|
autor: krogulec07-03-2006 Miejsca, których już nie ma...
|
Wśród badyli, po ściętej kukurydzy na "popegerowskim" polu, kłębiły się roje komarów. Droga wyjątkowo się dłużyła, a wyładowany plecak na zbyt luźnych trokach obijał się o plecy. Samochód przy asfalcie, obejście bagna przy drodze, głębokie koleiny wypełnione wodą po kombajnach to wynik lekko mokrego lata. Raz po raz, idąc niby drogą omijałem zakrzaczenia nieużytku przy polu. Te prawie 100 hektarów gwarantowały niezły wieczorek, a może i noc, bo dopiero początek października, bo pełnia, bo jeszcze ciepło, bo nie wszystkie okoliczne watahy wiedzą, że już tu łyso...
Za którymś zakrętem wyłoniła się koło brzóz, wyniosła na pagórku ambona. Niezbyt wygodna i zaciszna, ale miejsce naprawdę rokujące. Na lewo lasek wchodzący mokradłami pośród pola, po prawej przestrzeń aż po Prejłowo na horyzoncie, a z góry widok na dobry kilometr zakończony dachami domów i złotą rublówką zachodzącego słońca.
Chlup, chlup, chlup - w rytm kroków bełkotało w termosie. Sztucerek powoli wrzynał się rzemieniem w ramię i przypominał o konieczności zakupu lepszego paska. Chlup, chlup - co pewien czas szedłem koleiną wypełnioną wodą i żabami skaczącymi w kierunku niewidzialnego dna. Jeszcze ze sto, sto pięćdziesiąt kroków i chmara komarów przestanie mnie zżerać żywcem. Dotykam drabiny i już powyżej ziemi wiaterek przerywa ten koszmar.
Sapanie i spocenie nie powstrzymało mnie od przytknięcia lornetki do oczu. Prawie natychmiast zaszła mgłą, ale zdążyłem się upewnić, że na polu i w krzakach jeszcze pusto.
"Baśka" w kąt, plecak pod ławkę, sweter wypakowany, kurtka powieszona, koc pod tyłek... Na razie, bo potem będę się pewnie zawijał - ale to potem - teraz jest ciepło. Kapelusz na hak pod daszkiem. Może ochłonę w końcu. Przecieram okulary, zakładam...?! Naprzeciw ambony stoi łania. Do zmierzchu daleko, a tu co? Już!? Może ma cielaka gdzieś w krzakach... odległość niespełna 100 m. Rozglądam się wokoło. Szukam cielaka.... nie ma. Łania powoli przemieszcza się w stronę wsi. Krok za krokiem, krok za krokiem... może była jałowa... może straciła cielę z powodu mokrego i zimnego lipca... a może - no właśnie z pobliskich domów często latały tu duże psy... latały gdzieś do sierpnia... ale to starczyło. Łania już poza strzałem. Nie lubię tak wyjść, spotkać i bum. Nie lubię...
Horyzont połknął rublówkę. Jeszcze tylko chmurki zbierały z niej resztki kolorów i też tężały, aby pójść spać. Po lewej ręce zza drzew wychylił się w ciemny granat nieba srebrny pyzaty pysk...
Mijały minuty, kwadranse, może nawet i godziny... Po ciemku wybiegł na przykoszoną łączkę za brzozami rudelek saren. Pasły się cierpliwie przesuwając sylwetki raz w prawo, to znów w lewo. Kolejne godziny... Kanapeczki, termosik z gorąca herbatką... Noc ze srebrnym reflektorem, który świeci teraz prosto w nos. Nagle za plecami usłyszałem trzask łamanych gałęzi w pobliskich zaroślach, a potem od krzaków oderwały się pojedyncze cienie. Raz, dwa, trzy. Za nimi duży cień, a jeszcze dalej następnych kilka, a jeszcze dalej następne i następne... Wszystko jak w planie. Koło dziesiątej wysyp dzików i to w ilości powiedziałbym bajkowej, ale wszystkie w odległościach daleko większych od możliwych na strzał... może najbliższe były ze 250 m. Nie lubię, jak widać na takie odległości na pustym polu. Tylko niepotrzebnie się człowiek podnieca. Nie ma szansy na podejście. Strzał byłby w kierunku zabudowań, a i wiatr niesprzyjający... Pozostaje czekać i modlić się w duchu, że wybiorą taki, a nie inny kierunek. Tymczasem połączone siły wszystkich okolicznych watah zbliżając się do wsi, oddalały się ode mnie. Próbowałem jeszcze trochę "poszamanić", zakładając, że jak mnie w ciągu najbliższych przeliczeń do 100 nie ugryzie żaden komar, to wataha się cofnie, ale nim doliczyłem do 20, już mnie gryzły, a i dziki znikały za wzniesieniem.
