i po 10 minutach wraca z litrową butelką wódki. Szef bierze ją w rękę jako pierwszy i po kilku "gulach" przekazuje sąsiadowi. Jedna kolejka, w której uczestniczyła i nasza gosposia, trwała nie więcej niż 2-3 minuty. Butelka pusta, więc część z biesiadników znika za bramą i nasza wraca równym krokiem do kuchni. Wkrótce podjeżdża samochód z jakimś sprzętem i już po 3 godzinach, brama jest naprawiona. To się nazywa białoruska organizacja! Wieczorem wybieramy się z kierownikiem ośrodka na słonki. Ciąg był zaledwie przyzwoity i daleki od tego, co czasem człowiek słyszy na temat polowań na słonki na Białorusi. Dość, że strzeliłem 2, w tym jedną królewskim strzałem tak, że spadła mi wprost pod nogi. Chłopcy też mają po trofeum. Rano, nie wiem dlaczego, wysyłają mnie na toki cietrzewia. Nie martwię się o głuszce, na pewno jeszcze strzelę koguta, a możliwość uczestniczenia w zmaganiach czarnych rycerzyków nieodmiennie mnie pociąga i fascynuje. Po krótkiej jeździe samochód zatrzymuje się na asfaltowej drodze i kierowca pokazuje mi kierunek, w którym mam się udać. Przypomina też o tym, o czym rozmawialiśmy w samochodzie, gdy wręczał mi dwie breneki: - Jak wołka uwidisz, strielaj i ubij jewo! Odpowiadam ochoczo: - Charaszo i ruszam przez rozległe łąki, w stronę majaczącego gdzieś za nimi lasu. Dochodzę do polnej drogi i po niej, jak po sznurku, trafiam do mojej budki. Gdy jestem w środku oceniam, że niczym w zasadzie nie różni się od tych, z których obserwowałem misterium cietrzewich zmagań na bagnach Biebrzy. Jest dość srogi, jak na tę porę roku, mróz, może 7, może 8 stopni. Marznę, lecz nie martwi mnie to, bo przede mną na niskim nieużytku zaczyna się tok; jak zawsze od czuszykania i syków, by po chwili przejść w głęboki słyszalny z kilku kilometrów bulgot. Nadlatują dwa koguty i zaczynają zmagania. Jest już prawie zupełnie jasno, wszędzie biało od szronu i zaledwie kilka, może kilkanaście minut do szabasu. Gdy zbliżają się, jak sądzę na strzał, pociągam nerwowo za spust i oba ptaki odlatują. Smutnym wzrokiem prowadzę je, gdy te nagle zawracają i siadają o 30, może 35 metrów od mojej budki!! Nie zdążyłem doładować śrutu, więc mierzę spokojnie jeszcze raz i gdy pada strzał, piękny ptak spokojnie osuwa się na ziemię. Emocje dopiero teraz ze mnie wychodzą i nie umiem wyjść na zewnątrz, by oddać hołd temu pięknemu trofeum. Trwa to może nawet i 10 minut. Szabas. Przez głowę przelatują mi obrazy z odległej przeszłości młodzieńczych fascynacji nadbiebrzańskimi bagnami i tymi wyjątkowymi łowami.. Gdy chcę i mogę już wyjść z budki, nagle tok rozpoczyna się na nowo. Siedzę, więc dalej w mojej czatowni i delektuję się przywołanymi z pamięci wspomnieniami, mając na jawie, wokół siebie, jednak już nie to co w głowie.. Gdy tok cichnie biorę pięknego ptaka z ziemi, robię sobie zdjęcia i z mieszanymi uczuciami idę w stronę szosy, gdzie czeka już na mnie UAZ.
Następnego dnia, mimo nie strzelonego drugiego głuszca, chcę się pożegnać z cietrzewimi igrzyskami i decyduję się pojechać tam jeszcze raz. Kto wie, czy nie ostatni raz w życiu...
Wchodzę do budki, stojącej nad brzegiem rowu, który obrasta z obu stron chyba osika. Wchodzi się do niej od strony rowu tak, by rozległe łąki widzieć przed sobą. Siadam wygodnie i czekam na pierwszych tancerzy, gdy nagle słyszę cichy plusk i do budki ładuje mi się bóbr! Błyskawiczny zwrot, plusk wody i już go nie ma!!! Nie wiem, kto był bardziej przestraszony dość, że przez dobrą chwilę musiałem uspokajać drżenie rąk.. Znów przylatują czarni rycerze i tok, jak od wieków, płynie nie tylko w świat. Sączy w duszę każdego łowcy powoli i niezawodnie swój niezwykły i niezapomniany czar... Daleki klakson samochodu sprowadza mnie znowu na ziemię, a tok nawet na chwilę nie cichnie. Nie mam wokół budki na łące niczego, co mógłbym swym ostentacyjnym marszem przez tokowisko zepsuć, więc idę powoli w kierunku drogi i już po chwili odjeżdżam na kwaterę... Wracam i widzę uradowanego Andrzeja, który ma swego głuszca. Jego nietajona, szczera radość, mimo, że to jego drugi kogut w życiu, udziela się błyskawicznie wszystkim i, wiadomo, uczta trwa jeszcze długo w nocy.
