TRZY NIEDŹWIEDZIE
Po raz pierwszy jadę na polowanie na niedźwiedzie. Korzystam z zaproszenia złożonego przez Gillesa w czasie naszego listopadowego polowania na jelenie na wyspie Anticosti.
Gilles jest właścicielem tego ośrodka, w którym zasadniczo tylko łowi się ryby, ale od czasu do czasu, gdy pogłowie niedźwiedzi zaczyna rosnąć i klienci coraz częściej spotykają je w lesie - organizuje polowanie.
Sam ośrodek ma bardzo ciekawa historie.
W roku 1870 miasto Quebek i Chicoutimi zostało połączone za pomocą linii kolejowej. Trasa przebiegała przez dziewicze lasy i nie zamieszkałe terytoria. Inżynier kolejowy Alexander Luder's Light w roku 1883 wybudował w sercu tej puszczy cos w rodzaju wielkiej leśniczówki i stworzył prywatny klub myśliwsko wędkarski dla klienteli amerykańskiej. Nazwał go ''TRITON FISH and GAME CLUB''. Na obszarze klubu znajduje się 150 jezior, a dojechać do niego można tylko koleją lub łódka - żadna droga do niego nie dochodzi. Zloty wiek klubu przypada na polowe XX wieku, kiedy to członkami klubu byli prezydenci amerykańscy Theodore Roosvelt, Harry Truman, niektórzy członkowie rodziny Rockefeller i Molson. Również ex-premier brytyjski Winston Churchill.
Aby tam dotrzeć z Montrealu musze zrobić około 400 km samochodem. Ostatnie 40 km jest nacieszże, to asfaltowa dróżka, która wije się jak waz, ze przypomina roller caster w wesołym miasteczku - jazdę wagonikami aż do zawrotu głowy. Po przebyciu tych 30 km - ostatnia punkt - wieś LAC EDUARD, z której trzeba zatelefonować do Tritona, aby przysłali łódkę do przebycia ostatniego odcinka tym razem wodnego. Po zawiadomieniu Gillesa, że wreszcie dotarłem, pozostaje drobnostka: tylko 10 km piaszczystym trakiem aż nad brzeg jeziora. Nie jestem tu pierwszy raz wiec wiem, jaka niespodzianka czeka mnie u kresu mojej podroży samochodem. Podjeżdżam na plac gdzie jest już kilka samochodów.
Nie wysiadając z samochodu zakładam na głowę siatkę przeciw małym czarnym muszkom. Są bardzo malutkie, około 2 mm czy 3 mm, ale jak ukąszą, to bąble się robią jak polowa piłeczki pingpongowej. Staram się wyobrazić jak też taka muszka musi wyglądać w powiększeniu i nic mi nie przychodzi do głowy poza widokiem ogromnej szczeki z zębiskami poruszającej się przy pomocy przyczepionych skrzydełek. Zakładam też specjalne rękawiczki, bo każde ukąszenie swędzi jeszcze przez kilka dni i można się zadrapać na śmierć.
Po kilku minutach przypływa łódka z kilkoma klientami, którzy zakończyli swój pobyt i wracają do domu. Ładujemy swoje bagaże i już płyniemy. Po kilkunastu minutach lawirowania między małymi jeziorkami wypływamy na potężna tafle wody, która kończy się majestatycznym zespołem budynków Trytona.
Nie jest jeszcze późno wiec Gilles proponuje żebym odwiedził pierwsze miejsce gdzie od kilku tygodni zostawia jedzenie dla niedźwiedzi. Umawiamy się ze za pół godziny będę gotowy. Przebieram się w mój myśliwski strój i czekam nad brzegiem jeziora, aż Nicolas (maź córki Gillesa) popłynie ze mną do pierwszej ambony. Ciągnie za swoja łódką drugą łódkę, którą mi zostawi. Jest około 18.30 wiec jeszcze wszystko może się zdążyć. Nie za bardzo mi się podoba ten pośpiech - polowanie prosto z marszu bez wczucia się w atmosferę kniei, ale już płyniemy, wakacje się zaczęły. Nicolas sprawdza czy niedźwiedzie odwiedzają to miejsce. Okazuje się,że dziś jeszcze NIE BYŁY. Nie wiadomo jak to interpretować?
