Bycze Gody

Jest wrzesień 1977 roku. Byki, wbrew narzekaniom starych myśliwych i wbrew pesymistycznym artykułom z Łowca - ryczą. I to jak ryczą! Niekiedy ta wspaniała muzyka jesiennego lasu rozbrzmiewa przez cały dzień kusząc do dłuższych wędrówek. Koledzy strzelają, trafiają czasami nawet, a ja...? Bywa, że strzelają coś z ambony, na której siedziałem poprzedniego dnia, zdarza się, że zawierają kilkuletnie znajomości z bykami, nazywając je po imieniu. Mają szczęście! A może to po prostu wiedza, głęboka myśliwska wiedza, wyuczona, a potem ugruntowana przez lata polowań? Nie wiem! Czas płynie nieubłaganie szybko, rykowisko się kończy, mam coraz mniej szans na spotkanie zwierza. Jednak pewnego dnia...
Wyszedłem jeszcze w zupełnych ciemnościach, był lekki przymrozek, czyste, rozgwieżdżone niebo wróżyło piękny ranek. Postanowiłem podchodzić, chociaż przy takiej pogodzie każdy krok słychać na znaczną odległość. Trudno, jeżeli nawet nic nie zobaczę (jak zwykle), to przynamniej pospaceruję dla zdrowia. Zresztą, zawsze dotąd zgodnie z wyczytanymi radami, gdy padało - podchodziłem, gdy nie padało - siedziałem na ambonie i nic. Jelenie wyraźnie drwiły z tych moich wysiłków.
Tego dnia wlokłem się po wąskiej ścieżynie zniechęcony i zrezygnowany. Czy warto włóczyć się tygodniami po leśnych wertepach, pocić przy podchodzie, marznąć na ambonie, skoro jedyną napotykaną "zwierzyną" są ptaszki i jeże? Cóż z tego, że przy każdym podchodzie widywałem liczne tropy jeleni, saren, dzików. Chodziłem za nimi, oglądałem zbuchtowaną ziemię, połamane przez byki drzewka i chociaż czasami wątpiłem w sens tych moich łowów, to jednak każdy taki ślad podtrzymywał na duchu, był przyczyną nowych emocji.
Uszy do góry! Może za rok będę miał więcej szczęścia. A tymczasem wystarczy mi wspaniała sceneria, w jakiej rozgrywa się rykowisko. Wystarczą spędzone tutaj poranki, gdy srebrzysta rosa płonie na pajęczynach i wieczory, gdy las mieni się złotem i czerwienią zachodzącego słońca. Oj, nie! Nie można w takim lesie mieć złego humoru.
Pochłodniało trochę, niebo od wschodu zaczęło szarzeć. Zbliżał się świt. I nagle, w absolutnej ciszy, jaka ciągle jeszcze trwała wokoło, usłyszałem byka. Ryczał na skraju lasu, na zrębie przy rzece, o jakieś pół kilometra od miejsca, w którym stałem. Po dłuższej chwili podchodzenia zauważyłem, że mam wiatr w plecy. Czyżby znów wszystko przepadło?! Byk umilkł! Zawróciłem i biegnąc prawie zacząłem go okrążać. Dotarłem do rzeczki. Pomyślałem, że rozlana leniwie, nie powinna być zbyt głęboka i przechodząc zamoczyłem się tylko do pasa. Na szczęście grube strażackie spodnie założone na gumowe buty, nie przepuściły wody do środka. Wyszedłem na brzeg. Byk milczał. Byłem już blisko i dopiero teraz pomyślałem, że tym biegiem i przymusową kąpielą narobiłem niemało hałasu. Jednak, gdy zrezygnowany dotarłem do zrębu, emocja nagle wzrosła. Majaczyło tam kilka niewyraźnych kształtów. Jak bardzo chciałem, żeby to były jelenie.
Niestety! Jasność wstającego dnia rozwiała ostatni cień nadziei. Byk o pięknym porożu okazał się krzakiem jałowca, a leżące łanie, to kępki bardziej bujnej i wyższej trawy. To dlatego łanie strzygły łyżkami, a byk stał nieruchomo. Wiatr jest zbyt słaby by poruszyć krzakiem. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, nie zwracałem więc uwagi na to by iść cicho. Byłem mokry i zły. Znów zawaliłem sprawę! Jak zwykle!
