|
autor: krogulec10-05-2006 Pierwszy śnieg
|
Znowu było nie tak, jak oczekiwałem. Wiało i lało, a jak się uspokajało i koledzy donosili o swoich sukcesach, to mnie gnało w podróże służbowe. A nie ma nic lepszego, jak delegacja na siłę. Któregoś pięknego dnia w listopadzie powiedziałem sobie: niech się dzieje, co chce, pojadę mimo wszystko... a słowa należy dotrzymywać - nawet jak dałeś je sobie sam.
Przez okno w pracy podziwiałem, jak przez wyostrzone do granic niebo gnały chmurki. Jedne były "waniliowe", inne lekko różowe, a inne takie mętne - pewnie zrobione przez stwórcę w drugim lub trzecim gatunku. Dwa dni przed pełnią i poprzecinane małymi obłoczkami niebo, choć może za szybko pędzącymi, dawało nadzieję, że będzie coś w nocy widać. Może w końcu pojadę na łąki, na wieczorne wyjście dzików, które będą wekslować na łyse, ale niezaorane kukurydziska... może... hmmm... przecież słowa trzeba dotrzymać!
Godziny mijały, szanse na spokojne popołudniowe wyjście rosły. Pogoda się chyba ustabilizowała i nic nie zapowiadało, że koło 15- stej, kiedy już odlicza się minuty do wyjścia, zacznie z szaroburego, trzeciego gatunku siąpić, a potem padać, a potem... lać.
Katastrofa!!!
Zbieranie w domu klamotów było szybkie - jak w transie... uff, ile to trzeba naciągnąć warstw na siebie, a jeszcze do tego targanie giwery i plecaka i sterty ubrań, które nałożę dopiero idąc na ambonę. To wszystko przypłaciłem kroplami potu na skroni. Ładując bagaż do samochodu zostałem polany zimnym prysznicem listopadowego deszczu. Cóż, bywało lepiej, ale słowa przecież należy... jadę, jadę, jadę.
Gdzieś koło Purdy lało już niemiłosiernie. Do końca sezonu książka wpisu nosiła potem ślady tamtej pogody. Lekkie zwątpienie zaprocentowało szybką decyzją: jadę do Grześka. Może się wypada za godzinę lub dwie, to jeszcze pójdę. Dwa dni przed pełnią, to prawie jasno mimo chmur na niebie. A kawa? Jasne, dobrze mi zrobi.
Pomimo dużej filiżanki kawy senność płynąca od palącego się ognia w kominku przekonywała mnie do wybrania wieczornego lenistwa. Ciemność za oknem napawała mnie niechęcią do danego sobie postanowienia, ale cóż słowa należy dotrzymywać... No tak, jeszcze ten szum deszczu o plastikowy daszek przed drzwiami. Co pewien czas wyglądałem przez okno, mocno walcząc ze swoim postanowieniem, aż za którymś razem zgłupiałem totalnie. Na dworze było zupełnie biało, a kręcące się na wietrze płatki śniegu odbijały się w szybach. Otworzyłem drzwi. Ulewa przeszła w pierwszą zadymkę śnieżną w tym roku.
Jadąc samochodem w stronę lasu przebijałem się powoli przez pierwsze, nieśmiałe zaspy. Wirujący śnieg oślepiał mnie lekko i współgrając ze śliską nawierzchnią wydatnie zmniejszył moje tempo jazdy. Kiedy dotoczyłem się do dróżki w kierunku starej żwirowni, gdzie zostawiałem samochód, wirujące płatki śniegu znikły jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Rozdziawiłem chyba gębę ze zdziwienia, jak pierwotny człowiek nad pięknem natury, kiedy zza korony drzew wychynęła patelnia srebrnego globu w totalnie rozgwieżdżone niebo. Biel śniegu, granat nieba i srebro - to wszystko było tak niesamowite, że idąc na ambonę na łąkach starałem się zrozumieć, o co tu właściwie chodzi. Czyżby św. Hubert szykował jakiś specjalny scenariusz?
* * *
Od razu powiem, że nie lubię tej ambony. Kolega, co ją popełnił, ma talent do wyjątkowych dziwolągów. Drabina nawet dla mnie - faceta o wzroście ponad 185 cm - przysparza kłopoty z wejściem, bo szczeble bite jakby od niechcenia. Ławka na niej za wysoko, a do tego, wszystko skrzypi pod nogami. Dach przykusy i w momencie opadów nie zasłania wystarczająco... ale jest, jak jest. Trudno, nie każdy ma talent...