Nie były, bo nie przychodzą ogóle w to miejsce, czy nie były i jeszcze przyjdą.
Jest trochę ekskrementów nawet całkiem pokaźnych-,wiec ogóle przychodzą. Wielkość ich świadczy o wadze osobnika około 100 kg.
Zaczynamy polować. Wdrapuję się na drzewo i z trudem instaluję się na mini ambonce, która ma powierzchnie trójkąta o boku może 75 cm. Jest częściowo obudowana, wielkość - mikro, czuje się jak w budce telefonicznej przeciętej na pol. Nikolas zostawia mi krótkofalówkę i odpływa.
Zostaje sam.
Oprócz dokazujących kilku wiewiórek nic się nie dzieje. Składam się kilka razy do strzału na such,o żeby sprawdzić czy nie robię przy tym jakiegoś hałasu. Mierze odległość do przynęty za pomocą lornetki z dalmierzem. Wyszło 21 metrów - blisko. Lunetę mam wyregulowana na 100 m, czyli trzeba będzie celować kilka cm poniżej właściwego punktu. Tak mi mija czas na symulowaniu składania się do strzału. O 20.30 Mam już na razie dosyć. Ambonka jest trochę krzywo powieszona i pochylam do przodu, nie ma mowy o komforcie siedzenia.
Słonce chyli się już ku zachodowi, na dziś koniec. Schodzę z ambonki. Jeszcze tylko oblamuje kilka gałęzi, te, do których jakoś mogę dosięgnąć, poprawi się pole. Biorę łódkę i wracam do Trytona. Jestem nawet zadowolony, że nic nie ustrzeliłem, to by było jakoś zbyt szybko, jakoś zbyt łatwo.
Następnego dnia po śniadaniu Gilles proponuje mi inne miejsce. Chce, żebym porównał, które z nich będzie mi lepiej odpowiadało. Trochę żałuje, bo napracowałem się wczoraj, żeby poobłamywać te gałęzie, a tu masz babo placek, nowe miejsce.
O.K.
Znów łódka. Przepływamy jezioro i idę pieszo kilka minut do następnego jeziora. Tam wsiadam do następnej łódki i płyniemy na następne miejsce. Przypomina ono do zludzenia to wczorajsze. Taka sama ambonka, tak samo krzywo zainstalowana i tak samo kiepsko widoczne miejsce, gdzie niby misie przychodza jeść przynetę. Mowie do Nicolasa, że wszystko jest O.K. oprocz widoczności. Nicolas bierze siekiere i wycina jakieś drzewko a potem uśmiecha się i mówi, że jak już przyjdą to będą siedział godzinę lub dwie, a ponieważ kręcą się wokół, to bede mógł się spokojnie przymierzyc. Zobaczymy.
Jest dopiero 10.00 rano wiec mam duzo czasu. Tym razem Nicolas nie zostawia mi krotkofalowki mówiąc, że jak usłyszy wystrzał, to przyplynie, a jak nie to kolo 14.00 wpadnie mnie zabrac na obiad.
Zostaje sam. Powtarzam ten sam rytual co poprzedniego dnia. Oglądam wiewiórki przez lunetę i skladam się do wyimaginowanego celu. Kolo 11.00 zaczyna mi się chcieć spać. Ciężko się ułożyć, bo ambonka obudowana jest kanciastmi deskami, żeby z niej nie wypasc. Oprocz tego, że mam siatkę na twarzy, to jestem jeszcze dodatkowo wysmarowany specjalnym kremem przeciwko tym latajacym szczękom. Staram się trzymać karabin i jednocześnie oprzeć głowę na prawym przedramieniu, żeby się trochę zdrzemnąć. Tysiące muszek bzyczy dookola. Usiłują przedrzeć się przez siatkę, aby mnie zjeść żywcem. Nie mam natomiast żadnej ochrony przeciwko komarom, które zapuszczaja swoje trąbki przez oczka siatki i niestety zwyciężają z nowoczesną technologią. Pomimo wszystkich niedogodności opieram głowę na przedramieniu i staram się zrelaksować.
