|
autor: Andrzej Szeremet24-05-2006 Potrzask- rozdz II "Propozycja"
|
Historia, którą chcę opowiedzieć miała miejsce w maju 1996 roku. Właściwie trudno nazwać to historią, raczej może zdarzeniem, które jednak mogło mieć dosyć istotny wpływ na moje dalsze losy i co tu dużo mówić wpływ niekoniecznie pozytywny. Mogło, ale los sprawił, że nie miało. Zresztą wnioski zostawiam czytelnikom. Posłuchajcie.
W zawodowym myślistwie maj jest niewątpliwie miesiącem najgorszym. Wydawać by się mogło, że to absurd. Przyroda budzi się do życia, ptaszki śpiewają, wiosna pełną parą, chce się żyć. Może i tak, ale dzikom nie wytłumaczysz, aby nie lazły w chłopskie ziemniaki, jeleniom podobnie. Sezon na rogacze tuż, tuż, a więc intensywne wyjazdy w teren, szykowanie kwatery, dobieranie podprowadzających... A na dodatek sezon strzelecki idzie pełną parą, strzelnica również i wszyscy chcą być mistrzami świata - jednym słowem przerąbane. No a jak się już zacznie polowaczka, to o spaniu trzeba zapomnieć. Pobudka o 2.30 i do lasu. Z lasu koło 7.30, mycie, obowiązkowe śniadanko z myśliwymi, którzy o swoich przewagach mogliby bez końca, tusze do ważenia, kwity i do skupu, ale jeszcze hola, hola, bo trzeba zrobić pamiątkowe zdjęcia i mamy 10-tą z groszami. A tu jeszcze odbić łby i zawieźć preparatorowi, bo później się chłop nie wyrobi, jak ich będzie miał na raz kilka... A tu jeszcze jeden z gości postrzelił rogacza, wiec trzeba poszukać, a nasz wyborowy posokowiec poczuł nie tyle Bożą wolę, co sukę sąsiada i można już sobie prawie strzelić w łeb. Żeby nie było za dobrze akurat dwóch rolników indywidualnych przyniosło podania o szacowanie szkód, zabrakło gazu, nawalił bojler i życie nabiera barwy. Myśliwi po śniadanku i „małym” drinku idą spać z lekka zawiedzeni, że nie uczestniczysz w toastach za poległego zwierza i tych wspaniałych nemrodów i nie mogą zrozumieć, że masz jeszcze kilka spraw do załatwienia i to koniecznie do obiadu, bo bez ciebie przecież do stołu nie siądą. Rogacza dochodzisz, szkody szacujesz, łby odwozisz, kolega pomaga naprawić bojler, gaz dowożą na czas i z dobrym humorem, wypoczęty i świeży na dwie minuty przed terminem obiadu wjeżdżasz na podwórze witany radosnym - halo Andrzej! - przez grupę świeżo obudzonych myśliwych, sączących w cieniu chłodne piwko marki Żywiec. Piękny jest ten maj, sam miód, bo przecież po obiedzie trzeba przestrzelać dwa sztucery, bo ich właściciele nic nie mogą trafić, poza tym jest akurat sobota, więc strzelnica już huczy aż głowa pęka a pełen komfort osiągasz, gdy myśliwi oznajmiają Ci, że wpadli na wspaniały pomysł i dzisiaj chcą wyjść dwie godziny wcześniej. Sprowadzasz to wszystko do jednej godziny, ale i tak musisz wykonać sto telefonów do podprowadzających (żeby Ci byli uprzejmi i przyjechali godzinkę wcześniej), którzy przeważnie akurat śpią, bo leczą kaca po wczorajszych toastach i są nieosiągalni. A kiedy już masz absolutnie wszystkiego dosyć przychodzi pora wieczornego wyjścia i jedyną wolą chwilą jest chwila, kiedy jedziesz autem w wyznaczony rejon. Uwielbiam maj. Potem polowanko, powrót o 23-ciej, kolacja z zakończeniem o nieprzewidywalnej godzinie i właściwie to już nie warto się kłaść, bo zaraz pobudka na poranne wyjście.
