|
|
|
|
autor: CYJANEK11-08-2005 Nosorożec
|
Był to początek lat dziewięćdziesiątych. Właśnie przesiadłem się z wysłużonego dziesięcioletniego malucha do „nowego” trzyletniego fiata 125p. Nadeszła późna jesień. Płaty śniegu leżały w lesie a linie oddziałowe bielały ponową. Wybrałem się w jedno z bardziej niedostępnych miejsc mojego obwodu. Był to zabagniony ostęp zwany potocznie „Suchym Stawem”. Znajdowała się tam ambona zwana „Brezentowa”, której piękno opisał Boguś Matwin w swojej książce „Moje Ambony”. Dojazd w jej pobliże zawsze był loterią. Gdy się dojechało, pozostawało już tylko pięćset metrów przez bagienko. Troszkę bliżej na starej sośnie znajdowało się „wiekowe” krzesełko. W jego okolicy wypatrzyłem trop grubszego dzika, który zażywał kąpieli w pobliskim babrzysku. Tam właśnie postanowiłem zasiąść podczas najbliższej pełni.
Pogoda dopisała. „Łysy” świecił jak latarnia... więc w drogę. Z duszą na ramieniu przebrnąłem autem bagnistą drogę. Wdrapałem się na zmurszałe krzesło. Na górze zorientowałem się, że budowniczy nie szczędził sił i materiału bo było ono bardzo wysokie. Jednak lata zrobiły swoje. Każdy gwałtowny ruch groził niezłym odlotem. Zasiadłem cichutko. Dochodziła 22.00 gdy w młodniku usłyszałem trzask łamanych gałązek. Po chwili wysunął się dzik i szybko zanurzył się w bagienku. Chlapanie, prychanie i mlaskanie trwało ze dwadzieścia minut i miałem czas aby upewnić się , że jest to pojedynek o wadze około osiemdziesięciu kilogramów. Wysunął się nagle i ruszył w kierunku mojej zwyżki. Był bardzo blisko. Złożyłem się szybko i gdy miałem komorę dzika w krzyżu swej lunetki /4x32 Jena/ pociągnąłem za spust. Dzik ostro ruszył. Uderzenia kuli 7x65R nie usłyszałem natomiast długo słyszałem walenie swego serca. Wytrzymałem z dziesięć minut i zsunąłem się z siedziska.
Na miejscu zestrzału dostrzegłem jedynie mocno odciśnięte rapety, jednak już kilka metrów dalej pokazała się obfita farba. Po pięćdziesięciu metrach doszedłem do gęstych kęp świerków. Postanowiłem przerwać dochodzenie i wrócić po psa. Niestety został w domu. Droga dłużyła się choć to zaledwie pięć kilometrów. Chomik /jamniol gładkowłosy/ dzięki szóstemu zmysłowi już wiedział, że czeka go przygoda. Szybko wskoczył do auta. Jeszcze tylko dodatkowa latarka i w drogę. O 23.00 już byłem na miejscu. Po paru metrach puściłem luzem psa. Ostro ruszył. Po chwili grubym głosem zaczął głosić w gęstych świerkach. Ocho niedobrze, pomyślałem. Jest na „chodzie”. Zbliżyłem się ostrożnie i oświetlałem miejsce gdzie ujadał Chomik. Dzik ruszył... jednak bez pomocnika i dodatkowego światła nie sposób było go dostrzelić. Zauważyłem tylko, że jest mocno postrzelony w przód. Pojedynek zaszył się w drugiej kępie świerów. Sam byłem bez szans. Odwołałem psiaka i znów do auta.
O północy stałem już pod drzwiami niezawodnego Marka. Wyszedł zaspany ale po chwili już był w pełnym rynsztunku. Jego Smyk / „wyrośnięty”/ jamnik znany już był w bliższej i dalszej okolicy z niezawodnego „nosa” i znajdował bez trudu postrzałki nawet po kilku kilometrach. Obaj dziarsko wskoczyli do samochodu. W drodze ułożyliśmy plan. Puścimy dwa psy i jak osaczą wycinka to przy świetle bez trudu dostrzelimy go. Robiliśmy to już nie jeden raz i mieliśmy w tym temacie spore doświadczenie. Gdy dojechaliśmy była już pełna noc. Panowała niczym niezmącona cisza. Nasze „Nocne Słońce” tak świeciło, że przy dochodzeniu do zestrzału nie potrzebowaliśmy latarek. Unosiła się jedynie lekka mgiełka, która dodawała uroku pięknej nocnej scenerii. Jednak my w tym momencie nie zachwycaliśmy się nastrojem chwili i puściliśmy dwa psy na oznaczony trop. Plany wzięły w łeb. Smyk i Chomik zamiast solidarnie ruszyć za dzikiem tak się pożarły, że musieliśmy je rozdzielić. Puściliśmy samego Smyka. Szybko doszedł dzika, jednak ten przeskoczył do młodnika, a tam nie było już mowy o dostrzeleniu go. Umówiliśmy się na świt.