Nie zrobiłem jednak dziesięciu kroków, gdy byk odezwał się znowu. Zamarłem w bezruchu. Musiał być niemłody, ryczał niskim i jakby stłumionym basem. Postanowiłem czekać. Nadleciały komary, rozwidniło się całkowicie. Szansa na to, że coś wyjdzie na otwartą przestrzeń zmalała prawie do zera. Czy zaryczy jeszcze raz? Zaryczał! Już po chwili usłyszałem donośne straszenie byka. Może uważa mnie za konkurenta? Nie potrafiłem sobie inaczej wytłumaczyć faktu, że dotąd go nie spłoszyłem. Był gdzieś bardzo blisko, wydawało mi się, że głos płynie znad rzeki. Odezwał się znowu. Gdzie on ryczy do diabła?! Powinienem go widzieć! Nie ma tu żadnych zarośli, a dalej za niedużym mostem zaczynają się pola. I właśnie od tamtej strony, jakby spod ziemi słychać byka. Podszedłem bliżej i nagle spod mostu usłyszałem go jeszcze raz. Przemówił ludzkim głosem:
- Musiałem się tu schować, żeby mnie ktoś nie postrzelił. Widziałem jak się kąpałeś. Gratuluję! 20 metrów dalej jest kładka i... pamiętaj, ja nie pijam marnych trunków.
No oczywiście! To stara sztuczka pana Andrzeja. Czasami bawi się on w przywabianie myśliwych. Dobrze ukryty ryczy zapamiętale, aż któryś z nemrodów podejdzie "na strzał". Bywało, że zjawiał się jednocześnie i byk i myśliwy, ten ostatni dochodził do strzału i wtedy pan Andrzej triumfował podwójnie. Przeważnie jednak niefortunny łowca wracał jak niepyszny z udanego podchodu i błagał potem kolegów o szybkie zapomnienie sprawy. No cóż - koledzy, wzruszeni zacną butelczyną, zapominali, delektując się smakiem i aromatem wspaniałego trunku. Zdarzało się też, że pan Andrzej wypełniał cały las byczym głosem, a niewtajemniczeni zachwycali się wspaniałym rykowiskiem. Czyżby i w tym roku?
I nagle zrozumiałem dlaczego słyszałem ryczące w pełnym słońcu byki. Dziwiłem się wtedy, że koledzy tylko o świcie i zmierzchu wychodzą do lasu. Czyżby wiedzieli? Chciałem wyjaśnić zaraz to wszystko, ale odpowiedzią pana Andrzeja był chytry uśmiech i oświadczenie, że "spotkamy się wieczorem to pogadamy".
Na kwaterę wracałem sam. Było już późno, więc nie licząc na spotkanie zwierza, postanowiłem poszukać grzybów. Tu dopisało mi szczęście. Znalazłem niemało maślaków i kozaków, a nawet parę coraz już rzadszych prawdziwków. Jednak najlepszym grzybem jest dla mnie na pewno kania. Smażona w jajku, jak schabowy, jest doskonała, ucieszyłem się więc bardzo, gdy zauważyłem trzy kanie rosnące koło siebie. Schyliłem się i... znieruchomiałem.
Około 60 metrów ode mnie stał byk. Nie widział mnie, zajęty jakimś kibicem kręcącym się po drugiej stronie polany. Był wspaniałym dwunastakiem, potężna grzywa i ogólne znużenie bijące z jego postawy zdradzały podeszły wiek. A więc jednak! Nareszcie! Błyskawicznie złapałem go w celowniku i nacisnąłem spust. Rozległ się cichy, metaliczny trzask. Byk ani drgnął.
Z uznaniem spojrzałem na aparat - poczciwa Yashica ma cicho pracującą, centralną migawkę. Niestety, nie powtórzyłem zdjęcia teleobiektywem. Przy zmianie aparatów stuknęły one o siebie i byk błyskawicznie zniknął z polany. Ano trudno! Nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia na rykowisku. A szkoda, bo staż, który właśnie odbywam w kole pozwala na bezkrwawe łowy, później trudno je będzie pogodzić z polowaniem.

Darz bór! - Andrzej Otrębski

P.S. 
Tekst ten napisałem w roku 1978. Byłem wtedy stażystą w kole łowieckim i byłem napompowany wiedzą książkową, ale praktycznie umiałem niewiele. Niezbyt też potrafiłem pisać o polowaniu, wobec tego ten tekst w wielu miejscach wręcz krzyczy o poprawki. Jednakże jest to moja pierwsza próba literacka i to w dodatku próba nagrodzona wyróżnieniem w dawnym dobrym "Łowcu Polskim". Postanowiłem więc pozostawić ją bez zmian. 
- A. O. (rok 2009)