W takim to okresie, w trakcie obiadu spożywanego w gronie doborowej stawki myśliwych, zadzwonił telefon.
- Cześć stary, kopę lat - usłyszałem, a gdy chwilę zastanawiałem się, kto to może być sprzed tej kopy lat, rozmówca – zresztą mój dobry znajomy, przedstawił się i rzucił propozycję nie do odrzucenia:
- Siadaj w auto i przyjeżdżaj - powiedział tak, jakby z Manowa do Wrocławia było nie 450, a 4 km - bo paru gościom musisz opowiedzieć, co to jest strzelnica i jak ją zbudować.
- Chyba ocipiałeś, teraz? Mam polowanie, gości i w tym miesiącu to nie ma szans. Zresztą jak? - odpowiedziałem tłumacząc, jak wygląda mój dzień powszedni i świąteczny.
- No to siadaj w brykę i wio - ponowił propozycję - kiedy kończysz to polowanie? – zapytał.
- W niedzielę, po śniadaniu - Podjąłem długi wywód, gdzie mam tą podróż i co mi się opłaca, a co nie, na co mój rozmówca odparł:
- Mogę Ci tylko tyle powiedzieć, że zarobisz nie mniej, niż masz na pół miesiąca w tej twojej firmie - czyli PZŁ, a może i lepiej jak się postarasz...
No, muszę przyznać, że argument w postaci biletów Narodowego Banku Polskiego był bardzo, bardzo przekonywujący z punktu widzenia sporych wydatków związanych z zakupem podstawowego środka transportu, czyli auta. W takich warunkach kapitulacja była jak najbardziej usprawiedliwiona. Uzgodniliśmy termin na niedzielę, zaklepałem wolny poniedziałek, jako dzień przeznaczony do odpoczynku i zająłem się gośćmi, a w niedziele po ich wyjeździe o 11-tej, "poszły konie po betonie".
Z małymi postojami tak, aby dojechać na godzinę 18-tą, na umówione miejsce jechałem spokojnie przez naszą zachodnią Polskę. Dojechałem na czas, odnalazłem motel gdzie mieliśmy się spotkać z gośćmi mojego kolegi i niecałe dziesięć minut przed 19-tą zajechałem na hotelowy parking. Jeszcze dobrze nie zdążyłem rozprostować kości, kiedy obok moich drzwi pojawił się potężny dryblas i z przyklejonym do ust uśmiechem zapytał, czy ja to ja, po czym uzyskawszy potwierdzenie dał mi do zrozumienia abym udał się za nim, bo goście są w komplecie i czekają.
- Auta niech pan nie zamyka, zaraz je przestawię na wewnętrzny parking - dorzucił.
- Nic nie zginie, niech się pan nie boi - dodał z uśmiechem.
Francja, elegancja pomyślałem, oddałem kluczyki i podreptałem za moim przewodnikiem. Weszliśmy bocznymi drzwiami, w których natknęliśmy się na podobnego gabarytowo młodzieńca, który bez słowa odebrał moje kluczyki i poszedł przestawiać auto.
Ale organizacja, tylu pracowników ma Jureczek, pomyślałem, dobrze mu się musi powodzić, nie ma co. Schodami weszliśmy na pierwsze piętro i korytarzem doszliśmy do salki konferencyjnej, mój przewodnik zastukał i prosząc bym poczekał, wszedł do środka. Po kilkudziesięciu sekundach otworzyły się drzwi i mój przyjaciel sprzed lat ukazał się w nich lekko przytyty, z brzuszkiem i niewielką ilością włosów na głowie. Zupełnie innym zapamiętałem go kilkanaście lat temu. Ale cóż, czas leci a powitanie było bardzo sympatyczne.
- No jesteś, nawet super punktualnie- zauważył po przywitaniu, gdyż była dokładnie za minutę dziewiętnasta.
