Król Diamentowych GórOstatnia wyprawa na antylopę widłorogą i jelenia wapiti w roku 2008 stała się początkiem mojej fascynacji Górami Skalistymi.
Jest wrzesień 2009. Po odebraniu spreparowanych trofeów byka wapiti i capa widłoroga, podniecenie rośnie i - dość łatwo i szybko - decyduję się na zimowy wyjazd do stanu Utah na pumę. Drapieżnik ten (Puma concolor), nie bez powodu zwany potocznie "mountain lion", występuje w całym paśmie Kordylierów i Andów, zasiedlając wyspowo nawet wschodnią i południową część Stanów Zjednoczonych (Maine, Floryda). Znanych jest 6 podgatunków pumy, z których ten z Gór Skalistych - Puma concolor couguar - jest największy. Dorosły samiec osiąga ponad 75 cm wysokości i blisko 3 m długości wraz z ogonem. Waga często przekracza 90kg. Umiejętności łowieckie tego drapieżnika daleko wykraczają poza skuteczność kotów afrykańskich. Aż 85% ataków pumy kończy się powodzeniem, podczas gdy polujące zespołowo lwy osiągają zaledwie wynik 20-25%. Kot ten potrafi skoczyć 5 m w górę i znane są przypadki skoków ponad 12m (!) długości. Może osiągać prędkość do 75km/h, jednak - jak większość kotów - dystans, na którym potrafi być tak szybki nie jest zbyt duży. Wysuwane pazury pozwalają z łatwością wspinać się na drzewa. Łączy więc w sobie zalety lamparta, geparda, a gdy dodać do tego umiejętność pływania, również południowoamerykańskiego jaguara. Jest zabójcą kompletnym, potrafiącym złapać w powietrzu i zabić ptaka i równie skutecznie uśmiercić wapiti czy łosia. Jej ofiarami padają głównie jelenie (mulaki i wirginijskie), ale również wspomniane łosie i wapiti, dzikie konie, owce wielkorogie i bydło domowe. Pod koniec stycznia 2010 roku ruszam, wspólnie z wypróbowanym towarzyszem łowów, Ryniem, po nową przygodę. Lot z Warszawy przez Paryż do Salt Lake City trwa 13,5 godziny i jest, jak sądzę, najlepszym sposobem dotarcia do Utah. Uciążliwe i długie odprawy Imigration w Chicago czy Nowym Jorku nie należą do przyjemnych i powodują często, nawet nie z naszej winy, spóźnienia na loty do innych lotnisk docelowych. W Salt Lake nie musimy się nigdzie spieszyć, a i odprawa znacznie krótsza i sympatyczniejsza; tu prawie wszyscy polują, więc i zrozumienie dla myśliwych większe.
Jedziemy do Vernal, miasteczka u podnóża Diamond Mountains, pasma Gór Skalistych. Mijamy Park City, znane z festiwalu filmowego Sundance i jego twórcy, Roberta Redforda. Ten znakomity aktor poznał tę część Gór podczas kręcenia filmu "JEREMIAH JOHNSON" i urzeczony ich absolutnym pięknem osiadł tu na stałe. Dalej przez tereny Indian Ute (Fort Duchesne), w kierunku słynnego Outlaws Triangle, gdzie - u schyłku XIX wieku - "królowali" Butch Cassidy i Sundance Kid. Docieramy wieczorem do domu Josha, potomka Ormian, osiadłych w tej przyjaznej dla przybyszów zza oceanu krainie Mormonów. Niezwykły to i skromny człowiek, choć w wieku 28 lat prowadzi firmę, znaną i szanowaną w całych Stanach. Krótka kolacja, ustalenie zasad polowania i lokujemy się w wielkiej przyczepie kempingowej. O 4:30 pobudka, ubieramy się ciepło i zabieramy plecaki ze wszystkim, co może się przydać w kompletnej dziczy, daleko od cywilizacji. Ładujemy na pickupy psy i skutery, tankujemy paliwo, wypijamy na stacji benzynowej ciepłą czekoladę i nieco rozgrzani, w blisko 20 stopniowym mrozie, ruszamy w stronę Johns Hole. Około 50km, ciągle w górę i w górę. Wreszcie, jeszcze po ciemku, rozładunek