Przez najbliższą godzinę, a może dwie, pasłem sarny i nic nie wskazywało na jakąkolwiek szansę strzelenia następnego czarnuszka w sezonie. Nie tym razem, oj nie. Sarna to takie alibi - dziki myślą, że mnie nie ma, ale jak są dziki to i sarna schodzi. Dywagacje... Ziewam raz po raz. Morfeusz otula mnie kocem, podwijam nogi. Deska może wąska, ale już nie wiem, czy to księżyc w zenicie, czy już dzień i słońce. Cienie krótkie... Jakiś ptak się odzywa w pobliskich krzakach. Odpływam...
Obudziło mnie szczeknięcie, raz po raz spłoszonej kozy. Zdrętwiałość w łokciu, skurcz w nodze i niezłe zimno... Jak z procy wyskoczyłem spod koca. Drżące ręce uchwyciły lornetkę. Sarna szczekała, ale ucieczka krótka z tupotem, z zaciekawieniem... Przeglądam łączkę – nic. Od bagna dzielącego las od pola słychać było chlupot i trzask łamanych badyli. Na języczek pola w pełni księżycowej poświaty wypadła wataha tłustych przelatków. Widać, że zżeranie kukurydzy przez lato wypasło je, a miejsce było tak bezpieczne, że nabrały już nie pewności, ale swoistego tupetu. Wyszły z bagna nie dalej, jak 150 m. Jak wysypały się na pole, już jeden od momentu wychynięcia z trzcinowiska do jakichś 30 – 40 metrów od krawędzi był prowadzony. Moment przystanku i zbliżenie gwizdu do znalezionej kolby był ostatnią rzeczą, jaką pewnikiem zapamiętał ten dziczek... Strzał z Vulkana na tę odległość nie zostawiał złudzeń. W konwulsyjnym skoku dziczek wykonał efektowne salto i padł brzuchem do góry.
Łyk już nieco przestudzonej kawy, papieros... może dwa... Jest ciepło, patroszyć trzeba. Po paru minutach jestem przy dziku. Z góry był mniejszy i jakby chudszy. Obrobienie tuszy zajęło troszkę czasu. Złom z łętu kukurydzy. Kurcze, nie wiedziałem, że tak ciepło...
Wycieram ręce w wiechcie wtłoczonej w ziemię kukurydzy ścinanej na kiszonkę. Kozik w kieszeń, nie zapomnieć jak ostatnim razem, wbity w ziemię... no, a dzik... trzeba jakoś go ściągnąć. Zabieram klamoty i idę wzdłuż drogi wywozowej plonów z pola. Może się uda wjechać i nie zapaść. Samochód nie najlepszy na takie wertepy, ale przez górkę w miarę sucho, więc powinno się udać. Patrzę na zegarek. Jest równo trzecia. Do samochodu wciskam tobołki. Walczę z Gajową o miejsce za kierownicą. Sapanie i liźnięcie w ucho oznajmia, że cieszy się z mojego powrotu. Ot, takie nasze "karesy", o które zawsze moja ślubna była zazdrosna. Skręcam na pole i jadę coraz bardziej środkiem, bacznie obserwując to, co mam przed maską pod kołami. Po 100 m wiem, że powinno się udać, ale 100 hektarów to jest szmat pola. Jeszcze ta górka i moja dzielna Sierra jest na miejscu. Podjeżdżam tyłem, otwieram bagażnik i już wiem, że mogą być kłopoty... Podciągam za biegi, równolegle do bagażnika, trochę do góry. Gajowa traktuje to jako świetną zabawę. Ciągnie za chyb i warczy. Zbieram siły, ponownie mam dzika na kolanach. Już prawie na wysokości burty bagażnika. Wrzeszczę "Gajowa waruj"!! Ba! Sapanie suki na szczęście wyprzedziło jej atak na uniesioną tuszę. Dzik wpada do kufra. Nie wiem, czy trzeci raz miałbym tyle siły. Kukurydziany przelatek... Na moje, dobrze ponad 60 kg...
