|
autor: krogulec22-03-2006 Trzydniówka
|
Poniedziałek
Wieczór powoli zapadał coraz głębiej i głębiej. Zrąb na Kemnach wtulony między wianuszek jezior i bagien nie raz zaskakiwał mnie swoją dzikością i surowością, a tym razem powitał mnie kompletną ciszą. Sierpniowy las nie jest już rozdygotany odgłosami ptaków, ich ciągłymi trelami i przelotami... Sierpniowy las to skrzekot wścibskich sójek, "tremmola" dzięciołów wygrywane na pniach starodrzewia, no i najwyżej odgłosy kaczek z bagien. Tym razem nic - cisza taka, że słyszę łomot własnego tętna. I tak lepko i wilgotno...
Po chwili było wszystko jasne. Z daleka słychać było pomruki burzy. Wsłuchując się w oddalone o parę kilometrów odgłosy, starałem się dojść z jakiego kierunku nadciąga.
Mimo, że rozsądek podpowiadał mi wycofanie się, tkwiłem na zwyżce wpatrując się w kłębowiska malin nad kałużą nieopodal i zawieszoną nad nią chmurą tańczących komarów, raz po raz przeglądając brzozowe enklawy stanowiące doskonałe schronienie oraz wykroty korzeni i kępy młodych sosenek...
Mijały minuty. Szaro - bure niebo nie miało nic z normalnego błękitu, tylko co pewien czas błyskało jakby fleszem. Burza chyba mnie obejdzie – pomyślałem, bo jakby przesunęła się na lewo i teraz słychać ją było od strony Barczewa...
Nie patrząc na zegarek wyczuwałem, że nadeszło właśnie te "ostatnie piętnaście minut" - upragniony czas każdego jegra, kiedy to nastaje największe prawdopodobieństwo strzału, a decyzje trzeba podejmować błyskawicznie. Przez moment pomiędzy odgłosami grzmotów usłyszałem jakby piśnięcie koźlaka, a potem jeszcze raz i jeszcze raz... Lornetka przyłożona do oczu przeszukiwała nerwowo teren... jest koźlak... musi być koza, a jak koźlak piszczy, to może koza go zostawia, bo się grzeje, a jak się grzeje, to musi... W tym momencie posłyszałem wyraźne sapanie zza drzewa, o które opierała się zwyżka. Po krzakach z tyłu słychać było trzaski i stłumione tupoty. Odgłosy bieganiny raz się nasilały, to znowu milkły, stłumione gęstym podszytem. Po paru minutach niespodziewanie po lewo zauważyłem mignięcie najpierw jednej, a po chwili drugiej sylwetki. Zataczając koła koza nie dawała tak łatwo za wygraną i kluczyła pomiędzy zagajnikami. Koźle piszczało coraz to intensywniej. Koza co pewien czas odpowiadała swoim piśnięciem, a sapanie kozła stawało się coraz bardziej namolne. Do tej pory nie mogłem uchwycić jego wyglądu, ani sylwetki, ani parostków. Mignął mi parę razy jak persching i tyko siwizna i pora wyjścia mogły świadczyć o jego wieku.
Zmierzch zapadł już na dobre. Odgłosy oddalały się, to znów zbliżały. Koźlak powoli się uspokajał. Leżał gdzieś w trawie i czekał. Burza odeszła naprawdę daleko, tylko błyski jeszcze na horyzoncie rozświetlały mi powrotną drogę do samochodu...
Wtorek
W pracy dłużyło mi się strasznie. Las... las... las... Myślałem tylko jak się wywinąć z obowiązków, aby nie zostać po godzinach. Pilne zlecenie, a niech tam... Już pędziłem myślami po zakrętach w kierunku Purdy. Tak, na pewno tym razem spróbuję podejść od starej ambony, nie środkiem duktu. Widać mnie przecież tam z daleka. Tylko starą drogą do ambony, a potem wysokim lasem do zwyżki. Od tyłu... Jeżeli koza leży na zrębie i mnie zobaczy, to jak nic naszczeka i trzeba będzie czasu, aby się uspokoiła. Mam nadzieję, że się pojawi wraz ze swoim kochasiem, że jeszcze się grzeje...