sprzętu; kojce z psami na sanie, zapinamy je do skuterów, zabieramy prowiant, napoje, oczywiście plecaki i ruszamy w drogę. Jazda jest dość uciążliwa, bo przy szybkości 70-100km/h i temperaturze poniżej -10 st. C zamarzają myśli, nie mówiąc o parze, wydobywającej się z nosa i ust. Mimo masek na twarzach i wąsy i brwi są oblodzone. Jedziemy tak ok. 1,5 godziny. Robi się jasno, gdy dojeżdżamy na skraj urwiska, z którego zjeżdżając bardzo ostrożnie stokówką, docieramy wreszcie do królestwa pum. Głębokie i długie doliny, kaniony o pionowych ścianach, wysokich nieraz na kilkaset metrów, uboga roślinność, składająca się głównie z wiekowych, niskich jałowców i karłowatych sosen oraz pionowa niemal ściana niedostępnego parku Dinosaur National Monument; oto gdzie będziemy polować. Niestety nie pada, a zmarznięta z góry skorupa lodu kryje pod spodem i pól metra starego śniegu. W tych warunkach tropienie jest bardzo utrudnione, a rozmiękające w porannym słońcu lód i śnieg utrudniają życie psom jeszcze bardziej. Josh i Kyler, nasz drugi przewodnik, znajdują jednak bardzo szybko nocny ślad drapieżnika. Krótka narada, założenie psom obroży z antenkami, wczytanie ich do GPS z zakodowaną mapą terenu i puszczamy psy na trop. Wsiadamy na skutery i jedziemy w miejsce, gdzie będzie najlepszy sygnał, najlepiej, by było je widać lub słychać. To, niestety, tylko niewielki procent trasy, którą trzeba będzie pokonywać w razie, gdy psy osaczą kota.
To z pozoru łatwe polowanie, w istocie wymaga ogromnego wysiłku od psów, ale i od myśliwych. Gdy psy osaczą zwierza, dojście do niego wymaga czasem kilku godzin mozolnego marszu w dół i w górę, wspinania się po skałach, balansowania na krawędzi głębokich kanionów, nieraz do połowy uda w śniegu, często - jak w naszym przypadku - pokrytego kilkucentymetrową skorupą lodu. Kilka godzin takiej wędrówki to często za długo, by zdążyć przed zmrokiem i dojść do strzału, ale za mało, by - za dnia - wrócić do skuterów. Potrzeba doskonałej kondycji, ale i ogromnej wiedzy o terenie i doświadczenia w tego typu polowaniach, by właściwie ocenić szanse sukcesu i bezpiecznego powrotu. To doświadczenie dotyczy też broni. Musi być mała, lekka, nie absorbująca uwagi i rąk myśliwego, najlepiej bez lunety (bo i po co?) i niezawodna. Dlatego bardzo często strzela się z poręcznej, w tej sytuacji, broni krótkiej. Strzał oddaje się czasem nawet z kilku metrów. Wtedy zresztą, oddanie strzału jest najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne: trudne z uwagi na psy, otaczające kota, a niebezpieczne, bo strzela się blisko! Rewolwery, które mieliśmy do dyspozycji, to kal. zaledwie .22 Magnum!
W ten sposób polowaliśmy 5 kolejnych dni. Dwa razy psy dochodziły do pumy, ale było za daleko i zostawało za mało czasu, by zdążyć do niej dojść na strzał, więc nawet nie próbowaliśmy podchodu. Przez cały okres polowania próbowaliśmy tylko 2 razy. Raz razem, a raz sam Rysiek. To doświadczenie potwierdziło naszą, teoretyczną do tego momentu, wiedzę na temat skali trudności tego polowania. A najgorsza była świadomość tego, że w czasie, gdy całe Stany zasypywała gruba warstwa śniegu i liczyliśmy kolejne zamykane lotniska, w Górach Diamentowych nie spadł nawet jeden grubszy płatek!!!. Przy dobrej kondycji myśliwego i świeżej pokrywie śniegu, szansa na sukces waha się pomiędzy 90 i 100%, jednak nasze szanse, wraz z upływem czasu, spadały coraz niżej.