Weszliśmy, wypuszczając mojego przewodnika, który rozsiadł się na stojącym obok drzwi fotelu. Pilnuje nas, przeleciało mi przez myśl, ale już weszliśmy do środka i nie było czasu się zastanawiać nad tym przypadkiem.
Elegancka salka, raczej klubik, piękne mebelki, dyskretna muzyczka i potężny stół zastawiony od końca do końca.
- Panowie, oto mój przyjaciel po strzelbie - oznajmił donośnym głosem Jureczek.
Zza stołu, z krzeseł podniosło się trzech mężczyzn. Jurek, widocznie w zależności od starszeństwa, przedstawił mnie kolejno swoim gościom. Pierwszym z nich szatyn 35-40 lat, na oko 185 cm, szczupły, w nienagannie skrojonym, jasnym, eleganckim garniturze wyciągnął rękę, na której błysnął dyskretnie złoty Rollex.
- Witam – rzekł z szerokim uśmiechem, mierząc mnie badawczo od góry do dołu.
- Dzień dobry - odparłem ściskając rękę najpierw jemu, a następnie jego przyjacielowi po prawej stronie. Trzeci z mężczyzn siedzący po drugiej stronie obszedł stół i podszedł do mnie.
- Dzień dobry, mecenas ...ski - przedstawił się.
- Miło mi, przedstawiłem się.
- No, to jesteśmy w komplecie - zagaił Jureczek – najpierw coś zjesz, a potem do pracy ok?
Sprzeciwu z mojej strony nie było i zanim zliczyłem do trzech już miałem przed sobą dymiący barszczyk z dodatkami zaś dyskretny kelner uzgadniał drugie danie polecając to i owo. Rozmowa powoli zaczęła się rozkręcać, a w związku z tym, że jedzącym byłem tylko ja, miałem czas na przyjrzenie się moim rozmówcom.
Drugi z mężczyzn, w podobnym wieku, był niejako odwrotnością pierwszego. Blondyn , króciutko obcięty, niewysoki, krępej budowy, z byczym karkiem, równie dobrze ubrany, ale z akcentem na sport. Zdawał się nie zwracać uwagi na otoczenie, dojadając jakieś drobiazgi z talerza. Wiszące na szyji kilkadziesiąt karatów szczerozłotego łańcucha miało świadczyć niewątpliwie o statusie i zamożności jego właściciela.
Mecenas był typowym przedstawicielem klanu prawników, bystry, szczupły z rozbieganymi oczkami, równie dobrze ubrany, z pewnością reprezentował interesy dwóch poprzednich mężczyzn, gdyż zwracał się do nich per pan.
Rozmowa ukierunkowana była wybitnie w kierunku rozrywkowym, od czasu do czasu ktoś sypał kawałem. Nastrój był wybitnie pogodny. Jureczek dwoił się i troił i widać było, że zależy mu wybitnie, aby goście czuli się dobrze. Wiadomo przecież: klient nasz pan. Zjadłem obiad, popiłem kompocikiem i byłem gotowy do czynu.
- Słuchajcie panowie, przejdźmy obok, a tu w międzyczasie zmienią nakrycia. Tam będzie bardziej kameralnie - zaproponował gospodarz, częstując gości papierosem. Ci spojrzeli na siebie, kiwnęli na znak aprobaty głowami i powoli nie spiesząc się przeszliśmy do pokoju obok, który faktycznie okazał się być bardzo, bardzo kameralny. Wygodne przepaściste fotele, elegancki stylowy stolik i zastawiony obficie barek były, oprócz gustownego sekretarzyka, całym umeblowaniem. Dwa, ładne, olejne obrazy i półmrok spowodowany przez zaciągnięte kotary z dobranym ciekawie oświetleniem dopełniały całości. Widocznie tu załatwiało się wszystkie ważniejsze interesy lub też rozgrywało niejedną partię kart, gdyż jeden z obecnych gości wyciągając się w fotelu westchnął:
- Oj widziały te ściany kasiory, oj widziały.
