W kraju Mormonów

Poprzednia wyprawa do USA stała się początkiem mojej fascynacji Górami Skalistymi.
Nie mogąc się doczekać kolejnego sezonu postanowiłem pojechać - tym razem z wypróbowanym towarzyszem łowów, Ryniem - do Utah, na polowanie na pumę. Drapieżnik ten (Puma concolor) występuje w całym paśmie Kordylierów i Andów, zasiedlając wyspowo nawet wschodnią i południową część Stanów Zjednoczonych (Maine, Floryda). Znanych jest 6 podgatunków pumy, z których ten z Gór Skalistych - Puma concolor couguar - jest największy. Dorosły samiec osiąga ponad 75 cm wysokości i blisko 3 m długości wraz z ogonem. Waga często przekracza 90kg. Umiejętności łowieckie tego drapieżnika daleko wykraczają poza skuteczność kotów afrykańskich. Aż 85% ataków pumy kończy się powodzeniem, podczas gdy polujące zespołowo lwy osiągają zaledwie wynik 20-25%. Kot ten potrafi skoczyć 5 m w górę i znane są przypadki skoków ponad 12m (!) długości. Może osiągać prędkość do 75km/h, jednak - jak większość kotów - dystans, na którym potrafi być tak szybki nie jest zbyt duży. Wysuwane pazury pozwalają z łatwością wspinać się na drzewa. Łączy więc w sobie zalety lamparta, geparda, a gdy dodać do tego umiejętność pływania, również południowoamerykańskiego jaguara. Jest zabójcą kompletnym, potrafiącym złapać w powietrzu i zabić ptaka i równie skutecznie uśmiercić wapiti czy łosia. Jej ofiarami padają głównie jelenie (mulaki i wirginijskie), ale również wspomniane łosie i wapiti, dzikie konie, owce wielkorogie i bydło domowe. 
Lot z Warszawy przez Paryż do Salt Lake City trwa 13,5 godziny i jest , jak sądzę, najlepszym sposobem dotarcia do Utah. Uciążliwe i długie odprawy Imigration w Chicago czy Nowym Jorku nie należą do przyjemnych i powodują często, nawet nie z naszej winy, spóźnienia na loty do innych lotnisk docelowych. W Salt Lake nie musimy się nigdzie spieszyć, a i odprawa znacznie krótsza i sympatyczniejsza; tu prawie wszyscy polują, więc i zrozumienie dla myśliwych większe. Po odprawie spotkamy się z Frankiem. Przyjechał później ze względu na poranne poszukiwania pumy, nieszczęśliwie postrzelonej przez jego 11-letniego syna, a 2 dniowe tropienia nie przyniosły rezultatu, niestety.
Jedziemy do Vernal, miasteczka u podnóża Diamond Mountains, pasma Gór Skalistych. Frank opowiada mi o ich polowaniu i terenie. Rynio, jak zwykle w takich okolicznościach, śpi jak zabity. Mijamy Park City, znane z festiwalu filmowego Sundance i jego twórcy, Roberta Redforda. Ten znakomity aktor poznał tę część Gór podczas kręcenia filmu "JEREMIAH JOHNSON" i urzeczony ich absolutnym pięknem osiadł tu na stałe.
Dalej przez tereny Indian Ute (Fort Duchesne), w kierunku słynnego Outlaws Triangle, gdzie - u schyłku XIX wieku - "królowali" Butch Cassidy i Sundance Kid.
Docieramy wieczorem do domu Josha, potomka Ormian, osiadłych w tej przyjaznej dla przybyszów zza oceanu krainie Mormonów. Niezwykły to i skromny człowiek, choć w wieku 28 lat prowadzi firmę, znaną i szanowaną w całych Stanach. 