Trzeba jednocześnie przyznać, że wysiłek wkładany codziennie przez nas był niczym, w porównaniu z pracą, jaką wykonywali nasi podprowadzający! Któregoś dnia Josh odszedł tak daleko za psami, że nie mając szans na doprowadzenie ich do skuterów przed północą (!), wykopał im w śniegu legowiska, przywiązał do jałowców i zostawił do następnego dnia. Sam, z zamarzniętą od potu kurtką, czapką i rękawicami dowlókł się do skutera i dojechał niemal zamarznięty do samochodów!!! Musieliśmy odczekać dobrą godzinę, by doszedł do siebie.
Ostatniego dnia pojechaliśmy w inny teren, na 35000 ha ranczo Josha. Droga w dolinie, otoczonej rzadko zarośniętymi sosną i jodłą wzgórzami, doprowadziła nas do domku myśliwskiego, bazy corocznych polowań na wapiti i mulaki. To niezwykle urokliwe miejsce, na pagórku nad stawem, rozbrzmiewa na jesieni wszechogarniającym rykiem wapiti. To tu, nie ruszając się nawet z fotela, można oglądać w świetle dziennym ich rykowiskowe zmagania.
Ale i tu nie znaleźliśmy żadnych tropów. Po 2 godzinach wracamy do samochodów. Wracamy szybko, bo droga dość prosta i w miarę płaska. Jadąc jako trzeci patrzę urzeczony naa ciągnące się za skuterami tumany drobniutkiego, roziskrzonego w słońcu śniegu tworzące niezwykłą scenerię tej jazdy. Szkoda, że nikt tego nie mógł sfilmować... Ostatni wieczór spędzamy z Joshem. Umawiamy się na wyjazd następnego dnia do Salt Lake City; przyjmujemy jego propozycję, by odwiedzić odbywające się właśnie w tym mieście myśliwskie EXPO 2010. Stany żegnają nas deszczowo, niemal wiosennie, choć to dopiero połowa lutego. Ze smutkiem, acz bez żalu, spoglądam przez okno samolotu na otaczające miasto Góry. Mija rok. Na przełomie stycznia i lutego, ponownie z Ryniem, siedzimy w samolocie do Salt Lake City. I znów, jak przed rokiem, prognozy pogody nie nastrajają nas zbyt optymistycznie. Mimo, że Rynio, moimi rękami, wylosował dobre łowisko, a ja polować mam na tzw. public land i w Colorado, problem jest nadal poważny: brak ponowy.
Rynio poluje z Joshem, mnie przypadł jako przewodnik Dan z Idaho, który - od niedawna - pomaga Joshowi. Ma swoje psy i jest dość sympatyczny. Dwa czy trzy razy jeździmy razem z Ryniem, ale śniegu ciągle nie ma. Jeżdżę z Danem do Colorado, gdzie jest go więcej, jednak nie umiemy, i tak znaleźć żadnych świeżych tropów. Trochę, pewnie, dlatego, że Dan nie zna dobrze łowiska, ale też dlatego, że nie bardzo się do tych poszukiwań przykłada; wozimy skuter na przyczepie, ale tylko raz czy dwa z niego korzystamy. Jeżdżenie głównymi drogami, zwykle, jest mało efektywne...
Ponieważ ponowy nadal brak, daję sobie dzień wolnego i załatwiam drobne zakupy dla kolegów myśliwych; akcesoria dla łowcy są tu tanie i niespotykane w Europie. Wracam, jem lunch i słyszę, że przyjechał Rynio. Jest 12:00 w południe, więc pewnie ma swego kota. I rzeczywiście, "farciarz" strzelił starą samicę, która kilka razy przecinała ślady ich samochodu, a psy "dostały" ją w jarze skalnym nie dalej niż 100 m od drogi! Można nazwać to szczęściem, ale czy Rynio - rzeczywiście - ucieszył się takim łatwym trofeum? Nie wiem, ale pewnie bardziej by smakowało, okupione długim, wyczerpującym podchodem, tropieniem i trudnym strzałem. A tu taka łatwizna... Ma za to dobry film, nakręcony przez Josha.