Od czasu do czasu otwieram oczy i obserwuję, co się dzieje wokół. Właśnie otworzyłem oczy, kiedy na polankę wkroczył niedźwiedź. Serce zabiło mocniej, ale zaraz się uspokoiłem mówiąc do siebie, że trzeba to opanować. Niedźwiedź niczego sobie - około 90 kg. Staram się oszacować jego wagę przyglądając mu się uważnie przez lunetę. Nagle widzę, że koło niego plącze się coś małego. Mały niedźwiadek może trzy lub cztero miesięczny. Aha, a więc to nie samiec lecz marucha. Wiem, że nie mogę jej zastrzelić - mały nie przeżyje bez niej. Tak wiec postanawiam podziwiać spektakl, jaki natura mi zafudowala. Mały niedźwiadek jest jeszcze nieporadny i wygląda z tymi swoimi wielkimi uszami jakby był ciągle czymś zdziwiony. Nazwałem go Puchatkiem, bo swoją wielkością odpowiadał pluszowym misiom, jakimi bawią się dzieci. Po około poół godzinie jedzenia i baraszkowania Puchatek wskrabal się na drzewo ze zwinnością małpy. Bardzo mnie to zdziwiło, bo na ziemi był niemrawy, a po drzewach buszował jak zwinna małpka. Matka przewróciła wielką beczkę i wybierała z niej powoli kawałki chleba polanę słodkim syropem.
Na polanę weszły dwa następne niedźwiedzie. Jeden całkiem spory, ale poniżej 100 kg, a drugi mniejszy od niego, cos koło50 czy 60 kg. Zaczęły zlizywać słodki syrop, który Nicolas porozlewał po pniach kilku drzew. Zacząłem spekulować. Jeśli większy to marucha, a mniejszy to jej mały, to jest już wystarczająco dorosły, żeby sobie dać rade, bo urodził się ponad rok temu.
Chyba, że większy niedźwiedź to samiec, ale to mało prawdopodobne, żeby samiec koegzystował z mniejszym niedźwiedziem. Tak wiec byłem przekonany, że to samica ze swoim półtorarocznym potomstwem. Teraz obserwowałem ją i zastanawiałem się strzelać czy też czekać na jakiegoś okazalszego samca. Minuty mijały. Puchatek ciągle buszował w koronie drzewa, matka kręciła się niedaleko nie chcąc się od niego oddalić. Następna samica spokojnie jadła nieopodal swego prawie dorosłego synalka. Hm. Co tu robić? Czekać na samca czy zacząć od samicy, która już odchowała potomstwo. Postanawiam strzelać.
Puchatek bawi się w koronie drzewa, a ja czekam aż samica dobrze się ustawi.
Tym razem mam ze sobą 0.375 Weatherby wiec nie powinno być problemu. Dystans, co prawda bardzo mały, ale zrobi się korektę. W końcu samica ustawia się bokiem i nieruchomieje. Powoli ściągam język spustowy patrząc czy samica ciage jest nieruchoma. Pada strzał. Niedźwiedź odwraca się o 180 stopni i znika w krzakach. Słyszę jak rzęzi, ale go nie widzę. Musi być gdzieś bardzo, blisko bo przez około minutę słyszę jak pisze testament. Zapada cisza. Puchatek wskrabal się jak najwyżej tylko mógł. Jego matka gdzieś mi zniknela. Synalek tej postrzelonej też gdzieś wyparował. Zaczynam myśleć, co dalej robić biorąc pod uwagę najgorszy scenariusz. Jeśli coś sknociłem to lepiej będzie jak zostanę na ambonce, żeby nie spłoszyć rannego zwierza. Jeśli nic nie sknociłem to samica jest gdzieś w krzakach kilka metrów ode mnie. Tak wiec postanawiam czekać aż Nicolas, który usłyszał strzał przyjdzie do mnie.
Relaks. Wciągam powietrze w płuca. Rozglądam się dookoła. Puchatek ciągle baraszkuje w koronie drzewa. Zjawiła się tez jego matka. Jestem zdziwiony jak szybko po strzale życie od nowa rozpoczyna swój normalny rytm, tak jakby nic się nie stało. Tak jakby nie było strzału. Tak jakby nie było śmierci jakiegoś osobnika tuż obok.
Synalek postrzelonej gdzieś zniknął.
Po kilkunastu minutach słyszę odgłos silnika. To Nicolas płynie do mnie po usłyszeniu strzału. Krzyczy do mnie z daleka czy wszystko jest O.K.