Rozmyślając o pierwszym dniu zimy - a właściwie "pierwszym wieczorze", przeglądałem wszystkie zakamarki łąki. Poprzecinana rowami, tu i tam porośnięta łozą, dawała miejscami doskonałe schronienie. Na jej obrzeżach często zalegały watahy dzików. Po rowach szukały schronień sarny. Z kępy naprzeciwko często zaczynały wędrówkę chmary jeleni podczas rykowiska. Zachodziły też tu lisy i jenoty, a wiosną łakę przecinały wieczorne loty samczyków słonek.
Z lewej strony pokazała mi się koza z młodymi. Równie zdziwiona otoczeniem, co ja przed paroma minutami po wyjściu z samochodu. Jakieś dwieście metrów z prawej ciągnęła majestatycznie licówka, a za nią – no tak ...raz, dwa, trzy... pięć, sześć... tak... pewnikiem to ta sama chmara, co obserwowałem ją przez jesień. Znowu się pozbierała, bo już była rozbita przez łażacych grzybiarzy. Wiedzona własnym instynktem chmara omijała mnie i obrała kierunek na najbliższe gospodarstwa, gdzie na polach pod pierwszym śniegiem rósł rzepak.
Tak to przyglądając się wieczornemu spektaklowi i męcząc się na tej nieszczęsnej ławce straciłem poczucie czasu. Cienie się skracały, łysy wędrował przez niebo, mijały minuty, kwadranse, a może i godziny...
Wataha pojawiła się niespodziewanie. Kiedy się obróciłem na lewo, sześć jednakowych sylwetek stało jakieś siedemdziesiąt metrów od ambony koło rowu. Podejrzewam, że mogły złapać jakiś odwiatr ode mnie, bo stały jak posągi, oceniając sytuację. Szybko zrobiłem to za nie i wybrałem najbliższą sztukę. Jak zwykle zapomniałem naciągnąć przyśpiesznik. Zresztą rzadko go używam. Huk wystrzału i łomot własnego tętna zlał się w całość. Wataha ruszyła do przodu, przeskoczyła przez rów i znikła w pobliskich zaroślach. Zakląłem pod nosem... będzie robota... nocna robota! Odczekałem kwadrans, rozmieniając ten kilkunastosekundowy wycinek mojego żywota na drobne... Kurtka z grzbietu, polar też. Idę w kamizelce, biorę tylko broń i latarki. Wszystko co niepotrzebne, zostało na ambonie. No i co z dzikiem? Trzeba sprawdzić zestrzał i w razie farby kombinować, co dalej... noc jasna i jaka długa.
Na zestrzale - jak w najlepszej książce. Ponowa zapisała te kilka minut wyjścia watahy, co do pojedynczego kroku. Ślad po śladzie, przeanalizowałem sytuację i ani kropli krwi, ani ścinki, ani kosteczki... null, zero.
Powoli zacząłem posuwać się za watahą. Do rowu wypełnionego lepką breją było kilkanaście metrów, jeszcze jakieś kilkadziesiąt dalej, rosło trochę krzaków i starodrzew. Na ścianie lasu wataha pokonała jeszcze jedno, tym razem suche zagłębienie - dość głęboki dół po sadzonkach sprzed wielu lat. Nagle moim oczom pojawiały się na śniegu dwie małe plamki świeżej farby... po paru krokach było ich więcej! Szedłem metr po metrze, krok po kroku, aż dotarłem do strumienia. Krew znaczyła drogę ucieczki, ale nie przybywało jej. Była dość jasna i nie wróżyła szybkiego dojścia...
Wróciłem pod ambonę. Zadzwoniłem do Grześka i poprosiłem, aby był z psem w umówionym miejscu. Kiedyś była Gajowa, zawsze się rozumieliśmy w takich wypadkach, a jej rozsądek często brał górę nad moimi kombinacjami, a teraz był Uli - kochana psina, ale niestety "nieuk"... i brak talentu. Ot, taki podwórkowy amant.
Klamoty zebrałem do samochodu. Stałem, czekając na kolegę, pośród rozgwieżdżonego nieba i analizowałem wszystkie możliwości.
Grzesiek pojawił się po 20 minutach, wysiadł i zakpił sobie ciężko z moich umiejętności strzeleckich. Zamiast psa, w ręku trzymał dubeltówkę... No ładnie... Nie pytałem już, czemu nie wziął swej jamniczki, która już parę razy ratowała mnie i jego swoim nosem.
Powędrowaliśmy na zestrzał, potem po śladach do strumienia. Przeszliśmy przez niezbyt wysoką na nasze szczęście wodę. Grzesiek na temat farby powiedział tylko tyle: musi gdzieś niedaleko leżeć. Chciałem mu wierzyć, był przecież fachmenem - przez kilkanaście lat pracował jako leśniczy do spraw łowieckich.