Następnego dnia ruszamy do Sheep Valley i choć ponowy, nadal, brak, teren - podobno - obfituje w drapieżniki. Bierzemy psy, zostawiamy Josha, z którym umawiamy się po drugiej stronie (!) pasma gór, i idziemy "na wariata" z psami potokiem w górę. Marsz, jest z początku, dość prosty, niezbyt strome podejścia i coraz więcej śniegu. Dan mnie wyprzedza, co jest zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę jego doświadczenie w tego typu polowaniach i moją, jednak dużo mniejszą, sprawność. W pewnym momencie potok się rozdwaja i widzę psy, które wyraźnie tropiąc forsują grzbiet, który te dwa potoki rozdziela. Mam krótkofalówkę, więc postanawiam odłączyć się od Dana i ruszyć za psami. Nie zdaję sobie sprawy z tego, jak strome to będzie podejście; gdy się orientuję jestem w połowie zbocza i bez liny, nie ma mowy o powrocie: muszę iść/wspinać się dalej. Dochodzę do krawędzi, forsuję olbrzymie bloki skalne, wchodzę na szczyt grzbietu i widzę świeże tropy psów na "lekko" pochyłym grzbiecie. Stawiam nogę i zjeżdżam po łamiącymi się pode mną płytkami piaskowca bez szansy na zatrzymanie!!! A grzbiet kończy się po 30-40m co najmniej 100m wysokości urwiskiem!!! Nagle widzę kępkę suchej trawy, dość dużą, by zmieścić ją w dłoni, ale - nie wiem - czy dość mocną, by mnie zatrzymać. Robię rzut ręką, łapię ją i trzymam kurczowo próbując przywrzeć do podłoża i znieruchomieć. Udaje się. Leżę tak kilkadziesiąt sekund, zastanawiając się co dalej. Myśli kotłują się w głowie: muszę wyłamywać te płytki całym ciałem i pełznąć w górę po spiaszczonym w ten sposób piaskowcu! Realizacja tego zamierzenia zajmuje mi ok. 40 min., w ciągu których pokonuję zaledwie 20-30m. Wracam na skały, siadam i odpoczywam. Postanawiam iść dalej za psami unikając zboczy o niepewnym podłożu. Skaczę po skałach i dochodzę do kolejnego potoku, który przecina zbocze. Za nim nie widzę już żadnych tropów. Schodzę w dół, podchodzę w górę i nic. Postanawiam iść w dół do większego potoku i wraz z jego biegiem do drogi. Gdy jestem niemal na dole odzywa się nagle Dan: -I've got a cat for you! Mam dla ciebie kota. -Gdzie jesteś? pytam. -Widzisz najwyższą górę przed tobą? W najwyższej przełęczy. - Kiedy będziesz? Myślę sobie o kolejnych potokach, drodze tylko pod górę i szacuję odległość: -Jakieś 2-2,5 godziny, bądźmy w kontakcie. I mozolnie, krok za krokiem w górę, w dół i znowu w górę, idę po moją pumę.
Wreszcie słyszę psy i adrenalina zaczyna działać: szybciej niż mogłem się spodziewać dochodzę do przełęczy. Psy dalej słyszę, ale ich nie widzę. W końcu są!! Ujadają w jakąś rozpadlinę, a Dan na klęczkach coś filmuje. Nagle, w sekundzie, psy roztrącone na boki, Dan na ziemi i fruwająca w powietrzu kamera! Z rozpadliny wyskakuje baribal, rozbija całe towarzystwo w puch i chowa się błyskawicznie do swojej gawry. Co za widok!!! Ale z pumy nici... Powrót, a właściwie długie zejście na drugą stronę góry, bez emocji. Zrezygnowani dochodzimy pod wieczór do samochodu, w którym zasypiam i budzę się dopiero przed hotelem.