Odpowiadam żeby uważał.
Krzyczę, co się stało, żeby się nie zbliżał. Opisuje, ze Puchatek jest na drzewie i jego matka może być niebezpieczna. Nikolas podchodzi ostrożnie do mojego drzewa. Wskrabuje się w moim kierunku. Wychylam się z ambonki i podaje mu zabezpieczony karabin. Nicolas mierzy do samicy w czasie, gdy schodzę z drzewa. Zastanawiamy się, co robić. Strach jest szukać w krzakach mojej samicy w obecności drugiej samicy, która czeka, aż Puchatek zejdzie z drzewa. Postanawiamy się wycofać i wrócić za godzinę. Wycofując się Nicolas pokazuje mi niedźwiedzia w odległości około 50 m, który siedzi na zadzie. Pyta się czy to możliwe żeby to był ten, do którego strzelałem. Robię zakłopotana minę, bo nie wiem.
Płynę do Trytona z miną raczej niewyraźną. Spotykam wędkarzy, którzy słyszeli strzał. Pytają się czy był celny. Mowie, że chyba tak, ale szybko opisuję co się stało i dlaczego nie widziałem mojego ustrzelonego niedźwiedzia.
Zostawiam moje cieple ubranie w obozie, bo teraz zacznie się praca, wiec będzie mi gorąco. Gilles pyta się jak mi poszło. Opowiadam cale zdarzenie i szykuje się żeby wrócić na miejsce strzału. Po godzinie idziemy w trójkę. Ja, Nicolas i jeden z pracowników do pomocy. Ładuje karabin i trzymam go gotowy do strzału. Powoli wchodzimy w las. Dochodzimy do miejsca gdzie strzelałem. Puchatek chyba zszedł z drzewa, bo wielka samica zniknela. Rozglądamy się gdzie może być mój ustrzelony niedźwiedź. Nigdzie go nie widać. Nagle Nikolas pokazuje mi niedzwiedza w odległości około 50 m mówiąc, że to ten sam, co godzinę temu. Siedzi w tym samym miejscu, w tej samej pozycji i kiwa głowa jak maskotki psów, które kierowcy ustawiają na tylniej szybie w samochodach. Widzę, że coś nie jest tak, ale nic z tego nie rozumiem. Mój niedźwiedź powinien być gdzieś blisko, a nie 50 m dalej. Z takiego kalibru to trzeba być pechowcem, żeby cos sknocić. Przez ostatnie 4 tygodnie w każda sobotę wystrzeliwałem po 50 naboi regulując lunetę i dobierając odpowiednia naważkę prochu, a tu mi sugerują ze zraniłem niedźwiedzia i to w taki dziwny sposób, że od godziny nie może wyzionąć ducha. Tuz obok tego kiwającego głową jak amoku niedźwiadka zauważamy na drzewie następnego niedźwiedzia. Zaczynamy kombinować, co się stało. Nicolas wysnuwa tezę, że raniłem samicę, która ciągle żyje, a jej dzieciak siedzi na drzewie i nie chce się od niej oddalić. Miś na drzewie ma około 50 kg i też może być niebezpieczny oprócz rannej matki. Nicolas postanawia żeby dobić matkę. Opieram karabin o drzewo i spokojnie mierze w biała plamkę na piersi. Kula wychodzi karkiem. Zwierz pada jak rażony gromem. Przeładowuje karabin i czekam, co zrobi ten na drzewie. A temu jakby się zachciało bawić w chowanego. Spogląda na nas z wysokości 10 metrów to z jednej to z drugiej strony drzewa. Nicolas zastanawia się czy nie podejść do zabitej samicy w czasie jak będę miął na muszce synalka. Ale jak tylko się zbliża do drzewa to synalek robi się nerwowy. Postanawiamy czekać aż zejdzie z drzewa i się oddali. Trwa to całą wieczność. Ręce mi omdlewają od mierzenia w tego drzewolaza. Klękam i opieram karabin tak jak się strzela z pozycji klęczącej. Ale po kilkunastu minutach i to strasznie meczy. Te cholerne czarne muszki tysiącami usiłują zagryźć człowieka na żywca. Misiu spogląda na nas z wysoka. Nie założyłem siatki na głowę, bo myślałem ze to kwestia kilku minut. Co za piekło? Nie