Po pracy wpadłem biegiem do domu. Dobrze, że to lato i nie trzeba dużo na grzbiet nakładać. Sztucer do kufra, plecak gotowy, szybka kanapka, woda do picia i już jadę pogryzając suchą kiełbaskę z "chrumki", co to wiosną chwilę łakomstwa na kukurydzianym polu swem żywotem przypłaciła. Na horyzoncie się dziwnie zaciągnęło. Niebo szaro – bure, jak wczoraj, a przecież do niedawna świeciło słońce. Aby szybciej... aby szybciej. Wpis do dziennika. Dojazd do lasu. Wysiadam. Wyjmuję broń. Powoli wciskam pod zamek trzy naboje. Lornetka na szyję. Z naprzeciwka jedzie samochód. No tak, poszukiwacze grzybów już szaleją. Z tyłu od Olsztyna idzie ciężka ołowiana chmura, a wraz z nią przesuwa się szumiąca ściana. Wyciągam z plecaka kawałek folii, na grzbiet wrzucam kurtkę przeciwdeszczową, odpinam wiszący na półce i tylnej kratce pastorał i wskakuję za kierownicę.
Jazda błotnistą drogą nie należy do przyjemnych, ale te dwa kilometry trzeba jeszcze dojechać. Po drodze mijam się z dwoma samochodami jadącymi z naprzeciwka. No tak, podgrzybki, kanie, a może i prawdziwki już ruszyły... I tak już będzie do jesieni i pierwszych przymrozków. W rozwidleniu dróg zostawiam samochód. Kaptur na głowę. Kolanem dopycham drzwi. Trzaśnięcie centralnego zamka. Ach, jak to było cicho, jak zamki były normalne... Powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów idę w kierunku ambony. Mijam ją i zagłębiam się w starodrzew. Ściana wody się nasila. Dobrze, że nie ma wiatru. Widząc zwyżkę, zatrzymuję się na moment. Wtulony za sosnę przeglądam zrąb. Droga wolna. Po wgramoleniu się na zwyżkę, rozściełam folię. Broń opieram o zaplecek i pastorał przełożony na podpórkach. Deszcz wymusza na mnie przykuloną pozycję. Rękawem nakrywam optykę, mimo że mam osłony pozamykane. Zamieniam się w czekanie. Ręka w kieszeni znajduje wabik. Raz... moment ciszy... jeszcze raz...
Mimo strug deszczu widzę na ścianie brzeziny od strony jeziora jakiś ruch. Między kępami przeskakuje koza. Oczywiście zainteresowała się, "która" tu na jej terytorium wlazła. Nie raz widziałem jak "siuty" o terytorium walczyły.
Deszcz na moment staje się mniejszy. Koza wskakuje w kępę naprzeciwko, gdzie wśród paru wykrotów i kęp malin i pokrzyw widać oczko pokryte rzęsą. Przystaje, zmienia kierunek. Słychać jak parokrotnie wydaje z siebie odgłos jakby "pyknięcia". Parę metrów od niej, naprzeciwko, wstaje koźlak. Wylizywanie, karmienie i razem zalegają na moment w wysokiej trawie i chaszczach.
Deszcz znowu narasta swoim szumem. Przeszukuję mokrą i zroszona lornetką teren. Nic. Po jakimś czasie postanawiam znowu skorzystać z wabika i jeszcze nie zdążyłem wsadzić ręki do kieszeni, jak widzę gołym okiem ruch na krawędzi młodnika brzozowego.
Z głową nisko trzymaną i charakterystycznym tempem, truchta po zrębie wczorajszy kochaś. Chyba szóstak, ale ciężko stwierdzić. Kozioł kluczy. Lornetka po chwili zaparowana moim oddechem i kroplami zacinającego deszczu. Znika za moment po przeciwległej stronie zrębu, a koza przecież leży prawie na środku.
Ręka w kieszeń. Dwa piśnięcia raz po raz. Po dwu minutach słyszę, że kozioł jest znowu, tym razem z tyłu. Przebiega po prawej stronie. Szóstak, ale chyba nieregularny. Tak na pewno nic nie wiem. A wiek? Może 3 – 4 łeb, a może starszy. Chociaż, raczej marny... Nie zatrzymując się ani na moment przebiega jakieś 50 m ode mnie i drugie tyle od leżącej kozy. Kluczy i znika w brzezinie nad jeziorem. Robi się coraz ciemniej i ciemniej...