Dwie kolejne próby kończą się jak poprzednie, tyle, że wprawdzie dochodzimy zwierza na drzewie, ale raz puma jest za młoda, a drugim razem wprawdzie kot dorodny, lecz to matka wcześniej osaczonych 3 dorodnych, może kilkumiesięcznych i prześlicznych kociaków. O strzale nie ma więc mowy. Tak kończy się kolejna próba zdobycia pięknego trofeum tego wielkiego kota Ameryki Północnej. Rynio ma swoje trofeum, choć smutno konstatuje, że następny wyjazd muszę odbyć sam. Jest sierpień 2011. Dzwonię do Josha i umawiam się na kolejne polowanie. Daje mi telefon Rolanda, Chiefa Indian Ute, który ma nam wszystko zorganizować. Josh, honorowo, podłoży psy za darmo. Mam się tylko rozliczyć z Indianami. Początkowo planuje zabrać ze sobą Tomka, który wycofuje się z udziału w wyprawie bez dania racji. Dzwonię, więc, kilkakrotnie do Rolanda i "dopieszczam" go - jak podpowiadał Josh. -Oni są dość leniwi i mają krótką pamięć. Męcz go telefonami i dopieszczaj, to będziemy mieć dobre tereny i dużego kota, bo tam nie ma chętnych na takie polowania; zresztą nie mają psów, a bez nich nie ma jak.
Gdy zbliża się termin dowiaduję się od Josha, że u Indian problemy plemienne, ale choć śniegu w Górach Diamentowych nie ma za dużo, grudzień to dobry czas na polowanie; strzelił już z klientami 6 kotów!!! Więc powinienem się spieszyć. Wsiadam w samolot i po 18 godzinach jestem w Salt lake City, wypożyczam samochód i jade jeszcze 320km do domu mojego przyjaciela. -Dobrze, że jesteś. W górach Ashley Forest mój przyjaciel otropił wielkiego toma. Tak Amerykanie nazywają duże, stare kocury. Ucieszyłem się bardzo i po ulokowaniu się w hotelu zasypiam natychmiast.
Mimo umówionego spotkania o 4:30 Josh jest już o 3:00 i mówi, że trzeba jechać wcześniej. Ubieram się szybko i jedziemy 50 mil w góry. Na miejscu spotykamy Jareda, przesympatycznego myśliwego, przyjaciela Josha. Od północy tropił i znalazł 3, w miarę, świeże tropy. Próbujemy ustalić, który jest najświeższy. Dziwi mnie, że Jared nam nie pomaga. -Pewnie zmęczony, myślę. Zauważam też, że tym razem, zamiast krótkiej broni mamy Marlina Lever Action w kal. 30-30 z otwartymi przyrządami celowniczymi.
Gdy Josh potwierdza, który trop jest ostatni, "ubieramy" psy w obroże z antenkami, "wczytujemy" je do GPS i puszczamy. Wszyscy są podekscytowani, bo trop - rzeczywiście - olbrzymi. Częstuję Jareda cygarkiem, które kupiłem "na szczęście" i nagla zauważam, że jest sparaliżowany od pasa w dół!!! Cóż to za niesamowity chłopak; jego pasja każe mu wstawać ciemną nocą lub raczej nie kłaść sie w ogóle spać, ładować swoje psy to trucka, jechać w nocy 50 mil w góry, by tropić zwierza, którego nie może i nie chce strzelić. Chce jedynie uczestniczyć w polowaniu innego, nawet obcego mu myśliwego z dalekiego kraju!!! Niech każdy z nas postawi się na jego miejscu i zada sobie pytanie o granice własnej pasji łowieckiej.
Psy gubią trop, więc Josha rusza ich śladem. Ja czuję się coraz gorzej i w końcu wyjeżdżam na kilka godzin do Rygi... Jestem wykończony i wkurzony, prawdopodobnie strułem się czymś w samolocie. Ostatkiem sił pomagam Joshowi wyłapać psy, żegnamy się z Jaredem i jedziemy do domu z niczym. Postanawiam kolejny dzień odpuścić.
Wyleguję się, więc, przed telewizorem i z nadzieją patrzę na prognozy pogody, które wyglądają optymistycznie: zapowiadają 2-3 cale świeżego śniegu!!
