Konkursy i bekasy - Białoruś - lipiec 2010Na początku 2010 r. zrodził się w mojej głowie pomysł, który coraz częściej wracał, aż w końcu dojrzał do praktycznej realizacji - zapolować z wyżłami na bekasy, na rozległych terenach podmokłych łąk Białorusi czy Rosji. Wiedziałem po wcześniej prowadzonych rozmowach, że tradycyjnie na Wschodzie takie polowanie jak również konkursy wyżłów zarówno angielskich jak i kontynentalnych są codzienną praktyką. W polskiej przedwojennej tradycji polowania z psem legawym, też można znaleźć piękne opisy takich polowań. Początkowo myślałem o wyjeździe na konkursy w północnej Rosji, ale życie, jak to zwykle bywa, ułożyło inny scenariusz. Dostałem od Wojtka kontakt do miłośniczki polowania z wyżłem, aktywnie z wyżłami polującej Eleny, mieszkającej w Brześciu na Białorusi. Elena kończyła studia w Polsce, często tutaj bywała i oczywiście biegle znała język polski. Jest właścicielką dwóch pięknych wyżłów z hodowli Wojtka i odnosi z nimi niemałe sukcesy na wystawach oraz konkursach. Przez nią zgłosiłem swój udział w konkursach pracy wyżłów w polowaniu na dubelty, organizowanych w okolicy Witebska, prawie na granicy białorusko-rosyjskiej. Teren, na którym miał się odbywać konkurs był odległy niecałe 1200 km od mojego domu. Po pewnym czasie przyszło formalne potwierdzenie dopuszczenia do konkursów, w oparciu o co otrzymałem wizę białoruską, a tym samym prawo wjazdu z psami na obszar Białorusi. Wiza miała charakter służbowy, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem.
Przygotowałem paszporty weterynaryjne suk, uzupełniłem potrzebne szczepienia, załadowałem moją Navarę i pod koniec lipca ruszyłem na wschód. Plan był taki, że przyjedziemy kilka dni wcześniej, aby móc poćwiczyć w terenie, którego ani ja, ani psy nie znaliśmy. Suki nigdy nie miały do czynienia z dubeltami i obawiałem się czy w ogóle będą do nich robiły stójkę, tym bardziej, że ptak ten jest znany z niezwykle słabego odwiatru. Cała sztuka polega na tym, z jakiej odległości wyżeł zwietrzy i wystawi dubelta. Dyplom i ocena psa jest wprost pochodną tej odległości, skrupulatnie mierzonej przez sędziów. Co więcej, w tych konkursach biorą udział na równych prawach zarówno wyżły kontynentalne, jak i brytyjskie, tak więc kolejnym ważnym elementem oceny jest styl pracy. Przed wyjazdem zasięgnąłem również opinii kolegi Tarnawskiego, znakomitego znawcy tematu, który przed kilkunastu laty brał udział w takich konkursach. Zachęcał mnie do wyjazdu, pokazując jednocześnie trudności dla psów i przewodnika. On również wskazywał na konieczność kilkudniowego treningu w nowym terenie. Wyruszyłem dopiero po zakończonej pracy, po drodze walczyłem jeszcze z ciężką wichurą, która przede mną połamała przydrożne drzewa. Na granicę polsko-białoruską dotarłem dopiero o 2:00 w nocy. Przejście w Sławatyczach, do którego zgodnie z radą Eleny dotarłem, robiło niezłe wrażenie. Samochody do odprawy były nieliczne i dodatkowo okazało się, że dla obywateli Unii jest osobny pas, na którym kolejka była jeszcze mniejsza. Stanąłem grzecznie w tej niewielkiej kolejce i choć pośpiechu wśród celników i pograniczników nie widziałem żadnego, dosyć szybko zostałem odprawiony. Wcześniejsze informacje mówiące o dużych utrudnieniach robionych przez białoruskie służby weterynaryjne, okazały się przesadzone. Zaspana pani weterynarz na małej, wyrwanej z zeszytu karteczce zapisała podstawowe informacje i na tym sprawa się zakończyła. Raczej wszyscy zaskoczeni byli celem mojego wyjazdu, a suki leżące z tyłu samochodu wzbudziły rzeczywiste zainteresowanie.