Krótka kolacja, ustalenie zasad polowania i zakwaterowani w wielkiej przyczepie kempingowej. Resztę wieczoru spędzamy z Frankiem i Jacobem. Muszą, niestety, następnego dnia rano wyjechać do domu, więc żegnamy się z nimi i kładziemy spać. O 4:30 pobudka, ubieramy się ciepło i zabieramy plecaki ze wszystkim, co może się przydać w kompletnej dziczy, daleko od cywilizacji. Ładujemy na pickupy psy i skutery, tankujemy paliwo, wypijamy na stacji benzynowej ciepłą czekoladę i nieco rozgrzani, w blisko 20 stopniowym mrozie, ruszamy w stronę Johns Hole. Około 50km, ciągle w górę i w górę. Wreszcie, jeszcze po ciemku, rozładunek sprzętu; kojce z psami na sanie, zapinamy je do skuterów, zabieramy prowiant, napoje, oczywiście plecaki i ruszamy w drogę. Jazda jest dość uciążliwa, bo przy szybkości 70-100km/h i temperaturze poniżej -10 st. C zamarzają myśli, nie mówiąc o parze, wydobywającej się z nosa i ust. Mimo masek na twarzach i wąsy i brwi są oblodzone. Jedziemy tak ok. 1,5 godziny. Robi się jasno, gdy dojeżdżamy na skraj urwiska, wzdłuż którego zjeżdżając bardzo ostrożnie, docieramy wreszcie do królestwa pum. Głębokie i długie doliny, kaniony o pionowych ścianach, wysokich nieraz na kilkaset metrów, uboga roślinność, składająca się głównie z wiekowych, niskich jałowców i pionowa niemal ściana niedostępnego parku Dinosaur National Monument; oto gdzie będziemy polować. Niestety nie pada, a zmarznięta z góry skorupa lodu kryje pod spodem i pól metra starego śniegu. W tych warunkach tropienie jest bardzo utrudnione, a rozmiękające w porannym słońcu lód i śnieg utrudniają życie psom jeszcze bardziej. W nocy puma idzie po wierzchu, psy niestety zapadają się w nim, często po brzuchy. Josh i Kyler, nasz drugi przewodnik, znajdują bardzo szybko - mimo to - nocny ślad drapieżnika. Krótka narada, założenie psom obroży z antenkami, wczytanie ich do GPS z zakodowaną mapą terenu i puszczamy psy na trop. Odpuszczamy je dość daleko, wsiadamy na skutery i jedziemy w miejsce, gdzie będzie z nimi kontakt, najlepiej, by było je widać lub słychać. To, niestety, tylko niewielki procent trasy, którą trzeba będzie pokonywać w razie, gdy psy osaczą kota. 
To z pozoru łatwe polowanie, w istocie wymaga ogromnego wysiłku od psów, ale i od myśliwych. Wprawdzie samo tropienie to nic wielkiego, ale gdy psy osaczą zwierza, dojście do niego wymaga czasem kilku godzin mozolnego marszu w dół i w górę, wspinania się po skałach, balansowania na krawędzi głębokich kanionów, nieraz do połowy uda w śniegu, często - jak w naszym przypadku - pokrytego kilkucentymetrową skorupą lodu. Kilka godzin takiej wędrówki to często za długo, by zdążyć przed zmrokiem, czasem dość by dojść do strzału, ale za mało, by - za dnia - wrócić do skuterów. Potrzeba doskonałej kondycji, ale i ogromnej wiedzy o terenie i doświadczenia w tego typu polowaniach, by właściwie ocenić szanse sukcesu i bezpiecznego powrotu. To doświadczenie dotyczy też broni. Musi być malutka, leciutka, nie absorbująca uwagi i rąk myśliwego, najlepiej bez lunety (bo i po co?) i niezawodna. Dlatego strzela się z poręcznej, w tej sytuacji, broni krótkiej. Strzał oddaje się nie dalej niż na 10 metrów do pumy siedzącej na drzewie lub osaczonej na ziemi. Wtedy zresztą, oddanie strzału jest najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne: trudne z uwagi na psy, otaczające kota, a niebezpieczne, bo - w związku z nimi - strzela się na 2-3 m! Rewolwery, które mieliśmy do dyspozycji, to kal. zaledwie .22 Magnum! Po skutecznym strzale trzeba jeszcze obielić tuszę, najlepiej za dnia! Szczęśliwie w stanie Utah wystarczy oskórować zdobycz na miejscu i zabrać tylko trofeum. W innych stanach (np. Idaho) trzeba zabrać całe zwierzę!!! 
W ten sposób próbowaliśmy 5 kolejnych dni. Dwa razy psy dochodziły do pumy, ale było za daleko i za mało czasu, by zdążyć do niej dojść na strzał. Przez cały okres polowania tylko 2 razy próbowaliśmy dochodzić do psów. Raz razem, a raz sam Rysiek. To doświadczenie potwierdziło naszą teoretyczną zaledwie, wiedzę na temat skali trudności tego polowania. W czasie, gdy całe Stany zasypywała gruba warstwa śniegu i liczyliśmy kolejne zamykane lotniska, w Górach Diamentowych nie spadł nawet jeden grubszy płatek śniegu! Słońce zaś, systematycznie roztapiało śnieg na południowych wystawach gór. Coraz częściej wracaliśmy do domu wcześniej, bo odległość od psów rosła na tyle, że nie dawała żadnych szans na skuteczne podejście. I choć, przy dobrej kondycji myśliwego i świeżej pokrywie śniegu, szansa na sukces waha się pomiędzy 90 i 100%, nasze szanse wraz z upływem czasu spadały coraz niżej. 
Wysiłek wkładany codziennie przez nas był i tak niczym, w porównaniu z pracą, jaką wykonywali nasi podprowadzający! Któregoś dnia Josh odszedł tak daleko za psami, że nie mając szans na doprowadzenie ich do skuterów przed północą (!), wykopał im w śniegu legowiska, przywiązał do jałowców i zostawił do następnego dnia. Sam, z zamarzniętą od potu kurtką, czapką i rękawicami dowlókł się do skutera i dojechał niemal zamarznięty do samochodów!!! Musieliśmy odczekać dobrą godzinę, by doszedł do siebie. 