dość ze podobno źle strzeliłem to jeszcze za karę te muszki, które mszczą się za niedźwiedzia. Po pół godzinie ekwilibrysta schodzi z drzewa. Jest już na ziemi, ale wychyla się to z lewej to z prawej strony i nie chce sobie pójść. Teraz widzę, jaka następna gafę zrobiłem. Zamiast klęknąć za jakimś drzewem to się wystawiłem jak ten jełop, bo myślałem, że misiu jak tylko zejdzie z drzewa to da drapaka w las a ten jakby z jakiegoś cyrku uciekł. Tylko roweru mu brakuje. Zaczynam mięć stracha, ze jak ruszy w moją stronę to nie będzie ciekawie jak spudłuję. Mówię do Nicolasa, żeby mi dal krótki sygnał, kiedy mam strzelać. Umawiamy się, że to on zadecyduje krzycząc krótkie francuskie słowo. Ręce mam cale zdrętwiale od trzymania tego kilkukilogramowego grzmota. W pewnej chwili niedźwiedź powoli odchodzi. Nicolas robi trochę hałasu, żeby się bardziej oddalił. Trzymam go ciągle na muszce, a w tym czasie Nikolas przywiązuje niedźwiedzia do drąga i zabiera się do wynoszenia go ze swoim pracownikiem. Ja ubezpieczam ich, bo nasz misiu właśnie zdecydował ze teraz będzie jadł. Dochodzimy nad brzeg jeziora. Przyglądam się niedźwiedziowi lub raczej niedźwiadkowi. Jest wielkości psa bernardyna. Cos mi wygląda na małego. Szukam śladu po pierwszej kuli. Nic nie mogę znaleźć. Patrzę na Nicolas i mówię, że to nie ten, do którego strzelałem o 11.30.
Wracamy do lasu. Znów karabin w pogotowiu. Misiu ekwilibrysta zajada kikadziesiat metrów nieopodal. Idę do miejsca gdzie samica dostała kule. Odnajduje łatwo potężna plamę krwi. Pokazuje Nikolasowi, że kilka metrów w lewo musi być moja samica.
JEST. Leży w zagłębieniu. Kula zrobiła straszne spustoszenia. Wyrwała jej płuca.
Ładna historia. Trzeba szybko wykupić następna licencje na odstrzał, bo mamy tylko jedną.
Wraca mi dobry humor. Samica waży około 90 kg. Strzał był dobry. Przez zbieg okoliczności zabiłem drugiego niedźwiedzia, ale myślę, że nie było innej możliwości. Wracamy do obozu.
W następnym tygodniu pojechałem znów na polowanie na niedźwiedzie. Tym razem 700 km od Montrealu. Będę miął przewodnika (tego samego, który w listopadzie podprowadzał mnie na jelenie na wyspie Anticosti).
665 km pokonuję w miarę komfortowo. Ostatnie 35 km to piaszczysta droga wiodąca w głąb lasu na granicy prowincji Quebek i New Brunswick. Dojeżdżam o 15.30. Berthier czekał na mnie na werandzie. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i wymieniliśmy nerwowo formuły grzecznościowe. Gęba mu się nie zamykała. Wyciągnął moje bagaże z samochodu i zataszczył je do mojego pokoju. Popatrzył na mnie długo i przeciągle i kładąc palec na ustach zaczął szeptać konfidencjonalnie. Ma dla mnie miejsce gdzie na 100 procent ustrzelę wielkiego niedźwiedzia, gdyż jeszcze nikt na tym miejscu nie polował. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, ale nie chciałem mu robić przykrości. Jak znam życie to wszyscy podprowadzacze robią dużo szumu koło swojego biznesu? Udałem, że wierzę w to, co mi powiedział i zacząłem się rozglądać po obozie. Ale Berthier nie dawał za wygraną.
Powiedział, ze czekał tylko na mnie żeby rozpocząć rozwozić myśliwych na ich stanowiska. Jak ich rozprowadzi to zostanie ze mną, żeby oszacować czy niedźwiedź, jaki się zjawi jest wystarczająco duży. Rozstawianie myśliwych zajmuje ponad godzinę czasu. Godzinę czasu tłuczemy się półciężarówką po lesie zanim dotarliśmy do jego << super >> miejsca.