Mimo to, rano wszyscy na nogach.
My z Bratem na głuszce, a Andrzej na cietrzewie. Jadę w nowy teren, gdzie las - podobno - dość rzadki, łatwy w podejściu i głuszce dobrze grają. Gdy wychodzimy z samochodu od razu słyszę dwa i są dość blisko. Proszę przewodnika, by został na miejscu i idę sam. Jest jeszcze zupełnie ciemno, a ja zaczynam odczuwać skutki niedospanych 5 nocy, szczególnie ostatniej. Teren, rzeczywiście dość łatwy, ale przecież nie teren jest głównym wyzwaniem w tym polowaniu. Prawidłowe odczytywanie rytmu pieśni głuszca to klucz do sukcesu. Jestem spięty i dodatkowo fakt, że jestem zupełnie sam, zdany tylko na siebie i to w ostatnim dniu polowania paraliżuje mnie niemal zupełnie. Poruszam się, więc, bardzo niemrawo i niezdarnie, potykam, chwieję nie umiejąc złapać równowagi, gdy koniec szlifu zastaje mnie na jednej nodze. Na szczęście jest zupełnie ciemno i dość jeszcze daleko. Stopniowo emocje biorą górą nad zmęczeniem i adrenalina zaczyna działać. Mięśnie zaczynają pracować normalnie, oddech się uspokaja i wydłuża i wtedy już wiem, że go dostanę!!! Kilka podskoków i jestem bardzo blisko, słyszę Go gdzieś tutaj, rozglądam się po czubkach drzew wokół i nie mogę nic dostrzec, nawet najdrobniejszego ruchu. Powietrze stoi, nie porusza się żadna najdrobniejsza gałązka, więc musiałbym go - do cholery - widzieć! A tu nic. I wtedy przypominam sobie złotą myśl Gieny z pierwszego podchodu.. patrzę nad siebie, na sosnę pod którą stoję i wzrok - biegnąc po pniu w górę - nagle trafia na nietypowy kształt, jakoś zbyt okrągły i wolno obracający się na grubym konarze drzewa. To mocarna pierś czarodzieja poleskich kniej!! Jest dalej ciemno, więc delektuje się swoim zwycięstwem, tak, ja już wygrałem. Ograłem go, więc czy warto iść ten krok dalej...? Dusza myśliwego jednak tym razem zwycięża i w kolejny szlif podnoszę broń do ramienia i szybko ściągam spust. I nic!! Spudłowałem, a może to nie głuszec tylko jakaś okrągła gałąź? Stoję i myśli przelatują mi przez głowę niczym błyskawice, ale nie ma czasu się zastanawiać: - To musi być ON!! myślę i czekam na pieśń, bo kogut przecież nie odleciał!! I znów płynie w świat potwierdzając złotą regułę polowań na te ptaki: strzelać tylko w szlif!!! Znów podnoszę broń i wyczekując jakiegoś ruchu, potwierdzającego cel, strzelam. Kogut spada mi pod nogi i jest mój!! Podbiega przewodnik, robi mi zdjęcia mimo, że dalej jest dość ciemno i wracamy do samochodu. Jedziemy w milczeniu, bez słów.. mam zawsze w takich momentach chwile wątpliwości, które wprawdzie szybko mijają, ale nie umiem i nie chcę się ich pozbyć. Tego nauczył mnie kiedyś Ojciec, szacunku nie tylko do siebie, ale i do zwierza, a wątpić to poddawać analizie przyczyny i celowość swych działań także, a może szczególnie, w łowiectwie. Unikamy wtedy wielu, często, nieodwracalnych błędów... Gdy wracam zastaję Zbyszka ze swoim głuszcem. Gratulacje i siedzimy przy ostatnim obiedzie. Ważą jeszcze nasze koguty i skala pokazuje przy moim 3,80kg, czy to ważne? Może dla statystyki, dla mnie nie. Żegnamy się z gospodarzami i jak poprzednio, przez Orszę i Warszawę wracamy do domu. Czy będę chciał wracać na te toki znowu? Choć to łowy wyjątkowe, nie wiem... Darz bór! - Krzysztof C. |