Za rzeką wataha rozbiła się na dwa osobno ciągnące sznurki śladów. Tu i tam, na śniegu, widoczne było zarzucanie rapetą, a więc kula zahaczyła o bieg? Po jakichś 50 metrach od rzeki zobaczyłem pierwsze łoże. Następnie ślady się rozdwajały, ale jeden pojedynczy trop był przeplatany farbą w dalszym ciągu... Dzik musiał być w miarę niedaleko. Posuwaliśmy się do przodu, ale po topografii terenu widać było, jakby chciał zrobić pętlę. Doszliśmy w pewnym miejscu do drogi i długo szukaliśmy właściwego przejścia. Dość gęsty las zupełnie zatrzymał śnieg na koronach... ach królestwo za psa!
Pokluczyliśmy tu i tam i zdając się na własne nosy i oczy zagłębiliśmy się w las po drugiej stronie dość szerokiego, piaszczystego duktu. W momencie kiedy omijaliśmy wysokie jałowce spod krzaków poderwał się duży cień i z łomotem sadził przez las, a potem dało się słyszeć łamanie gałęzi w pobliskiej drągowinie. Ładnie - pomyślałem, ruszony dzik może iść jeszcze długo. Sądząc po śladach, dzik sadził na full gazie... nie wróżyło to szybkiego dojścia... oj nie. Popatrzyliśmy na zegarek - dochodziła pierwsza. Jak na dzisiaj, to koniec. Spróbuję rano z kimś innym - zawyrokowałem. Grzesiek zaczął akurat nową pracę i na niego nie będę mógł liczyć... no chyba, że po południu...
* * *
Noc minęła błyskawicznie. Do pracy pojechałem w pełnym rynsztunku i warowałem pod gabinetem dyrektorki. Kiedy się pojawiła, klarowałem cos dość mętnie i chyba nie do końca zrozumiała dlaczego muszę do lasu, ale co tam... niech pan jedzie - usłyszałem i to mnie satysfakcjonowało.
Pojechałem do leśniczówki naradzić się z Piotrem, skąd wytrzasnąć psa. Może od Reńka – nie, Reńka nie ma, może Olka... ale coś z Olka Bassem też było nie tak... chyba pozszywany był niedawno...
- Chodź, wypijemy kawę i sprawdzimy, co z twoim dzikiem – powiedział - może nie do końca mi wierzył?
- Ale bez psa? - zapytałem.
- Jak byle jaki pies, to czasami lepiej bez - powiedział Piotr i tu się z nim zgodziłem.
Pojechaliśmy od razu na miejsce, gdzie urwał się nam ten dzik w nocy. Za jałowcami, w resztkach rozwalonego ogrodzenia wznosiło się dość świeżo rozgrzebane mrowisko. Nie raz słyszałem o postrzałkach kurujących się właśnie w ten sposób. Teraz miałem okazję zobaczyć to na własne oczy... ale takie rzeczy wie się z opowiadań albo własnej, długoletniej praktyki... Jelenie, dla odmiany często swą ucieczkę kończą w wodzie. Tam szukają w ostatnich chwilach kuracji albo schronienia przed tropiącymi. A jaki mi scenariusz napisze św. Hubert?!
Idąc powoli i analizując znaczone farbą ślady, znaleźliśmy się nad strumieniem. Szukając możliwości przejścia, wzrok bardziej mieliśmy skierowany na wodę, aby nie wpaść w nią po pas. Przejście było w pobliżu dawnego spiętrzenia przy nieistniejącym młynie. W momencie naszego wyjścia na brzeg, spod zwałowiska gałęzi jesiennych wiatrołomów wyskoczyła sylwetka dzika... Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Piotrek jest bez broni i tylko skomplikowany układ terenu i zwałowisko gałęzi powstrzymało bezpośredni atak dzika na nas... Cała akcja potoczyła się już błyskawicznie: zabiegłem dzika z lewej strony, bo tylko z tamtej mogłem uchwycić go na celowniku. Pośrodku, przez kłębowisko gałęzi strzał byłby lekko rozpaczliwy. Oddalając się od Piotra w celu oddania strzału za sobą, słyszałem jeszcze jak jakiś gwizd w uszach i jego okrzyk: "o ku...a, ale żeś sobie odyńca znalazł"!!! Na szczęście zdążyłem obiec zwałowisko gałęzi i pni, zanim dzik zniknął w młodniku. Tam już bez psa byśmy nie próbowali... Dzik podał mi blat na jakieś 25 metrów. Huknął strzał z mojej kniejówki i zamiast widoku, jak dzik roluje w miejscu, zobaczyłem jak ruszył z łomotem w świerki na prawo i zniknął. Piotr, który stał jakieś dwadzieścia metrów dalej, nie był pewien ucieczki w młodnik, ale widział jak dzik zbiegł do dawnego kanału, doprowadzającego wodę do młyna.
