Pamięci Mariusza - niezapomnianego towarzysza łowów - poświęcam
Lisie gody
Myśliwskie urlopy! W latach "gwarantowanego dobrobytu", kiedy wszyscy mieliśmy masę wolnego czasu, wyznaczały one rytm życia. A gdy urlopu nie stało, to i jakieś L4 w łowisku się spędzało. Któż wtedy szanował pracę, albo inaczej: szanowaliśmy ją tak, jak i nas w tym "dobrobycie" szanowano. Myśliwski rytm życia, kreowany urlopami, wyglądał wtedy tak: wrzesień - rykowisko, maj - koziołki, marzec i kwiecień - wiosenne piżmaki. Nie mniej emocji dawały cotygodniowe wypady w łowisko. Najbardziej niecierpliwie czekało się na pierwsze kaczki, a najwięcej uroku miały w sobie wiosenne słonki. Całości dopełniały kuropatwy, bażanty, zające, czasem dzik jakiś, czasem lis. Co jakiś czas wzbogacały mój żywot łowiecki wyprawy na cietrzewie w okolice Bagien Biebrzańskich lub na wilki w Bieszczady, a w latach późniejszych, na głuszce, cietrzewie i słonki do Białorusi.
Natomiast w roku 1982, na przełomie stycznia i lutego wspólnie ze Zbyszkiem i Krzyśkiem (bracia) oraz z Mariuszem wybraliśmy się do naszego polnego obwodu na lisie gody. Obwód ten ma prawie 1000 hektarów lasów i remizek, wśród których lisy mają się aż za dobrze.
Naszą lisią przygodę rozpoczął Mariusz. Rozpoczął od pomysłu dość oryginalnego - postanowił polować na lisy z podchodu, w kombinezonie uszytym z białych prześcieradeł. Jest on myśliwym o niezłych chodach, twardej stójce (nawet na znacznym mrozie) i wytrwałości w pracy na farbie. Głównie dzięki dwóm pierwszym cechom, po wielu próbach, Mariusz odniósł wreszcie sukces. Było to w piątek, 29 stycznia. Podszedł na 40 metrów lisa myszkującego w polu, udało mu się wyplątać broń spod prześcieradeł i celnie strzelić. Wieczornym radościom nie było końca, tym bardziej, że tego dnia miałem urodziny...
Następnego dnia rano, Krzysiek wracając z dziewczyną z ambony zobaczył wybiegające na pola dwa lisy. W pełnym słońcu, 30 metrów od rozmawiających ludzi!
- O! Zobacz, lisy! - zawołał zdziwiony. Dopiero potem zerwał broń z ramienia i jeden ze śmiałków zrulował w ogniu. Niestety do podobnych okrzyków głupie miejscowe lisy nie są przyzwyczajone - ten drugi zbyt szybko znalazł się poza zasięgiem strzału.
Kolejną przygodę z lisem koledzy zawdzięczają Duńce, dzielnemu jamnikowi szorstkowłosemu. Podczas obchodu nor, chłopcy zlokalizowali w jednej z nich lisa. O jego obecności świadczyło zachowanie suki, a potem jej zażarte ujadanie dochodzące spod ziemi. Co prawda lis nie dał się wygonić z nory, ale chłopcy byli na to przygotowani. Zbyszek wziął Duńkę na smycz i czyniąc wiele hałasu, wspomagany w tym przez wyrywającą się do nory sukę, odszedł w kierunku wioski. Przy norze, w absolutnej ciszy, został Mariusz i Krzysiek. W płytkich, nierozbudowanych norach jest to niezawodny sposób. Lis niepokojony przez jakiś czas, traci zaufanie do swej kryjówki i opuszcza ją. Tak było i tym razem. Po dłuższej chwili Mariusz ujrzał wychylający się z nory łeb rudzielca. Strzelił natychmiast z przyrzutu i lis błyskawicznie schował się w norze. Pewny siebie strzelec pochyla się nad otworem nory i nasłuchuje. Cisza!