W nocy jednak nie pada, a my jedziemy - jak zwykle - w samo centrum Gór Diamentowych. Josh postanawia sprawdzić tereny na rzeką. Śniegu tam niewiele, jednak leży- przynajmniej - trochę starego. Zostawiamy samochód i POLARISEM Ranger jedziemy asfaltem w stronę zapory Fleming Gorge, przed samym parkingiem skręcamy ostro w prawo i dalej w górę po śladach innych myśliwych. -Polowali na wapiti, uspokaja mnie Josh. Krążymy w poszukiwaniu świeżych tropów i nic. Gdy dnieje, zostawiamy Rangera i idziemy nad samą rzekę, która wije się w kanionie, 100m poniżej jego krawędzi. "Uzbrajamy" i puszczamy psy. Siadamy pod sosna, rozpalamy ognisko - bo wieje mocno lodowatym wiatrem - i grzejemy się przy ogniu. Mijają 2 godziny i słyszymy psy, ale znacznie dalej; po chwili Josh traci je z zasięgu GPS i musimy objechać szlakiem kilka mil, by dostać się - jeszcze po długim marszu - nad samą krawędź znacznie już głębszego kanionu. Rzeka wije się pięknie, a one grają 200m pod naszymi stopami i nie ma szansy, by do nich dojść!
-Co robić? -Jedyna szansa to rafting. To duży ponton, stosowany w ekstremalnych spływach górskim rzekami! Ale zwykle w lecie, nie w zimie!
Wyjeżdżamy Rangerem na drogę, mija nas policjant, pilnujący na codzień tamy, przyjaźnie kiwa ręką i pozdrawia, ale po 300m czeka na nas i jedzie za nami aż do samochodu. Zaczyna przesłuchanie: najpierw mnie, wypytuje o wszystko, o zawód, sprawdza wszystkie dokumenty czy i ile płacę Joshowi, bo - jak wcześniej powiedział mi Josh - to teren, gdzie można polować tylko samemu, bez "outfitera". Tłumaczę mu, że Josh to mój przyjaciel, którego znam 3 lata. Sprawdza mi paszport i próbuje złapać na jakimś kłamstwie. Gdy się nie udaje, życzy szczęścia na polowaniu i przystępuje do przesłuchania Josha. Nie mogąc doczepić się do niczego innego wlepia mu mandat 175 USD za jazdę Rangerem po drodze publicznej. Trudno.
Następnego dnia, o 8:00, meldujemy się w wypożyczalni pontonów. Gość pociesza nas, że Green River nie jest taka zła: tylko kilka ofiar śmiertelnych rocznie!!! Podpisujemy wszystkie papiery, łącznie ze zrzeczeniem się roszczeń wobec wypożyczalni, i z sercem na ramieniu ruszamy rwącą rzeką. -Pozwólcie się prowadzić rzece, tylko "Teściowa" jest wtedy groźna! Twierdzi małolat, wydając nam mapę i polisę.
Sam spływ nie był najgorszy, wprawdzie poza Teściową mieliśmy 2 czy 3 "zdarzenia", ale nic poważnego się nie stało. Na 5 mili, Josh łapie sygnał psów. -Gdybyśmy dostali kota na strzał, pamiętaj, że psy puściliśmy dzisiaj, nie wczoraj. Jest prawem zabronione, by strzelać pumę następnego dnia, gdy psy osaczyły ją dzień wcześniej!!! Mordercze podejście, ale lew gór jeszcze raz wszystkich przechytrzył: skoczył na półkę skalną i tyle go widziały.
Wracamy nad zaporę, oddajemy, a właściwie zostawiamy na placu przed wypożyczalnią ponton i jedziemy do domu.