- Twojej też tu by trochę znalazł - dopowiedział drugi, uśmiechając się szeroko.
Ciekawość moja, o jaką kasiorę może chodzić nie została zaspokojona, gdyż Jureczek zagaił sprawę, po co i na co się tu spotkaliśmy. Dodał, że panowie tu obecni reprezentują grupę ludzi dysponujących kapitałem o sporej liczbie zer, którzy chcą zainwestować, powiedzmy w strzelnicę, ale niekoniecznie musi być to akurat strzelnica itd. itp. Dlatego, chcą mi zadać kilka pytań, bo z kolei ja mogę im to dokładnie przedstawić itd... Mówił tak dosyć długo, po czym uznając, że wprowadzenie do tematu zostało zrobione usiadł.
Głos z kolei zabrał mecenas potwierdzając dokładnie to, co przed chwilą usłyszałem i dodając, że będzie służył pomocą prawną, gdyż reprezentuje interesy tu obecnych pana x i y.
Główni sprawcy tego spotkania wysłuchali wszystkiego, co mieli do powiedzenia przedmówcy, popatrzyli na siebie, kiwnęli zgodnie głowami i szatyn zaczął.
- Proszę pana, krótko i na temat, jest kapitał, który chcemy dobrze ulokować w jakąś powiedzmy inwestycję sportowo-rekreacyjną i dlatego poprosiliśmy pana, aby zechciał się pan podzielić z nami wszystkimi swoimi wiadomościami na temat budowy, funkcjonowania i użytkowania strzelnicy. Jaka to ma być strzelnica nie wiem, pan to nam, mam nadzieje, powie. Myślę, że o dosyć dużym przepływie ludzi, dającą dobre dochody – słowem, i opłacalna, i ładna, i funkcjonalna – rozumie pan? - zakończył i popatrzył pytająco w moją stronę.
Niby rozumiałem. Toteż powoli zaczęła się toczyć rozmowa na tematy zasygnalizowane przez szatyna. Postarałem się krótko opowiedzieć, jakie mogą być typy strzelnic ze szczególnym zwróceniem uwagi na strzelnice śrutowe, jako najbardziej widowiskowe. W którymś momencie zwróciłem się do zainteresowanych z pytaniem, jaką kwotę chcieliby przeznaczyć na budowę takiego obiektu.
Szatyn potarł ręka podbródek i powiedział:
- Pieniądze są, o tym porozmawiamy później, ale co nam może taka strzelnica dać?
Rachunek ekonomiczny strzelnicy nie mógł być w żadnym przypadku zadawalający. Wiadomo przecież, że trudno wyżyć ze sprzedaży samych rzutków, toteż asekuracyjnie zastrzegłem:
- Wiadomo, że na strzelnicy samej się nie zarobi, ale ona przyciągnie ludzi, a pieniędzy trzeba szukać gdzie indziej.
Blondyn popatrzył pytająco – więc, co by pan proponował? - zapytał.
- Rozbudować infrastrukturę - odparłem – do strzelnicy dobry hotel, basen, korty, ciągnąłem, a widząc, że moi słuchacze się zainteresowali tą wizją, dodałem - full serwis - rozumiecie panowie, gabinety odnowy, salon piękności dla pań, klub, bar – a co mi tam, pomyślałem -dentysta.
- Macie wtedy klientów z samej góry. Gdyby to zrobić pod Warszawą, to i banki, i instytucje mogłyby tam urządzać imprezy.
- No właśnie, dobrze pan myśli. I co dalej? - pociągnął szatyn.
- Pod Warszawą - dodałem, bo tam jest kasa, kontakty, polityka.
I tedy podpowiedziałem rzecz, która od razu zmieniła ton całej tej dyskusji, która trwała już dobrą godzinę.
