|
.”W pełnej złota
jesieni, nabrzmiałej sytością różnych odcieni spadających liści, w odstępie
wiekowych buków i dębów, przez których konary wesoło strzelało swymi
promieniami zachodzące słońce, moja sfora ogarów Śpiewka „Z Kresów” i Akord
„Z Wypalanek” wpadła na trop i zaczęła „dłubać” niezdecydowanymi dźwiękami
– zławiała odwiatr zwierza. Rozeznane przez nas na błotnistym przesmyku
odciski rapci i szpil zdradzały pierwszej świeżości trop grubego
pojedynka-odyńca. Po kilkunastu sekundach ogary „pojęły” odwiatr sprawcy
tropu – kroczącej sztuki; serce zakołatało przyspieszonym rytmem, zaschła
ślina w ustach, emocja brała górę nad koniecznym spokojem, gdy zaczęła się
lać pełna grozy muzyka, wściekła, płynąca jak gdyby z otchłani wielu
gardzieli. Tony szły nieprzerwanie z wdechem i wydechem psów w najniższej
oktawie jaką może sobie przyswoić czułe ucho gończarza. Od barytonu przez
basy do kontrbasów... Podziwu godne, że ogarzyca, która zazwyczaj
popisywała się dźwięcznym i donośnym sopranem czasem modulowanym w alt,
przestroiła swój doskonały instrument nie do poznania. Były to dźwięki
zupełnie inne, wręcz niesamowite. Efekty akustyczne, jakie do nas
docierały, zlewały się w jedną zgodną, pełną dynamiki minorową symfonię. To
nie było spokojne, klarowne cukrowanie za gachem w Sudetach, jakie swego
czasu przeżyliśmy... Najwidoczniej sfora przez swój „cnotliwy nos”
wiedziała, że w gonie nie ma z byle kim do czynienia. Rozegrane gonienie
potężniało oddalając się w kierunku znanego nam uprzednio matecznika,
pełnego chaszczy, splatanych gałęzi głogu, tarniny, dzikiej róży, jeżyn i
malinisk. Omszałe wiatrołomy i wykroty broniły wejścia do bagniska, z
którego strzelały ostre jak nóż turzyce. Urokliwe to miejsce służyło
jeleniom i dzikom za kąpielisko, w którym lubiły się tarzać.
|
Dowodem tego
były „obmalowane” błotem drzewa, o które zwierz się ocierał. Wysokość
„malowideł” mówiła o grubości i wielkości sztuk mających tam swoją ostoję.
Wrzaskliwe sójki, plotkary leśnych uroczysk, darły się chrapliwie,
przelatując z konara na konar. Obgadywały czarnego mocarza i jego przygodę.
Gon trwał, pewny i wytrwały. Gra niosła dźwięki groźne, jadowite, lecz
trwożne. Nagle w sercu ostępu wybuchła eksplozja niesamowitej wrzawy. Bór
powtarzał natarczywy krzyk sfory. Do tej niecodziennej gry dołączył
spłoszony sarniak-rogacz, który swym przeraźliwym szczekaniem wprowadził
dysonans do gonu. Pomogły mu w tym zdartymi głosami sójki i wszelkie
ptactwo pozostające u nas na zimę. Dla nas było zupełnie jasne, że ogary
zaczęły „forsować” króla buków i dębów ku naszym stanowiskom. Śpiewka była
artystką w napędzaniu zwierza na myśliwych. Używała w gonie tylu zaskakujących
metod, że prawie zawsze dała okazję do spotkania się ze zwierzyną. Akord
uczył się od niej i pomagał, jak zezwalał na to jego młody wiek. Wiadomo
było z modulacji głosów, że ruszyły odyńca z barłogu, przerywając mu
drzemkę. Czarny mocarz fuknął gniewnie, aż odgłos doszedł do naszych
stanowisk, napawając dreszczem grozy. Sapnął dwukrotnie i klasnął orężem
wprowadzając do gonu dodatkowy efekt dźwiękowy. Stary bór podwajał to
słuchowisko. Ogary przemyślnie zatrzymały sztukę i „stanowiły” ją atakując
z uwagą. Myśmy pobiegli na przesmyki, gdzie odyniec miał swoją „wagę”. Po
sposobie głoszenia wiedzieliśmy, że będziemy mieli z nim spotkanie. Odyniec
ruszał i stawał, pełen niesamowitej złości i furii odcinał się, sapał,
kłapał szablami chcąc przerazić ogary. Krzyk naszych gończych coraz
bardziej zbliżał się do nas. Żądni wrażeń i rycerskiego łupu, ujrzeliśmy w
pewnym momencie na ścieżynce wyciętej wśród gęstego podszytu buczków i
dąbczaków widowisko złączone z autentyczną atmosferą pralasów. Piękna i
mądra przyroda rozrzutnie dawała obraz godny pędzla najlepszych mistrzów
renesansu. Zadufany w swoją moc odyniec, widmo kniei, potomek dawnych
szablistych. pojedynków,
uparty, złowieszczy, osaczany był przez sforę ogarów, umaszczonych
stosownie do jesiennej kniei. Potężny czarny kadłub przystanął, wściekłość
go oślepiła, zjeżył chyb, podniósł w nim pióra. W największej podniecie
zgrzytnął fałszywie orężem; zaświeciły się szable i fajki, które ostrzył
kłapiąc. Z gwizdu spływała ślina. Dzik „pienił się”. Sapnął groźnie i runął
jak burza na psy. Ciarki po nas przeszły. Niewiele brakowało by „ciął i
pruł” Akorda. Jednakże przystawa, jaką była ogarzyca Śpiewka, w porę
ostrzegła młodego syna, który w czas odskoczył.
|
Sfora znała sposoby obrony
przed dzikami, gdyż była
w łowach na nie znakomicie zaprawiona. Lecz ten osobnik był wyjątkowo gruby,
sadlisty. W swej pamięci węchowej sfora nie notowała takiego odwiatru od
żadnego z dotychczas gonionych dzików. Ogary czując w swych analizatorach
zmysłu powonienia naszą obecność nie żałowały „gęby”. Nacierały zajadle, by
„wyparował” na nas. Zachowały jednak należyty respekt przed mocarzem...
Pojedynek dmuchał raz, drugi, kłapnął, zwolnił krok i sunął dalej. Nagle do
jego „tabakiery w gwiździe” wpadł błądzący od nas zapach. Czarny zwierz,
zdać się mocy niepożytej, rażony tym wyziewem wrył się biegami w puch mchu
i jesiennej ściólki. W setnym ułamku sekundy jak katapulta wyskoczył w bok
i „podał połeć”... Z przyrzutu padł złowieszczy strzał ... Zwaliło się
widmo kniei – czarny król buków i dębów (tak go myśliwi, którym się jak
zjawa ukazywał, nazwali) na kobierzec jaki mu knieja usłała. Śpiewka
dopadła go w euforii gonu, za nią zaraz ze złym, pełnym płomienia
spojrzeniem Akord. Uciął się gon, niepowtarzalna kantata puszczy. Gończarz
otrzymał złom odłamany z miejsca, gdzie kula powaliła zwierza, w jego farbie
gałązkę zbroczono, dzieląc część jako „ostatni kęs”, wkładając ją do
„gwizdu” odyńca oraz na ranę postrzałową dzika. Ogary otrzymały odprawę,
zabrzmiał na rogu hejnał otrąbiacy śmierć czarnego zwierza – knieja tę
muzykę powtórzyła ... ...”
„Ogary” - Konstanty Lesiński
|