- Bliski strzał w głowę. Lis musi leżeć! - stwierdza. Przekonany tą argumentacją Zbyszek, który wrócił na odgłos strzału, postanawia włożyć rękę do nory. Może lis ("pewny trup") leży w zasięgu dłoni. Na szczęście Krzysiek (wieczny niedowiarek) nie wierzy w skuteczność strzału Mariusza. I ma rację! Włożony do nory kij zostaje gwałtownie szarpnięty, a po wyjęciu nosi ślady lisich kęsów. Farby nie ma, jednak lis musi być ranny, skoro nie schował się głębiej. Jeszcze raz do akcji wkracza Duńka. Tym razem z powodzeniem. Po chwili z nory wysuwa się rudy pysk. Bliski, pewny strzał kończy tę przygodę (zdjęcie). Wieczorem ucztujemy tylko we trzech, bo Mariusz musi wracać do pracy. Szkoda, gdyż bez niego świętowanie jest płytsze (o co najmniej flaszkę) i mniej wesołe.
W poniedziałek rano siadam na ambonie "Lali", ustawionej na ścianie niewielkich chłopskich lasków. Przed sobą mam łąki, a za nimi zaczyna się las Baraniok. Jest jeszcze ciemno, gdy z lasu, 150 metrów od ambony wybiega lis. Gdy mam go na 40 metrów, zdejmuję z rękawiczki osłonkę na palec. Lis słyszy to (!!!) i zmyka błyskawicznie, ale zataczając łuk, defiluje przede mną z prawej na lewą. Jest za daleko, ja jednak decyduję się na strzał w kierunku lasu, licząc na to, że odbite od niego echo skieruje lisa w moją stronę. Tak też się dzieje. Lis odbija w lewo i sadzi na kulawy sztych, zbliżając się nieznacznie. Drugi strzał - pudło. Lis znów skręca, przebiega obok ambony Krzyśka, słyszę dwa jego dalekie strzały i rudzielec nietknięty uchodzi do lasu.
Następnego dnia wychodzimy z Duńką na poranny obchód nor. Jako pierwszą odwiedzamy Lisią Kępę. Jest to olbrzymi pałac, nora rozbudowana jak żadna w naszym niewielkim lesie, stała arena lisich godów. Posiada kilkanaście okien i pewnie nie mniejszą ilość rozgałęzień i pięter. Przed kilkoma oknami, w miejscach, gdzie lisy otrząsają się po wyjściu z nory, widać świeży piasek. Musiało tu być niezłe weselisko! Duńka z impetem wpada w jedno z okien. Z napięciem wsłuchujemy się w przytłumiony jazgot spod ziemi. Po chwili suka wyskakuje z nory i natychmiast niknie w innym oknie. Mija 10, 20, 40 minut. Szczekania nie słychać. Niepokoimy się o Duńkę. Krzysiek zawiesza broń na ramię i podchodzi do okna, w którym zniknęła suka. Nasłuchuje - cisza! Zaczyna gwizdać i wołać:
- Duńka! Duńciku! I w tym momencie z nory wyskakuje lis! Wyskakuje wprost na Krzyśka, nachylonego nad otworem, odbija w lewo, potem w prawo i tu kładę go na śniegu szybkim, rzutowym strzałem. Za lisem wyskakuje Duńka, dopada go (już martwego) i święci teraz swój triumf. - Taaak! Bardzo dzielna suka! - wygonić lisa z tak rozbudowanej nory to wielki sukces. Ja cieszę się z niezłego strzału, a Krzysiek ze swych oratorskich zdolności - wszak to na jego zawołanie lis wyskoczył z nory!
Następne wyjście, w środę, odbywa się po ponowie. Idę w głębokim, kopnym śniegu na tą samą ambonę "Lali", z której dwa dni temu spudłowałem lisa. Po nocnym ociepleniu ranek jest wyjątkowo mroźny. Wytrzymałem całe dwie godziny - więcej się nie da. Wstałem i spojrzałem przez lornetkę na siedzącego po prawej Zbyszka. On też już ma dość. Wstaje właśnie... lecz co to? Zbyszek siada nagle i szybko zdejmuje broń z ramienia. Postanawiam zaczekać, by zbyt wczesnym zejściem nie spłoszyć koledze zwierza. Jakaż szczęśliwa była to dla mnie decyzja! Po chwili, dokładnie na moją ambonę wybiega z lasu lis. Strzelam z przyrzutu i mykita pada w ogniu. Jednak to nie on przykuł uwagę Zbyszka, który jest nadal wpatrzony przed siebie. Patrzę w tym kierunku i widzę dwa lisy biegnące z pól do Baranioka. Słyszę dwa strzały. Lis z prawej wpada do bliskiego już lasu, a drugi zawraca i zmyka w kierunku pól. Schodzę z ambony i podnoszę swą zdobycz. Jest to piękna, intensywnie ruda liszka z puszystą kitą, zakończoną wyraźnym białym kwiatem.