Powoli na horyzoncie zaczyna błyskać i znowu mruczeć. Burza... Chyba trzeba się zbierać. Widoczność prawie żadna. Kątem oka widzę jak koza z koźlęciem schodzi na prawo i znika w starodrzewiu. Idąc poprzez kałuże rozmyślam ile czasu zajmie mi jeszcze doprowadzenie giwery do stanu suchości, aby po tym ekscesie nie pojawił się rudy...
Środa
Lało do rana. Raz mocniej, to znów słabiej, ale kałuże przyrastały z minuty na minutę. Telefonicznie powiadomiłem swoja druga połowę, że knieja wzywa i już. Nie powiem, określenie jakim się posłużyła miało nawet nieco pieszczotliwe brzmienie, ale wiedziała, że to koniec dyskusji. Na upartych nie ma siły. A ja bywam uparty, a w "tych" sprawach nawet mało "romantyczny"...
Wycieraczki w samochodzie ledwie się wyrabiały. Strugi deszczu rozmyły nieco mój wpis, mimo że dokonałem go siedząc za kierownicą. Woda ciekła po rękach i z ronda kapelusza. Wciskała się wszędzie. Dojazd zakończył się paręset metrów bliżej niż normalnie.
W miejscu, gdzie stał wczoraj samochód czerniło się morze niezbadanej do końca głębokości... Trzeba naprawdę mieć chyba nie po kolei, aby wysiadać z samochodu w ścianę wody. Wszystkie czynności podobne jak do tej pory, za wyjątkiem tego, że na lufie pojawił się palec z gumowej rękawiczki (parę par nosiłem zawsze w plecaku). Zwinięty kawał folii pod pachą świadczył, z jakim uporem idę na zwyżkę. Po kilku krokach wiedziałem, że nie da się uniknąć przemoczenia. Dobrze, że nie wiało. Okulary ściekały wodą, mimo kapelusza. Osiągnięcie zwyżki zajęło mi dobre 20 minut.
Wgramoliłem się i zająłem pozycję, nakrywając kolana folią. W utworzonym zagłębieniu na nogach raz po raz zbierała się woda, którą trzeba było zlewać na bok. Najważniejsza była sucha optyka, ale i tak miałem w pogotowiu kilka chusteczek w celu wytarcia okularów, bądź lunety. Na razie nie myślałem o polowaniu. Trwałem i już.
Po jakimś czasie, który zdawał się wiecznością, wody w niebie z lekka jakby zaczęło brakować. Gdzieś na horyzoncie, niebo lekko dostało nieco cieplejszej żółtawo-czerwonawej tonacji. To już tylko drobna mżawka. Z ziemi powoli zaczęły unosić się opary. Naprzeciwko mnie, koło sławnej już kałuży zielonkawego od rzęsy koloru, stała ta sama koza, starając osuszyć najpierw siebie, a potem koźlaka, starannie wylizując to i owo. Koza w towarzystwie koźlęcia powoli zaczęła się przesuwać na lewo, skubiąc to tu, to tam. Parujące kłęby powoli zaczynały zakrywać i rozmazywać sylwetkę. Gdzieś w oddali za mną słychać było głośne skrzeczenie sójek. Nawet chyba przestało padać...
Nie patrzyłem na zegarek, ale po ponurym dniu, to chwilowe, choć niepełne rozpogodzenie się przed zachodem słońca zdawało się cofać czas. Wyglądało jakby miało dnieć, a nie zmierzchać...
Około 40 m od zwyżki, prawie spod łokcia wychylił się ostrożnie szary cień znanego mi "kochasia".