- Hm, cały korpus dyplomatyczny można by mieć u siebie. Jest golf, byłaby strzelnica, może jeszcze koniki warto by postawić, ale to musiałoby tak być na 50 minut od lotniska, nie dalej.
- Jaki korpus? - niedosłyszał blondyn, zaś szatyn o czymś półgłosem rozmawiał z mecenasem.
- No wie pan, myślę o pracownikach ambasad, konsulatów, przedstawicielstw zagranicznych. Z tych kontaktów mogłaby być spora kasiora – użyłem niedawno zasłyszanego powiedzenia.
- Kontakty to interesy a interesy to kasa, prawda? Popatrzyłem na szatyna.
- Dokładnie – odparł - strzał w dychę.
- A jak by pan to widział organizacyjnie? - wtrącił mecenas.
- No cóż, obiekt z dobrą ochroną, z super kuchnią, dobrym klubem, ekstra hotelem, może karty wstępu dla wybranych - zacząłem niepewnie -ale wszystko ogólnie dostępne. Ciągnąłem - oczywiście strzelnica pozostaje strzelnicą, treningi, strzelania ochroniarskie firm, może banków, policji to zależy, co byśmy oferowali użytkownikom - zacząłem kreślić obraz marzeń do zrealizowania.
Dyskusja ożywiła się na, tyle że zorientowałem się, że pomysł chwyta. Przysłuchując się rozmowie zacząłem się zastanawiać, kim są moi rozmówcy. Szatyn był niewątpliwie osobą wykształconą z nienagannymi manierami, bywały i chwytający w lot tematy podrzucane mu przeze mnie. Widziałem, że błyskawicznie je oceniał, a jego konkluzje były nadzwyczaj trafne. Blondyn nie miał zalet swojego kolegi, ale też widać było, że finanse, zwłaszcza te poza księgowością są jego domeną. Mecenas zaś żył z nich i to chyba bardzo dobrze, bo każda sugestia czy zapytanie obu panów było zaraz rozkładane na paragrafy, przepisy, z jednoczesną ich interpretacją. Po jakimś czasie odpowiedź na pytanie, kim są moi rozmówcy zaczynała nasuwać się sama -"interesy, układy, kasa" - i to najprawdopodobniej nie bardzo legalna.
- Ile kasy można by puścić bokiem?! - dorzuciłem ciekaw, czy i jak na to zareagują moi rozmówcy. Owszem zareagowali natychmiast i dyskusja potoczyła się w stronę finansów, ale w tym momencie zastukano do drzwi i kelner wniósł jakieś koktajle, kawę , herbatę i ciasto.
Rozmowa urwała się na moment, ja wstałem, aby zrobić kelnerowi miejsce do zestawienia wiktuałów. Jurek też podniósł się z fotela i zaczęła się nieplanowana kilkuminutowa przerwa. Któryś z gości wyszedł na chwilę, a do mnie podszedł szatyn.
- I tak to będzie wyglądać, full-serwis na super poziomie. Ma pan rację, albo wysoko, albo wcale. Dobry pomysł – dokończył, uśmiechając się szeroko.
Jurek stojący obok też rozlał swoją twarz uśmiechem - no wiec pomysł nie jest zły, rzekł zwracając się do szatyna.
- Jest super, zaraz uściślimy tematy. Przepraszam na moment - dorzucił, bo akurat zadzwoniła jego komórka.
- No widzisz – Jurek był cały rozpromieniony - teraz tylko to zrobić i jesteś urządzony na całe życie.
- Ja? - nie mogłem ukryć zdumienia.
- No a kto? Przecież ktoś to musi zaplanować, wybudować, poprowadzić.
Widząc zaś moja minę dodał – co ty, nie widzisz, z kim masz do czynienia. Jeśli to przyklepią, to jutro wszystko rusza, rozumiesz?
- Nie rozumiem. Żeby zbudować strzelnicę, to trzeba najpierw stracić zdrowie na załatwianiu formalności - dodałem. A gdzie ziemia, lokalizacja, plany budowy zezwolenia??