Wracam na kwaterę. Zbyszek jest wściekły. Chciał zrobić dubleta, więc najpierw strzelał do lisa bardziej oddalonego (spieszył się, bo ten dobiegał już do lasu), potem zaś do bliższego. W podnieceniu źle ocenił odległość - strzelał na 90 i 70 metrów. Gdyby zaczekał, ten drugi przybiegłby mu pod ambonę.
Wieczorem w podobny sposób ja pudłuję, a w zasadzie niepotrzebnie strzelam do lisa.
Z powodu zapadających ciemności i łudzącej bieli śniegu, grzeję do niego najpierw na 75, potem na 80 kroków. Moje zdziwienie, że lis nie leży, mija wraz z odmierzaniem odległości. Jedyne, z czego mogę być zadowolony, to widoczny na śniegu ślad wiązki śrucin. Skupienie niezłe, jak na tę odległość. Nadlufka Merkla jest doskonała - ja znacznie mniej.
Wracam na kwaterę. Bracia już tu są, opowiadają o kolejnym sukcesie. Jak stwierdził Krzysiek "Brat czasem poradzi zabić lisa". A było to tak (przytaczam opowieść Krzyśka dokładnie): "Zbyszek strzelał z ambonki. Było bardzo blisko, więc lis wystraszył się huku i odwrócił łeb w kierunku strzału. Tu niestety miał pecha. Nie zauważył biedak drzewa, uderzył w nie głową i padł martwy".
Gwałtowne pukanie palcem po czole, wykonywane przez Zbyszka (widocznie rodzinny znak porozumiewawczy) nie wpłynęło na zmianę opowieści brata, należy więc uznać ją za prawdziwą.
Następnego dnia padł jeszcze jeden lis, strzelony przez Krzyśka ze sztucera, na 124 kroki. Trafiony potężnym pociskiem kalibru 30-06 powinien być zupełnie rozbity. Jednak szczęśliwy przypadek sprawił, że pocisk trafił na miękkie i poza niewielką dziurą wylotową, skórka pozostała nienaruszona.
W piątek dojechał do nas Mariusz. Zamiast białego kombinezonu przywiózł wabik. W zeszłym sezonie polowania Mariusza z wabikiem znacznie ograniczyły ilość lisów w naszym łowisku. Nie, nie żeby tak dużo strzelił. Po prostu każda próba kniazienia kończyła się natychmiastową ucieczką wabionego i zdziwieniem wabiącego. Ponieważ prób było wiele, ciągle niepokojone lisy przeniosły się gdzie indziej, zdziwienie natomiast, podsycane opowieściami przy kielichu, pozostało...
W tym roku miało być jednak inaczej. Mariusz trenował przez cały sezon w domu, czym zdobył nasze uznanie (nie płoszył lisów) i niechęć sąsiadów.
W sobotę wieczorem usiadłem na stołeczku pod ścianą niewielkiego maliniaka. Na prawo, 300 metrów ode mnie czatował Mariusz. Zaczęło się już ściemniać, gdy po prawej zauważyłem lisa. Zmierzał pomiędzy nasze stanowiska. Mariusz zawabił. Lis zatrzymał się na chwilę, po czym powoli, krok po kroku zaczął skradać się w kierunku kolegi. Stanął znowu. Kniazienie rozległo się jeszcze raz. Wydawało mi się lepsze niż poprzednie, brzmiało przejmująco, żałośnie. Lis jednak, widocznie postrzelony kiedyś w ucho, był innego zdania. Bez żadnego zrozumienia i szacunku dla żmudnej nauki trudnej sztuki wabienia, po prostu podwinął kitę i zwiał.
I to był ostatni akord naszych zimowych łowów, koniec myśliwskiego urlopu. Oj, żeby tak dziś mieć choć ociupinkę z tamtego wolnego czasu. Darz bór! - Andrzej Otrębski
Katowice, 1983, korekty 1996, 2017 |