Jak się okazało był to kiedyś punkt obserwacyjny dla turystów, aby mogli popatrzeć na niedźwiedzie. Z tym tylko ze ten rodzaj turystyki jakoś się w tej części Kanady nie rozwinął. Tak wiec pozostało miejsce gdzie stała budka (która spełniała role ambony) i gdzie podobno przychodziły duże samce. Ulokowaliśmy się w ambonie i zaczęliśmy szeptem rozmawiać. Dawno się nie widzieliśmy, wiec było o czym rozmawiac. Zmierzylem odleglosc - 46 metrow. Calkiem dobrze.
Po trzech godzinach wypatrywania i gadania - rezultat : zero niedźwiedzi. Berthier nie traci nadziei. Gęba mu się nie zamyka. Przysięga, ze tu przychodzi kilka samców i to takich po 150 kg. Na razie zwijamy manatki, bo czeka nas godzinny powrot do obozu.
Kolacja kończy się koło północy. Planujemy jak będzie wyglądał jutrzejszy dzien. Jest nas 9 myśliwych. Ośmiu amerykanów i tylko ja z Kanady. Amerykanie od rana łowią ryby, potem jędzą obiad, następnie sjesta i przygotowanie do polowania. Między 14.00 a 15.00 wyjeżdżają na swoje stanowiska, gdzie czekają do 21.00 na swoje trofeum.
Ja nie łowię ryb, wiec umawiam się z Berthier, że będę z nim od rana pracował rozwożąc przynętę dla niedźwiedzi. Tak wiec przez kilka godzin od rana pracujemy razem napełniając beczki starym chlebem palanym słodkim syropem. Nieraz jakieś ryby. Nieraz jakieś mięso. Zależy od tego czy już poznały miejsce czy tez dopiero je się tam zwabia. Kolo południa jesteśmy z powrotem w obozie. Jemy obiad i zaczynam się przygotowywać do polowania. Ubieram się ciepło, bo wieczorem temperatura spada do kilku stopni, choć to koniec maja. Gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg. A jak się człowiek nie rusza to w ciepłym ubraniu wcale nie jest gorąco.
Rozwozimy myśliwych na ich stanowiska i jedziemy na nasze << cudowne >> miejsce, o którym mam nikomu nie mówić. Berthier chce, aby największy niedźwiedź padł z ręki Kanadyjczyka.
O 17.00 Jesteśmy na miejscu. Wyjmuję karabin. Sprawdzam czy luneta jest dobrze przykręcona. Berthier patrzy sceptycznie na grubość lufy. On poluje tylko z 7mm. Ja, im grubszy zwierz - tym większy kaliber. Każdy ma swoja teorie.
Na polance przede mną stoją trzy rodzaje przynęty. Z lewej, wiadro z tłuszczem. Po środku, wiadro z chlebem polanym syropem, a z prawej, pień drzewa polany syropem. Przymierzam się na sucho do każdej z tych przynęt wyobrażając sobie ze mój niedźwiedź akurat pałaszuje te lub tamta przynętę. Berthier naciągnął czapkę na oczy i zaczyna się przygotowywać do poobiedniej sjesty. W jego przypadku - do snu. Jeszcze raz omiatam wzrokiem trzy miejsca z przynęta i w momencie, gdy jestem przy trzecim, widzę w lunecie niedźwiedzia. Podnoszę wzrok od lunety i szepczę przez zaciśnięte usta do Berthier.
<< Jest >>.
Berthier nie otwiera oczu, bo chyba nie skojarzył, o czym mowie. Wiec powtarzam trochę bardziej nerwowo i trochę głośniej.
<< Jest ! ".
Berthier odciąga czapkę na tył głowy i ściska mnie za ramie szepcąc.
<< O.K. mówiłem ci ze tu przychodzą. Nie strzelaj dopóki nie zacznie jeść. Oceń czy ci odpowiada. >>
Zaczynam obserwować, co robi niedźwiedź.
Rozgląda się i węszy. Podchodzi do wiadra z chlebem. Wyciąga kromkę. Odchodzi kilka metrów w bok. Zjada ją i węszy w kilku kierunkach. Znów podchodzi do wiadra i bierze kromkę.
Berthier szepce mi do ucha, żebym nie strzelał, bo on się zupełnie uspokoi.