Otrzepuję się z błotnego pancerza... Gajowa wskakuje, jedziemy. Jeszcze sto metrów pola i suchy asfalt. Nagle trzask i łomot pod maską samochodu. Wysiadam, podnoszę klapę i widzę jak suchy kukurydziany badyl tkwi w obudowie wiatraka chłodnicy, a śmigło ma ułamane dwie łopatki... no ładnie, super... może jakoś dojadę. Powoli ruszam, aby nie nadziać się ponownie na zeschły badyl. Po cichu wtaczam się na podwórko znajomej leśniczówki. Psy na szczęście znają mój samochód. Nawet nie wychynęły z ciepłej budy.
Z niedomkniętego kufra wystają cztery rapcie i bucha para ze stygnącej tuszy dzika. Rozpycham się z Gajową na tylnym siedzeniu, przykrywamy się kocem, zapadamy w sen...
***
Rano koło 7 obudziło mnie cmokanie Piotrka nad otwartym kufrem. Piękny kiełbasiany, skwitował. Czemuś mnie nie obudził? Byś się wyspał jak człowiek... Acha, no i coś ci cieknie spod maski... Wysiadłem z samochodu. Po otwarciu klapy zobaczyłem resztki śmigła wbite w harmonijkę chłodnicy... no ładnie... a masz kawę zbożową, zapytałem? Nie, ale mam uszczelniacz, bo ostatnio poszła mi chłodnica w samochodzie... taki "Hamerycki" wynalazek.
P.S. Z chłodnicą na uszczelniaczu jeździłem ponad rok, bo okazało się, że miałem nietypową - lustrzane odbicie standardowej. Montowana była tylko przez pół roku, podczas prawie kilkunastoletniej produkcji Sierry.
Z dzika wyszły super kiełbasy i wyroby. Nie pamiętam, czy miałem kiedyś równie dobre.
A tytułowe miejsca których nie ma ? Ano, nie ma... Pole było przez kilka lat zupełnym nieużytkiem. Ambona została spalona, podejrzewam w odwecie, za zniknięcie kłusujących psów. Potem odbudowana i widać z drogi, jak majaczy na horyzoncie na ścianie lasu, ale ktoś kupił ten teren. Od kilku lat wyrósł tam płot, jest tam ogrodzony sad. W tym roku obwód 101 zmniejszy się o ten teren. Zostanie on wyłączony z powodu braku możliwości prowadzenia gospodarki łowieckiej... A przez płot zmieniły się radykalnie weksle...
No i jak śpiewał kiedyś Bułat Okudżawa: "a wsio taki żał..." |
|
| |
11-03-2006 21:13 | Lasek_2005 | Krogulec bardzo ciekawe opowiadanie. Jestem pełen podziwu :-) Darz Bór! | 08-03-2006 08:14 | wsteczniak | No tak - herbatka z jednego termosika, kawusia z drugiego. To kto w końcu połknął tą "złotą rublówkę słońca"? Na wigilię pojechał, czy na polowanie ? A tego kukurydziaka to - jakbym z Tobą ładował.
Znowu parę minut mogłem uczestniczyć w polowaniu. Dzięki -
wsteczniak
| 07-03-2006 22:57 | Trapper | Kolejne fine opowiadanie. Gratyluje
Trapper | 07-03-2006 22:56 | Trapper | Kolejne fine opowiadanie. Gratyluje
Trapper |
| |