Z tej odległości widać było wywinięta wargę i chciwe wyłapywanie zapachów. Zanim się zorientowałem był już po przeciwnej stronie zrębu, ale cały czas na wprost. Zatoczył truchtem koło, zahaczył o starodrzew i zniknął w zakrzewieniu na ścianie lasu. Nerwowo ściskałem lornetkę, starając się znaleźć, gdzie pojawi się jego sylwetka. Trzeba przecież w końcu rozpoznać i podjąć decyzję. Kozioł nie był imponujący, raczej bym powiedział, że marny w pokroju. Natomiast co do parostków, naprawdę nie byłem pewien: raz wyglądał mi na nieregularnego szóstaka, a raz na widłaka. Taka "moc" w formie. Strzelać, nie strzelać... Odkąd mam czas na polowanie, nie widziałem żadnego porządnego kozła w tym sezonie. Kurcze, nie raz było, że św. Hubert dawał, to nie brałem, a jak chciałem, to nie było... "jest nie hoczesz zahoczesz nie budiet" gadałem sobie po cichu...
Kozioł pojawił się nagle, około 80 m po prawej stronie. Wyglądał zdecydowanie na kozła jakiegoś pięcio/sześcio – letniego. Proporcje, łeb, kark, zachowanie, kolor maski... Lornetka do tyłu, "Baśka" w rękę, klapki do góry, palec z rękawiczki z lufy... Łopatka, krzyż, nawet nie było czasu na opieranie broni i szukanie pozycji. Strzał zaskoczył go, jak dokonywał zwrotu. Zwalił się w ogniu. Za moment miałem już druga kulę w komorze. Takie padnięcie plackiem nie zawsze oznacza dobry strzał. Wiem to z autopsji... I rzeczywiście podniósł się jeszcze, ale skuteczność pierwszego strzału była wystarczająca - obalił się natychmiast...
Nastąpiła totalna cisza. Powoli złaziłem ze zwyżki. Brodząc przez zarośla i kałuże na zrębie niosłem ułamany ostatni kęs. Kozła znalazłem, jak leżał na wpół zanurzony w kałuży. Przeniesienie jego na suchszy teren zajęło mi kilka minut. Ostatni kęs, chwila zadumy...
Na strzelonym koźle położyłem świeżo wystrzeloną łuskę, a sam oddaliłem się z rzeczami do samochodu. Jak wrócę, to zacznie się proza życia...
Idąc w stronę samochodu zauważyłem na ścianie starodrzewia stojącą kozę. Może już było po spełnieniu. Byłem z "Nimi" przecież prawie od trzech dni... A może byłem czegoś winien i patrzyła na mnie z wyrzutem?!
Ciężkie krople deszczu powoli ponownie wpisywały się w gasnący dzień... |
|
| |
31-03-2006 20:44 | Jozef Starski | Byłem z Tobą na tych mokrych wyprawach. Czytając opowiadanie, przeżywałem podobne emocje jak i Ty polując. Gratuluję! | 27-03-2006 12:09 | greg | Ptaszku jest to nad wyraz udane opowiadanie.
greg | 25-03-2006 11:04 | krogulec | dzięki Koledzy za uznanie i chęć przeczytania
ad Wsteczniak....... nie ma u mnie "dzieł wszystkich" .... powstają z racji chęci i nudy w danej chwili.... i nie mam na razie nic gotowego...Jak przypomni mi się jeszcze coś nie będące z serii przyjechałem... strzeliłem i oddałem do skupu albo zjadłem to napiszę i dodam jeszcze parę jakichś wątków. Jeśli chodzi o opowiadania tego typu jest to tylko mój debiut i niestety Janie nie szybko może być z tego coś grubszego .....
pozdrawiam i dzięki jeszcze raz .... | 22-03-2006 22:58 | wsteczniak | Spakuj te swoje chrumki, plagiaty, rublówki słońc i inne wariaty do jednego "wora" i powiedz gdzie to można nabyć - to dopiero będzie w porząsiu ! Nie katuj ludzi ratalnie. Tu nie bank.
Jeżeli już - to 10 egzemplarzy dla wybranych przyjaciół proszę
i jeden dla siebie. Obowiązkowo z dedykacją. | 22-03-2006 20:08 | Don | Krogulec wybacz!
Wariat, Panowie wariat....... :-))
No ale nie ma co sie dziwic, jak Ty z nozykiem po nocy za rannym dzikiem w rzepaku potrafisz latac :-))
Opowiadanie super. | 22-03-2006 16:41 | Trapper | Super. |
| |