Obserwuje niedźwiedzia przez lunetę. Bawię się wyobrażając sobie gdzie najlepiej wybrać miejsce do strzału. Niedźwiedź jest duży. Tak dużego jeszcze nie widziałem. Po kilku minutach nabiera zaufania i nie oddala się od wiadra. Odwracam się do Berthier i mówię ze jest dobry.
Berthier odpowiada, żebym go ostrzegł, kiedy będę strzelał to zatka sobie uszy. Kiwam głowa na znak ze rozumiem.
Niedźwiedź wyżera chleb i ogranicza się tylko do chodzenia wokół wiadra. Tak wiec czekam cierpliwie, aż się sam dobrze ustawi. W pewnej chwili szepce do Berthier : << teraz >>.
Ściągam powoli język spustowy. Robię to bardzo powoli powtarzając sobie, ze muszę obserwować niedźwiedzia, czy nagle się nie ruszy, aby przerwać ten proces. Nie ruszył się.
Pada strzał. Niedźwiedź odwraca się i robi kilka kroków, po czym pada. Nie zrobił nawet trzech metrów. Przeładowuje karabin. Berthier mówi głośno spokojnym głosem. << Już nie strzelaj, za kilka sekund będzie koniec >>. Niedźwiedź jeszcze drgnął i znieruchomiał. Berthier jak zwykle krzyczy i rzuca jakimiś strasznie wielkimi cyframi mającymi określać wagę tego potwora.
Cale szczęście, że w obozie jest waga i skończą się te spekulacje.
Podjeżdżamy do niedźwiedzia półciężarówka, bo nigdy nic nie wiadomo. Gdyby się nagle poderwał to nie byłoby wesoło. Berthier zbliża się jak najbliżej. W końcu wysiada i zbliża się na pewniaka do niedźwiedzia. Śmiejąc się i pokazuje mi miejsce gdzie wyszła kula. Można prawie włożyć pieść.
Teraz zacznie się praca. Jest nas dwóch a trzeba go wtaszczyć na skrzynię. Z jeleniami jest łatwo, bo się je łatwo chwyta za racice, ale takie bezwładne cielsko ponad stukilogramowe???
W końcu Berthier staje na skrzyni i wciąga sznurem przywiązanym do łba a ja w tym czasie biorę go jak topielca pod pachy i staram się unieść jego przód. Udaje nam się położyć jego przednie łapy na skrzyni. Jestem usmarowany jak rzeźnik. Kontynuujemy dalej w tym stylu. Teraz obejmuje go za brzuch, a Berthier ciągnie dalej za łeb. Już polowa jest na skrzyni. Musimy odpocząć, bo brakuje mi sił. Trzymamy go żeby z powrotem nie wylądował na ziemi. Jeszcze tylko ostatni wysiłek i na zewnątrz zostają tylko tylnie łapy. Jeszcze raz odpoczywamy i pchamy go razem w głąb skrzyni.
Myje się w jakiejś kałuży.
Wracamy po naszych amerykanów, którzy ciągle polują. Ja już skończyłem, ale nie mogę wrócić do obozu, bo za daleko. Poczekamy może ktoś tez coś upolował to wtedy wrócimy.
Amerykanie polują z łuku. Podjeżdżamy do jednego z nich, który ma niewyraźną minę. Stoi na brzegu drogi i daje nam sygnały ręka żebyśmy nie hałasowali.
Zranił niedźwiedzia i nie chce go spłoszyć. Berthier wyjmuje strzelbę kalibru 12 i idzie z nim szukać postrzalka. Ja zostaje w samochodzie.
Po dwóch godzinach wracają. Amerykanin ma głupią minę, bo poważnie zranił zwierzę, a nie można używać psów żeby pójść po tropie. Jest już prawie ciemno. Musimy wracać do obozu.
W obozie ważymy mojego niedźwiedzia. 111 kg.
Hurra. Przekroczyłem sto kilo. I to na wiosnę, kiedy warstwa tłuszczu jest minimalna po zimie. Teraz muszę jeszcze tylko się upewnić jak strzeliłem. Okazuje się, że w samo serce. Mam satysfakcje ze zwierz nie cierpiał.
Opracował 12/06/2003 Sławek Łukasiewicz
Powrót do polowań
|