- Chłopie, aleś ty ciemny – Jurek nie krył oburzenia na moje gapiostwo, Ci faceci maja taki szmal i takie możliwości, że lepszych nie trzeba - i mają wejścia, wierz mi.
W trakcie rozmowy zeszliśmy na temat Manowa i ostatniej kradzieży auta, która miała miejsce podczas polowania dewizowego. Była to kolejna, trzecia już kradzież samochodu na terenie ośrodka.
- Jak tak dalej pójdzie, to stracę klientów, a i moje auto odjedzie na wschód – dodałem - teraz rozumiesz, dlaczego wolę jeździć gorszym autem? - zażartowałem tak, jakby zakup super auta był dla mnie kaprysem chwili, a nie ilością gotówki. Szatyn, który stał obok nagle wtrącił- a kiedy to zginęło?
- No, jakieś 10 dni temu, na poprzedniej grupie. Kłopot jak cholera i klientów tracę, bo takie kradzieże zaraz się roznoszą.
- Mój rozmówca rozłożył ręce w geście bezradności i uśmiechając się dodał – tak bywa.
- Nie wiem, czy byłoby panu wesoło, jakby panu auto odjechało z podwórka i to za ciężko zarobione pieniądze - odparłem.
- No fakt, przykra sprawa, ale w tej kwestii nic już nie pomogę - dodał uśmiechając się, ale na przyszłość pomyślimy, skoro mamy razem pracować, uśmiechnął się. Po chwili wyszedł do drugiego pokoju i widziałem go jak rozmawiał z gościem, który przywitał mnie na parkingu.
Rozpoczęta na nowo dyskusja miała już zupełnie inny charakter. Teraz już były pytania - konkrety zadawane przez mecenasa po krótkotrwałych konsultacjach z jego klientami. A więc ile ziemii potrzeba? jaka byłaby najlepsza lokalizacja? o jakie zezwolenia na budowę strzelnicy chodzi? itd. W końcu padło pytanie, które musiało paść. Ile to będzie orientacyjnie kosztować.
Wykorzystując znajomość branży budowlanej przez Jurka, mojej inwestycyjnej , prawnej mecenasa i finansowej obu gości określiliśmy, że 40-50 mld. ówczesnych złotych to suma, z którą można śmiało startować, mając pewność, że na wszystko spokojnie wystarczy. Zważywszy, że cały ten kapitał byłby wydany na przestrzeni dwóch, trzech lat, rocznie potrzeba było na starcie, oprócz gruntów, około 17 mld. złotych. Była to na owe czasy suma ogromna, niemniej, gdy padła, blondyn nachylił się zadowolony do szatyna i szepnął mu na ucho, ale ciut za głośno tak, że dosłyszałem:
- A mówiłem Ci, że to ch.., nie pieniądze.
Mecenas widząc, że usłyszałem tą dygresje , z uśmiechem wrzucił:
- no panie Andrzeju, nie można tego brać na serio, moi klienci mają specyficzne poczucie humoru.
Nie ma co, ładnie wdepnąłem, pomyślałem rozbawiony. Ale co mi tam, może będzie ciekawa praca. Dyskusja przybrała już czysto wybiórczą formę i kiedy wszystko było już z grubsza omówione, szatyn patrząc na mnie rzekł:
- Mam nadzieję, że pomoże poprowadzić pan nam, panie Andrzeju ten interes od początku i nie odmówi nam swojej współpracy. Mmogę pana zapewnić, że potrafimy docenić dobrych pracowników. Szeroki, aż za szczery uśmiech, wypłynął na jego twarz. Zaskoczyło mnie to zupełnie i nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. On zaś biorąc moje milczenie za wyczekująca zgodę dodał:
- No, więc chyba się dogadaliśmy.
- Ooo - usiłowałem zażartować - widzę, że u panów złotówka za wejście, dwa za wyjście – palnąłem, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że nie był to trafiony żart.