Przewracałem się w łóżku z boku na bok nie mogąc zmrużyć oka. Marek podobnie. Jeszcze było ciemno gdy usłyszałem samochód pod domem. Zabrał Smyka i Megi. Niezwykle ciętą jamniczkę. Gdy dotarliśmy na miejsce słońce już oświetlało knieję załamując swe promienie na każdej kropelce rosy. Psy ruszyły. Smyk był pierwszy. Za chwilę rozległ się jazgot. To Megi „siedziała” na dziku. Marek z dubeltówką ruszył w młodnik /jego psy/ a ja za nim. Pomiędzy sosenkami dostrzegliśmy jak Smyk doskakuje do dzika od tyłu łapiąc go za „klejnoty”, a Megi uwieszona na tabakierze wywija piruety. Doszliśmy sąsiednim rządkiem bardzo blisko i strzałem za ucho zakończył Marek cierpienia biedaka. Po odwróceniu dzika na bok okazało się, że kula weszła idealnie na komorę, jednak ze względu na duży kąt wyszła mostkiem. Pieczęć, złom, chwila zadumy i odpoczynku.
Wywlekliśmy wycinka z młodnika. Zakasałem rękawy. Jednak Megi ani myślała odstąpić od swojej zdobyczy. Bagażnik mam pusty więc tam ją zamkniemy i załatwimy sprawę, powiedziałem, i tak też zrobiliśmy. Po chwili z wypatroszonym dzikiem jesteśmy pod autem. Po otwarciu klapy szlag mnie trafił. Megi nie zeżarła jedynie koła zapasowego. Podłoga bagażnika była pocięta na cienkie paseczki a wiązki instalacji elektrycznej smętnie zwisały porwane w wielu miejscach. Cóż było robić. Sapiąc zapakowaliśmy dzika do tego co było kiedyś bagażnikiem i bez świateł ruszyliśmy w drogę powrotną. Gdy skakaliśmy na wybojach, Markowi przypomniało się, że nasz wspólny kolega Jurek strzelał w nocy do ogromnego odyńca i prosi o pomoc. Pojechaliśmy tam od razu. Zastaliśmy ciekawą sytuację. Jurek trzymając dryla w rękach z palcami na spustach powoli przemierzał las. Obok niego tyralierą szli jego żona i dwóch synów. Las penetrowały dwie łajki co chwilę głosząc świeży trop sarny. Na każdy głos psów Jurek reagował błyskawicznym skierowaniem luf w tym kierunku. „Rozładuj pukawkę, zawieś na ramieniu i opowiadaj” zakomenderował Marek gdy podeszliśmy bliżej. Jurek wykonał „rozkaz”. Był doświadczonym już myśliwym z pasją polującym na dziki. Jednak czuł do nich ogromny respekt. Często „aby nie zapowietrzyć terenu” korzystał z pomocy kolegów lub żony i podwieziony pod ambonę prosto z auta wskakiwał na pierwszy szczebel ambony.
Teraz nabrał powietrza w płuca i zaczął nerwowo opowiadać: „Siedziałem na ambonie. Zrobiło się już późno jednak księżyc dobrze oświetlał teren. Nagle na nęcisko bezszelestnie wyszedł dzik. Olbrzym, wielki jak hipopotam ! Złożyłem się i strzeliłem. W tym momencie zniknął. Zapadła niczym nie zmącona cisza. Zapaliłem papierosa. W końcu zdecydowałem się sprawdzić strzał. Dochodzę do nęciska i w tej chwili wyskakuje na mnie bestia ! Jest wielki jak nosorożec. Chcę go dostrzelić, ale dryl zrobił się ciężki jak lufa czołgu! Uratowało mnie tylko to, że rzuciłem latarką w krzaki i on tam ruszył”. Pokazał ręką kierunek. Otwarłem bagażnik auta. Był cały „wypełniony” moim dzikiem. Większy był, zapytałem? Spojrzał z pogardą. „To jest „wypierdek” mruknął pod nosem.”
„Idziemy na zestrzał”, powiedział Marek biorąc Smyka na otok. Na pewno spudłował, pomyślałem w między czasie. Smyk zrobił przepisowe kółko i ruszył. „Jest kropla farby” stwierdził Marek i ruszył za psem. My w dużej odległości za nim. Znów jest farba ! Napięcie rośnie. Marek zbliża się do rozłożystego drzewa i ...... nagle schyla się. „Jest”, krzyczy i za tylny bieg wyciąga wyrośniętego, bo aż dwudziestokilowego warchlaka ! Podbiegamy. Staję za plecami Jurka aby nie widział mojej uśmiechniętej gęby!
Patrzymy na „oręż”. Białe maleńkie igiełki mienią się w słońcu.
Takie są ......... najgorsze, stwierdza Jurek, bierze dziczka pod pachę i bez słowa idzie do domu. |
|
| |
11-08-2005 15:12 | wsteczniak | CYJANEK - tylko +, abyś nie wpadł w samouwielbienie. A jak Ci nowokrojąca się siła przewodnia laski sprywatyzuje, bierz się za pióro. Poradzisz sobie "z palcem w nosie". |
| |
|
|