Pan Jan jest doświadczonym myśliwcem. Trzydzieści lat praktyk łowieckich, ogrom wszelkiego zwierza na rozkładzie i wciąż niezmącona, naprawdę wielka pasja do polowań nakazują niejako chylić przed nim czoła. Człowiek to mocnej postury o tak groźnym i przenikliwym spojrzeniu, jak łagodnym usposobieniu. Pamiętam kiedy - będąc chłopcem - z zachwytem i dziecięcą zazdrością przypatrywałem się gdy ten charakterystycznym dla siebie powolnym krokiem, ze strzelbą na ramieniu, wyruszał na połacie św. Huberta.
Kiedyś zapytałem więc, czy nie zarekomendowałby mnie przed zarządem właściwego mu koła jako kandydata do odbycia stażu. Usłyszałem wtedy krótkie "Czemu nie..." i w kilka dni później - z opinią "Rokuje na prawego myśliwego..." - znalazłem się pod jego łowiecką opieką.
Tak nastał czas właściwie obowiązkowych wyjazdów do łowiska, gdzie naprawiając zniszczone ambony, dokarmiając zwierzynę, urządzając nęciska czy pilnując zbóż, słuchałem z zaciekawieniem przeróżnych wieści z pól i kniei.
Spośród wielu jedna z nich szczególnie zapadła mi w pamięć...
---
Był sierpniowy, pogodny wieczór. Powietrze - jak zwykle o tej porze - wszędy nosiło rześki zapach wilgoci, a słońce w drodze za horyzont oddawało ostatnie tchnienia ciepła.
Pan Jan pozostawiwszy w pewnej odległości starą Skodę, zasiadł w czatowni wzniesionej na granicy otwartych pól i nieużytków u stóp sosnowego starodrzewu. Panowała cisza. Niechcianą obecność zdradzały jedynie nękające komary i meszki, a hen gdzieś z oddali dobiegał ledwo słyszalny szum kończących się tego dnia żniw. Z czasem niebo przybierało coraz bardziej purpurową barwę i wszystko ciemniało z wolna.
Kiedy tak tradycyjnie upływała godzina, w niewysokich chaszczach, o kilkadziesiąt kroków od czatowni, nagle zarysowała się jakaś tęga sylwetka. Ruchliwa, mało ostrożna i wyraźnie pochłonięta mogła nasunąć tylko jedno podejrzenie.
Myśliwy podniósł lornetkę do oczu i stało się oczywiste, że to dzik - gruby dzik.
W półmroku łatwo dostrzegł jak w poszukiwaniu żeru łapczywie buchtował glebę węsząc i fukając, a całe sploty przytulii, ostów oraz pokrzyw kładły się za nim gęstym pokotem.
Od tej chwili nie było żadnego powodu, dla którego niemiecki Mauzer nie miałby drgnąć w rękach i z wolna powędrować ku górze. Zaraz też krzyż celowniczy wskazał komorę, a spokojnie napinany przyspiesznik głucho zaznaczył gotowość. Nastąpił wydech, potem cisza i... nic!
Nie załadowana broń wydała tylko przytłumiony dźwięk trąconego metalu. Na szczęście jednak zwierz wciąż żerował nieporuszony, więc myśliwy bez zastanowienia sprawnym ruchem zarepetował zamek sztucera i kula - tym razem na pewno - szczęknęła w komorze. Broń była gotowa. Spojrzeniem przed siebie upewnił się raz jeszcze, po czym lufa zafalowała i na przedłużeniu wskazała cel jak przedtem.
Naraz błysnęło. Gromki huk przeszył powietrze i wstrząsnął na krótko otoczeniem. Myśliwy spojrzał - dzika nie było.
"Dostał!" - pomyślał i wyraźnie zadowolony opuścił czatownię.
Na dole gęstwina roślin wydawała się teraz zupełnie nie do przebycia, dlatego też myśliwy postanowił podjechać w miejsce zestrzału. Światła reflektorów znacznie ułatwiłyby odnalezienie, a i niekonieczne stałoby się wyczerpujące przedzieranie ze zwierzem przez cały gąszcz ugoru, tym bardziej, że myśliwy nie był już pierwszej, a raczej siwej młodości. Zawarczał silnik i stary wóz odważnie ruszył w czepne chwasty, by po krótkim czasie zatrzymać się w mniej więcej określonym miejscu zestrzału. Przed samochodem nie było jednak niczego.
Gdy wydawać by się mogło, że dzik niezauważenie uszedł ranny, jakaś nieludzka siła targnęła myśliwym i cały przód pojazdu nagle poderwał się rakietą do góry. Zaraz też coś z ogromnym impetem i kwicząc przeraźliwie uderzyło w drzwi gniotąc taranem blachy pojazdu i wielki czarny łeb ukazał się w otwartym oknie.
To była szarża jakiej myśliwiec nigdy przedtem nie doświadczył.
Ranny odyniec jak oszalały parł do środka, kwicząc w desperackich próbach zadania ciosu. Myśliwy zaś zepchnięty na drugi fotel, wciąż niebezpiecznie blisko szczęk i szabel daremnie próbował się złożyć. Ściana pojazdu z jednej strony i z drugiej rozhukany zwierz pozostawiały tak mało miejsca, iż skuteczny strzał okazał się niemożliwy. Myśliwy zrozumiał nagle, że znalazł się w pułapce, a jedyne co mógł od tej pory zrobić, to czekać...
Nie wiadomo jak długo trwał atak, ale z czasem dzik wyraźnie osłabł, wycofał oręż i przysiadł u drzwi pojazdu ciężko dysząc. W końcu zachwiał się kilkakrotnie i - nie utrzymawszy przednich biegów pod sobą - runął łbem na ziemię.
Nastała cisza. Dziwna, przerywana jedynie brzęczeniem kilku nocnych owadów. Myśliwy ostrożnie i z załadowaną bronią wychylił się przez okno pojazdu. Spojrzał - dzik leżał w ostatnich konwulsjach pisząc swój testament. Szarża była skończona.
Przy oględzinach okazało się, że kula posłana skromnemu odyńcowi uderzyła w okolice słabizny. Zachodził więc w głowę myśliwy jak to się mogło stać, bo wierzyć nie chciał, że spudłował komorę z takiej odległości. Kiedy później przeanalizował wszystko raz jeszcze od początku wywnioskował, że była to wina nie załadowanej broni. W momencie kiedy repetował sztucer, dzik najprawdopodobniej zmienił pozycję ustawiając się "gwizdem na zad". W krzyżu lunety pan Jan zapamiętale widząc komorę nie przypuszczł nawet, że był to już tył zwierza.
Cóż, rutyna jakkolwiek wielka i piękna wcale nie jest bezbłędna. Opowieść ta uświadomia istotę baczności oraz ciągłego przewidywania na łowach. Wszak w naturze złożonej z prawideł nie wszystko musi być jednoznaczne i pewne, a przysłowiowy diabeł najczęściej tkwi w szczegółach. Należy zatem pilnować się tak, jakby wszystko działo się po raz pierwszy, aby niczego co ważne nie przeoczyć.
Historia wyżej opowiedziana wydarzyła się, gdyż cały ciąg czynności zmierzających do pozyskania zwierza zakłócony został przez jedną kulę, której w chwili naciągania spustu po prostu nie było w komorze. Ta bardzo niebezpieczna sytuacja skończyła się wprawdzie szczęśliwie, ale w wielu innych los wcale nie musi być z nami. |