Przez chwilę zapanowała cisza, ale szatyn patrząc na mnie przenikliwie dodał – potraktujemy pana jak cywila - proszę to docenić. Poza tym lubimy takich facetów, którzy umieją celnie strzelać – mam do nich słabość - dorzucił.
- Co zatem miałbym robić? - dodałem szybko, usiłując zatuszować sytuację.
- Pan mecenas się z panem skontaktuje, no i jak już wszystko załatwimy, a sądzę, że powinniśmy to załatwić szybko, zapraszamy do Warszawy - dodał. Ma pan szerokie pole do działania - uśmiechnął się – oczywiście pod naszą kontrolą.
- No tak, ale ja pracuję, mam pracodawcę - zacząłem.
- W jakiej warszawskiej firmie chce pan być zatrudniony? - zapytał z uśmiechem. Niech pan będzie spokojny u mnie zarobi pan przez rok tyle, co w tej pana firmie przez dziesięć lat.
- no i bez podatku - zaśmiał się głośno blondyn, a mecenas na to rozłożył bezradnie ręce, jakby ubolewał nad brakiem taktu swego klienta.
Trudno było mi się trochę znaleźć w tej sytuacji, ale w końcu skoro dobrze płacą, mam robić to, co lubię, to w końcu, co mi tam.
- Umówmy się, że gdyby coś nie tak, to powie mi pan - dodał szatyn - ale przynajmniej na początek, gdy będziemy to wszystko rozkręcać, chciałbym, aby miał pan nad tym oko. Zgoda? – zapytał, wyciągając rękę.
I cóż miałem zrobić? – Zgoda – odparłem.
Potem już było tylko dobrze i bardzo dobrze: jedliśmy, piliśmy, żartowaliśmy, krążąc jednak cały czas obok tematu strzelnicy.
- Jak panowie mnie znaleźli - zapytałem – chyba to Jurek coś nadał?
Szatyn uśmiechnął się - polecono nam pana, a rekomendacje pana kolegi były też dobre, więc się spotkaliśmy.
Usiłowałem zgłębić temat, ale bez skutku, wiec dałem spokój. Kiedy już zupełnie odpuściłem, blondyn niespodziewanie zapytał:
- Był pan w lutym na strzelnicy w X i uczył pan strzelać do rzutków takiego faceta, który w zamian uczył potem strzelać pana z pistoletu? Szatyn spojrzał na swego kolegę takim wzrokiem, że facet powinien paść od tego trupem. Ale mnie już wystarczyło.
Faktycznie, podczas jednego z moich wyjazdów na zaprzyjaźnioną strzelnicę, strzelałem na osi pistoletowej, testując swój nowy nabytek - pistolet CZ 9 para. Strzelałem do tarczy sportowej, podczas gdy tuż obok niski, krepy gość strzelał do sylwetki z gloka. To, co robił zdradzało w każdym calu profesjonalistę. Dwa szybkie strzały i jeden wolniejszy, mierzony i tak w kółko, seria za serią. Podczas przerwy zerknął na moja tarczę i pochwalił, że całkiem, całkiem, co bardzo mnie podniosło na duchu, bo z pistoletu raczej osiągnięć zbytnich nie miałem. Rozpoczęła się wymiana doświadczeń na razie w jedną stronę i na ten moment wszedł mój kolega Wojtek.
- O widzę, że się panowie już poznali - ucieszył się - no to super. To jest pan Andrzej, to jest pan Zbigniew - przedstawił nas, dodając, co kto potrafi w swojej dziedzinie.
- Ty nauczysz pana strzelania do rzutków, a pan nauczy Ciebie strzelać z broni krótkiej – dodał. Lepiej nie mogliście trafić, wszystko na najwyższym poziomie - zakończył ucieszony, że spadł mu z głowy kolejny adept chcący pobierać nauki strzelania do rzutków.