Ruszyłem w tamtym kierunku, ładując kniejówkę ponownie kulą. Kaliber 9,3 x 74R i nie leży? - przebiegło mi przez głowę... Niemożliwe!!! Ale w ferworze szybkiej akcji można spudłować i z paru metrów... Nie było czasu jednak na rozważania. Dobiegłem na skraj kanału. Na widocznych 50 metrach jego długości nie było niczego, co by przypominało dzika. Piotr się upierał, że tam widział jak znika. Ja jednak widziałem go wyraźnie na ścianie młodnika. Postanowiłem, że pójdę na miejsce, w którym stał kaban w momencie strzału. Rozglądając się po podłożu i zeschłych liściach, kątem oka zobaczyłem jak Piotr wchodzi do kanału i wspina się na jego krawędź od strony młodnika. Nagle, w tym miejscu, na gałęzi, kiwa się tylko jego czapka, a mój towarzysz dostał przyspieszenia jak struś pędziwiatr i jest już z powrotem w miejscu, gdzie przekraczaliśmy rzeczkę. Okazało się, że w chwili kiedy się skrobał do góry, prawie na wysokości twarzy, wyrósł mu podnoszący się spod świerka gwizd. Dzik wstał jeszcze raz, próbując swych sił. Trzeci strzał do niego mierzony za ucho dokończył jego twardy żywot. Padł jak kłoda. Na wszelki wypadek załadowałem jeszcze raz i trzymałem go przez moment na lufach. Piotr lekko nerwowo się zaśmiał, choć sytuacja chyba nie była za bardzo do śmiechu...
Analizując sytuację - dzik po drugim strzale zrobił kilkanaście kroków i następnie znikając za świerkiem, przewrócił się. Piotr myślał, że zbiegł do wąwozu, a on leżał na samym skraju. Gałęzie świerka całkowicie zasłaniały jego sylwetkę i był z tamtego miejsca, mimo że staraliśmy się go dojrzeć, całkowicie niewidoczny. Tak to bywa, jak się nie ma psa... Dobrze, że tak się skończyło!
* * *
Ps. A co ze strzałami? Teraz wiem, że zawiniła optyka. Jakby się kto pytał, już naprawiona. Strzał był lekko zdołowany i zahaczył o komorę, powodując krwawienie wewnętrzne i wyłamanie biegu na wysokości barku po drugiej stronie tuszy. Drugi strzał był idealnie w to samo miejsce i o dziwo kula ponownie nie dała przestrzału, gdyż utknęła bezpośrednio pod skórą. A trzeci strzał za ucho... to lekko zakrawa na kawał, ten był śmiertelny ze skutkiem natychmiastowym, ale kula przeszła przez tuszę i zatrzymała się pod skórą w okolicy tej samej, co pierwsza i druga. Ot amunicja czeska...
A dzik? Cóż, pasiony był na kukurydzy i jeszcze potu dużo kosztował, ale oręż żaden... |
|
| |
21-08-2008 21:49 | Simex96 | opowiadanie bardzo ciekawe i godne przeczytania;)
Darz bór | 19-05-2006 19:39 | Don | Bo pies - tez tylko czlowiekiem jest !
Ale opowiadanie bardzo fajne, a gdybys tego dziczka porzadnie trafil to by go Uli zaaportowal, bo to przeciez aporter jest !
Pozdrowienia | 11-05-2006 07:40 | krogulec | Oj Wsteczniaku ... a znasz przypadłość psią w postaci " gonienia w piętkę " ... otóż Uli ma właśnie takie coś i za chiny nie można do końca polegać na jego nosie ...ma jakowąś przypadłość węchową która zdyskwalifikowała niestety go do dalszej hodowli czasami daje sobie rade wyłącznie wzrokiem ... ot koniec dynastii i został dziewicem ... a kochany jak najbardziej ... tak to bywa | 11-05-2006 01:23 | wsteczniak | ...."a teraz był Uli - kochana psina, ale niestety "nieuk"... i brak talentu." ...... Nic z tego nie rozumiem, więc popwtórzę za mądrym człowiekiem: " Znałem wielu właścicieli, którzy wiele nałgali o swoich psach, ale nie poznałem ani jednego psa, który by cokolwiek zełgał o swoim właścicielu"
Szmat nauki jeszcze przed Tobą - opowiadaczu. |
| |