Kolejny dzień, znowu o 4:30, jedziemy tym razem w inne miejsce. Towarzyszy nam kuzyn Josha, Bob. Świeży trop na drodze i znów nadzieja. Psy poszły, ale widać niestety, że źle na nim pracują. Josh idzie i im pomaga. Góra wysoka, lekko tylko zakrzaczona, skalista i stroma. Kilka razy wraca. Dzwoni po Boba i razem znikają mi z oczu. Ponieważ nikt mi nie powiedział, jak długo mam czekać, więc po 2 godz. postanawiam iść za nimi. To było przeżycie iście alpinistyczne. Na górze spotykam obu i razem wracamy do samochodu. -Psy, w końcu, trop podjęły i poszły, o tam i Bob wskazuję ręką na szczyt przed nami. Objeżdżamy górę z drugiej strony. Psy gdzieś grają, więc Josh prosi byśmy za nimi poszli i albo strzelili pumę albo je ściągneli, bo robi się późno. Wracamy po godzinie z 3 psami i czekamy na Josha, który zbiera gdzieś pozostałe. Rozpalamy ognisko i grzejemy się, bo mocno wieje i pada deszcz. Josh przyjeżdża po nas po zmroku.
Wieczorem jeszcze dzwonimy do Jareda. Sam proponuje, że w nocy będzie tropić w Hope Creek Valley. To tam, gdzie zaczynałem swoją przygodę w Utah, 2 lata wcześniej. A w nocy, wreszcie, spada 5 cm świeżego śniegu!!! Gdy przyjeżdżamy, jest już na miejscu, ale mówi, że ma krew w moczu i lepiej będzie dla wszystkich, jak pojedzie do domu. Zostawia nam swoje psy i zawraca. Dzielny i biedny jednocześnie chłopak. Josh dzwoni po pomoc.
Świeże tropy i to 2 pum znajdujemy bardzo szybko. Puszczamy kolejno 7 psów. Musimy im pomagać, bo zbocza południowe tu bardzo strome i śnieg się nie trzyma. W górę i w dół, w górę i w dół. Towarzyszy mi Jason, gość, który pojawia się po godzinie i który - okazuje się - polował tu z nami poprzednio. Josh, niestety, jest ciężko przeziębiony, więc zostaje. Po kilku godzinach wracamy do Rangera. Wieści są kiepskie. Psy rozbiegły się po całym, niemal terenie, tylko Metsie i Gracie Jareda są razem. I tam postanawiamy jechać najpierw. Gdy przyjeżdżamy na skarpę, słychać je, grające dobrze, gdzieś poniżej. Ześlizguję się z Jasonem te kilkaset metrów uważając na wiatr i w pewnej chwili widzę, w końcu, dorodnego kota na drzewie! Ale jest bardzo gęsto, niskie sosenki na stromym zboczu niemal zamykają widok na świat. -Pamiętaj, jak nas zaatakuje, nigdy nie odwarcaj się tyłem, bo cię zabije. Strzelaj.
- Ile mam kul? 5. - OK, i tak pod taką górę bym nie uciekł!!! Składam się, lecz Josh - który do nas dołączył - prosi, by się wstrzymać i grzebie coś przy kamerze. Nie dość, że nie dała się uruchomić, to puma - nie wiedzieć czemu - zeskoczyła i pognała w dół zbocza. Jestem wściekły, ale chłopcy uspakajają mnie, że psy wsadzą ją szybko, z powrotem, na drzewo. Faktycznie, zjazd 400m w dół na tyłku i widzę kota na sztych, od tyłu. Nie czekam na film i oklaski, składam się szybko i strzelam od tyłu na komorę. Puma spada jak kamień z drzewa i W KOŃCU JEST MOJA!!! Wyciągam pustą łuskę .30-30 na pamiątkę i widzę, że ta kula była nie piąta, a przedostatnia...
Zdjęcia, zdjęcia, uściski i jeszcze raz uściski. Wszyscy szczęśliwi, Jared - gdy się dowiaduje przez telefon - też. Wieczorem zapraszam wszystkich na kolację do knajpy. Po powrocie do hotelu - spełniony, zasypiam. Następnego dnia, z całym trofeum, odwiedzam Wildlife Division, gdzie sympatyczna urzędniczka, wypytując mnie o to skąd jestem i jak się polowało, bierze pomiary kota i zapina na nim pasek, potwierdzający legalność pozyskania. Polowanie dobiegło końca.
Dwa dni potem jestem w domu. Ale chcę wierzyć, że odwiedzę Góry Skaliste jeszcze nie raz... Darz bór! - Krzysztof Ciemniewski |