Zgodnie z wcześniejszym ustaleniem, po opuszczeniu przejścia skręciłem na południe i przez śpiące, sprawiające wrażenie opuszczonych wioski, dotarłem na miejsce spotkania, a potem na kwaterę. Po drodze miałem ciekawe spotkanie. Jak wspomniałem, ruszyłem na południe, a więc w zupełnie przeciwnym kierunku niż zwykle obcokrajowcy przekraczający granicę w tym miejscu. Brześć, zwykły cel przekraczających granicę, leżał na północ od przejścia. Po przejechaniu paru kilometrów, zobaczyłem jadący wyraźnie za mną samochód, co w naprawdę pustej okolicy, nocą oczywiście zwraca uwagę. Ja zwalniałem, on zwalniał, ja przyspieszałem, on przyspieszał. W końcu postanowiłem rozwiązać sprawę i zjechałem na pobocze, samochód podążający za mną zjechał również. Wysiadłem, z jadącego za mną samochodu wysiadł mężczyzna około 35 lat i podszedł do mnie. Spokojnie zapytał czy nie pomyliłem drogi, ponieważ Brześć jest na północ, a ja jadę w przeciwnym kierunku!!!??? Byłem zaskoczony i zdumiony troską w środku nocy nieznanego człowieka. Po wyjaśnieniu, że nie pomyliłem drogi, wsiadł do swojego samochodu i spokojnie odjechał. Ciekawy kraj, pomyślałem. Parę kilometrów dalej spotkałem gospodarzy i bez problemu dotarłem na kwaterę. Przespałem się parę godzin i rano byłem gotowy do dalszej drogi. Niestety następnego dnia pojawił się problem, okazało się bowiem, że z powodu niezwykle suchej wiosny oraz bezdeszczowego i gorącego lata wyschły zupełnie bagienka, w okolicy których miały się odbyć konkursy. Pamiętamy ten niezwykły rok, którego pokłosiem były, w parę tygodni później, wielkie pożary lasów w okolicach Moskwy i na Ukrainie. Organizator konkursów zadzwonił do Eleny, żeby wstrzymać przyjazd. Proszę sobie wyobrazić, jaki powstał problem, przecież oprócz mnie mieli być przewodnicy rosyjscy z Sankt Petersburga, dla których moje 1200 km dojazdu to była niewielka tylko część trasy! Z telefonu wynikało, że organizatorzy konkursów, dla ratowania imprezy zamierzają jeszcze rozpoznać inne tereny. Jeżeli tam znajdą ptactwo, zawody jednak się odbędą. Czekając na informacje wędrowaliśmy z psami po nadbużańskich łąkach, a wieczorami gawędzili przy winie o psach i polowaniu u nas i na Białorusi. Niestety informacje przyszły niedobre, ptaków nie ma.
Gospodarze przewidując taki scenariusz rozpoznali w międzyczasie możliwości w innych miejscach. Ostatecznie postanowili, że pojedziemy na rozległe łąki Polesia, na obrzeża Poleskiego Parku Narodowego, gdzie ich znajomi dzierżawili ciekawe i znane im łowisko. Odległość nie przekraczała 400 km, więc z chęcią przystałem na propozycję. Mieliśmy możliwość ćwiczenia psów, ale również polowania na tym terenie. Wsiedliśmy w samochody i przez Brześć ruszyli w kierunku Polesia. Początkowo jechaliśmy trasą na Moskwę, ale wkrótce skręcili na południe i po kilku godzinach jazdy, niezłymi, ale przede wszystkim dla mnie prawie pustymi drogami, dotarliśmy na miejsce. W niewielkiej wiosce spotkaliśmy się z miejscowym, znanym moim gospodarzom przewodnikiem i ruszyliśmy na bagna. Bagna to może za wielkie słowo, obecnie, po wielkich melioracjach z czasów radzieckich, są to niezwykle piękne i rozległe łąki, poprzecinane wielkimi rowami odwadniającymi oraz licznymi dolinami rzek. Częściowo są użytkowane rolniczo, częściowo są to nieużytki porośnięte trawami oraz brzozowymi podrostami. Początkowo szukaliśmy miejsc z ostoją bekasa i dubelta, a ja próbowałem jak w nowym terenie będą się zachowywały psy. Puszczałem w pole obie suki razem, żeby zobaczyć czy i jak potrafią współpracować oraz jak reagują na dubelty. Pierwszego dnia spotkaliśmy pojedyncze sztuki dubeltów oraz, o dziwo, kilka zajęcy. Ani Jaga ani Flora nie wystawiały bekasów w tym pierwszym dniu, zachowywały się tak, jak by polowały na bażanty. Muszę powiedzieć, że byłem nieco zawiedziony, ale w zasadzie sprawdziły się dokładnie zapowiedzi kol. Tarnowskiego. Po kilku godzinach pracy, umówiliśmy się na następny dzień, w innym miejscu gdzie, jak twierdził przewodnik, jest dużo dubeltów. Ruszyliśmy na nocleg do odległego o kilkadziesiąt kilometrów miasteczka, siedziby Poleskiego Parku Narodowego, znanego również z tego, że znajduje się w jego pobliżu letnia rezydencja prezydenta Białorusi. Nocować mieliśmy u znajomych Eleny