Pomimo tych wszystkich przeciwności losu mieliśmy możliwość podziwiania niezwykłych uroków tej ziemi i przeżycia - jednak - wielkich emocji, związanych z polowaniem i całą jego oprawą. Możliwość zobaczenia w jednym miejscu, w czasie jednego z powrotów, 214 - jak skrupulatnie policzył Rynio - jeleni wapiti to widok zapierający dech w piersi; za górką, żerująca chmara 54 mulaków, mijamy jeszcze kojota, który nie chce opuścić koleiny po skuterze, a w zachodzącym słońcu płynie orzeł z zającem w szponach. Bajka... Tropy zwierzyny i ją samą widywaliśmy niemal wszędzie, nawet wracając do domu, w granicach miasta. Ludzie żyją tu w niezwykłej symbiozie z naturą i ta odwdzięcza im się swoim bogactwem.
Ostatniego dnia pojechaliśmy w inny teren, na 35000 ha ranczo Josha. Droga w dolinie, otoczonej rzadko zarośniętymi sosną i jodłą wzgórzami, doprowadziła nas do domku myśliwskiego, bazy corocznych polowań na wapiti i mulaki. To niezwykle urokliwe miejsce, na pagórku nad stawem, rozbrzmiewa na jesieni wszechogarniającym rykiem wapiti. To tu, nie ruszając się nawet z fotela, można oglądać w świetle dziennym ich rykowiskowe zmagania.
Kwatera ma wszelkie wygody: 6 sypialni, 3 łazienki, kuchnię i salon z telewizją, na ścianach trofea i zdjęcia łowieckich sukcesów goszczących tu wcześniej myśliwych. Wiszą byki wapiti i mulaki, pumy i niedźwiedzie, jest bobcat (coś pomiędzy rysiem i żbikiem) i skrzyżowany z jakiem bizon. Jest też lampart, strzelony w Namibii spod psów Josha. A drzwi są tu zawsze otwarte i nic nie ginie...
Przed domem szczątki szałasu traperskiego; tu mieszkał i pracował protoplasta rodu po przybyciu do Stanów. Za domem drewniana chatka, przeniesiony w całości drewniany dom (domek) rodzinny matki Josha. Budujące, jak dba się tutaj o tradycję i pamięć przodków.
Po godzinie wracamy do samochodów. Wracamy szybko, bo droga dość prosta i w miarę płaska. Jadąc jako trzeci patrzę urzeczony na tumany drobniutkiego, roziskrzonego w słońcu śniegu tworzące niezwykłą scenerię tej jazdy. Szkoda, że nikt tego nie mógł sfilmować...
Ostatni wieczór spędzamy z Joshem. Umawiamy się na wyjazd następnego dnia do Salt Lake City; przyjmujemy jego propozycję, by odwiedzić odbywające się właśnie w tym mieście myśliwskie EXPO 2010. 
Wyjeżdżamy rano i po 4 godzinach dojeżdżamy do hotelu, który stoi naprzeciw hali wystawowej. Niestety tego dnia już wszystko zamykają i jedyne, co zdążyliśmy zobaczyć to kilka eksponatów przy wejściu do hali wystawowej, słynnego koszykarza UTAH JAZZ, Karla Malone, jak się okazuje znamienitego myśliwego, i rozpoczęcie aukcji tzw. Governers' tag'ów na najbliższy sezon. Wracamy do hotelu i oglądając otwarcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich zasypiamy. Rano, po śniadaniu, obdarowani przez szefa polowań rezerwatu Indian Ute bezpłatnymi wejściówkami, idziemy zwiedzić wystawę. A jest co oglądać! Pomijając ogromną ilość wystawionych trofeów z rekordem świata wapiti, tzw. Spider bull włącznie, stoiska ze sprzętem optycznym, bronią i innym ekwipunkiem, aż po meble i samochody. Słowem wszystko, o czym myśliwy może zamarzyć. Obok hala, gdzie odbywa się detaliczna sprzedaż odstrzałów (landowners tag). Odwiedzam stoisko Indian i umawiam się z nimi na polowania w październiku. O godzinie 12:00 opuszczamy wystawę i Josh odwozi nas na lotnisko. 
Stany żegnają nas deszczowo, niemal wiosennie, choć to dopiero połowa lutego. Ze smutkiem, acz bez żalu, spoglądam przez okno samolotu na otaczające miasto Góry. Cóż, po prostu kolejne polowanie bez trofeum. Jak wiele, wiele innych w przeszłości i pewnie coraz więcej w przyszłości. Taki już nasz łowiecki żywot. I choć jedyne trofeum, jakie udało się zdobyć to kojot, strzelony przez Ryśka w drodze powrotnej, trzeciego dnia, obaj zgodnie uważamy wyprawę za fascynującą i niezwykle udaną. Wracamy tu za rok, w styczniu!!! 

Darz bór! - Krzysztof Ciemniewski