i Aleksieja. Spotkanie polsko-białoruskie odbyło się w prawdziwie słowiańskim stylu, było niezwykle sympatyczne i zarazem dla mnie ciekawe. Nie sposób w tej formule szerzej o tym pisać, jedyne o czy może będzie ciekawie wspomnieć to, iż po raz pierwszy w życiu, miałem możliwość popijać wódeczkę, pod suszone na słońcu (!), surowe ryby, łowione przez gospodarza w miejscowej rzece. Oczywiście, nie tylko ryby znalazły się na stole. Rano ruszyliśmy ponownie w teren. Tym razem były to lepiej zagospodarowane, ale miejscami, w obniżeniach terenu, zalane wodą rozległe łąki, w terenie regularnie pociętym rowami melioracyjnymi. Rowy o szerokości 4-5 metrów, prowadziły wodę dość głęboko w stosunku do powierzchni otaczającego terenu. Spotkaliśmy tutaj sporo dubeltów i całe dziesiątki małych bekasów. Psy pracowały lepiej, zaczęły zaznaczać, a potem wystawiać ptaki. Padło ostatecznie tylko 5 dubeltów, choć prawdę mówiąc był to raczej skutek słabej formy strzeleckiej, niż braku zwierza. Dla mnie było to wystarczające, choć miejscowy myśliwy, który do nas dołączył, opowiadał o rozkładach 20 sztuk na myśliwego dziennie w tym terenie przed rokiem. Obarczał on winą za słabszy stan ptactwa wyjątkowo suchy rok. W przerwach na posiłek słuchałem opowiadania o polowaniu z wyżłem, jesienią na cietrzewie. Zachęcano mnie do przyjazdu na takie polowanie. Kto wie może kiedyś. Moją uwagę zwracał stosunek tych prostych, miejscowych chłopaków do psów. Na nasze wyżły patrzyli prawie z nabożeństwem, widziałem, że rozumieją wartość i po swojemu odczuwają piękno takiego polowania. Wspomniałem już w innym miejscu o zdarzeniu, które miało miejsce tego dnia. Było tak. Szedłem z Jagą, tym razem przez rozległy obszar podmokłej łąki, na którym już kilkakrotnie podnosiliśmy dubelty, ale nie udawało się dojść do skutecznego strzału. W pewnym momencie zrywa się dubelt spod Jagi, ale bezpośrednio przed idącym obok mnie myśliwym. Padają dwa strzały, widzę, że ptak dostał, ale odleciał może 300 m dalej, zapadając na brzegu szerokiego kanału. Wzięliśmy Jagę i Florę i pomimo wątpiących głosów strzelca, co do możliwości dojścia postrzałka, ruszyliśmy na poszukiwania. Aby dojść do tamtego miejsca trzeba było obejść prawie kilometr, omijając przecinające teren rowy. Po dłuższej chwili dotarliśmy w pobliże miejsca, gdzie jak sądziłem zapadł dubelt. Wiatr był dobry, obie suki poszły do przodu. W pewnym momencie, obie jak na komendę podniosły kufy do góry. Flora stała wietrząc uważnie, natomiast doświadczona Jaga ruszyła kilka metrów do przodu, potem zeszła na brzeg wody, przepłynęła szeroki w tym miejscu na około 5 metrów rów i drugim brzegiem zaczęła iść w naszym kierunku. W pewnym momencie zaznaczyła obecność zwierza, zeszła na skraj wody i po chwili niosła już dubelta w pysku. Przepłynęła ponownie kanał i po chwili klasycznie oddała sztukę do mojej ręki. Szczęśliwy strzelec, który poprzednio nie wierzył w sukces poszukiwań, skwitował Jagę krótkim - mołodiec. Obie suki zwietrzyły ptaka z odległości co najmniej 25 metrów. W opinii miejscowych, prawie niemożliwe jest, aby z tej odległości poczuły odwiatr ptaka, leżącego do tego prawie nad samą wodą, w głębokim na 3 metry kanale. Raczej był to odwiatr farby, co nie zmniejsza wcale rangi sukcesu. Jaka by nie była prawda, byłem dumny jak paw. Potem jeszcze kilka godzin, w narastającym upale, ze zmiennym szczęściem polowaliśmy w tej okolicy. Ostatecznie syci wrażeń, wsiedliśmy do samochodów i ruszyli z powrotem w kierunku Brześcia.
W czasie drogi powrotnej ponownie okazało się, że problemem może być pozornie najprostsza sprawą, jaką jest zjedzenie obiadu. Po prostu, tak jak nie ma praktycznie żadnych zorganizowanych miejsc noclegowych, tak podobna sytuacja jest z możliwością zjedzenia posiłku na trasie. Jedyna restauracja, którą znaleźliśmy po paru godzinach jazdy, w zasadzie nie sprawiała wrażenia przygotowanej na obsługę takich gości. Podróż była dosyć męcząca z powodu temperatur wyraźnie przekraczających 30 stopni. Jadąc rozmyślałem o tym pięknym, ale jednocześnie spokojnym i trochę smutnym kraju, o gościnnych, otwartych ludziach i o pięknych terenach łowieckich, które oglądałem. Na pewno chcę tu jeszcze wrócić. Zbigniew Ciemniewski - Jankowice 5 luty 2011r.
|