A więc wymienialiśmy w trzech, czy czterech kolejnych naszych spotkaniach doświadczenia w obie strony. Ja uczyłem mojego nauczyciela, co to rzutek, szok, skeet i jak się trafia te latające talerzyki, a on wyjaśniał mi, dlaczego strzela się dwa razy szybko, a raz precyzyjnie. I było to całkiem logiczne, bo dwa razy szybko trzeba trafić faceta na korpus, żeby fiknął, a raz precyzyjnie w głowę, żeby zeszedł. Na moje naiwne pytanie, czy dwa razy na korpus nie wystarczy, popatrzył na mnie, jak na idiotę i wyjaśnił: nie strzelasz z kałacha, tylko z pistoletu. No może z TT-ki by wystarczyło, a na moją pytająca minę dodał – no, przecież ten z tamtej strony tez nie jest głupi i ma kamizelkę kuloodporną, więc może przeżyje, ale po strzale w głowę, z 9ki raczej nie, rozumiesz? - zrozumiałem aż za dobrze...
W strzelaniu z każdego rodzaju broni krótkiej pan Zbigniew był absolutnym "profi".
Leżąc, biegnąc, stojąc tyłem, bokiem i jakby się nie chciało, trafiał tam, gdzie chciał. Mimo swoich barów wyciągał gnata z taką szybkością, że było to nieprawdopodobne. No, może samo wyciagnięcie tak, ale to, co po tym następowało, w ciągu pięciu sekund, kazało się domyślać wielu miesięcy szkoleń i zaprawy pod super okiem. Podciągnął mnie wyraźnie z pistoletu, a ja wtłaczałem jemu jak trafić rzutka. Początki miał trudne, bo cała jego muskulatura nie pasowała do strzelań rzutkowych, ale z czasem zaczął je trafiać całkiem dobrze. Wtedy to, podczas strzelań zaczęliśmy temat jak powinna wyglądać dobra strzelnica i widać ktoś powiedział cos komuś i doszło do spotkania. Sprawa się wyjaśniła. Dodam tylko, że pan Zbigniew w momencie, kiedy doskonaliliśmy swoje umiejętności strzeleckie nie pracował już w firmie państwowej. Przesiadł się za inne pieniądze do Meybacha i nie musi podpisywać listy obecności, a obecny jest raczej 24na 24.
To gwoli wyjaśnienia.
Reszta potoczyła się następująco. Pożegnanie, poprzedzone uzgodnieniami już tylko z mecenasem było bardzo miłe. Zaopatrzony przez Jurka w prowiant na drogę, tak jakbym miał jechać na Szpicbergen, pożegnałem zgromadzonych i odprowadzony na korytarz przez pana mecenasa otrzymałem kopertę, w której jak się domyślałem była ocena mojej przydatności do sprawy, wyrażona w obowiązujących w Polsce środkach płatniczych.
- A więc jesteśmy umówieni, będę się z panem kontaktował - żegnał się mecenas - mam nadzieję, że zaaklimatyzuje się pan w naszej firmie. Do miłego – zakończył, wręczając mi kopertę.
– Bez pokwitowania - uśmiechnął się - do widzenia, acha! i oczywiście tej wizyty tutaj i tego spotkania nigdy nie było - dodał porozumiewawczo.
- Oczywiście. Do widzenia. Miło było - pożegnałem go i wyszedłem po schodach z budynku, rozglądając się za znajomym dryblasem, który miał moje kluczyki. Czekał przy wyjściu.
- Oto kluczyki, szerokiej drogi życzę, auta nie zamykałem - dodał z uśmiechem - a tak prywatnie to wogóle nie musi już go pan zamykać - puścił porozumiewawcze oko - do widzenia - dodał.
- Do widzenia - bąknąłem zaskoczony - dziękuję. Machnął w moją stronę ręką. No ładnie pomyślałem super towarzystwo.
Siadając do samochodu, ze zdumieniem stwierdziłem, że jest elegancko umyty. Mało tego, wskaźnik paliwa, który jeszcze parę godzin temu wyświetlał uporczywe „wrzuć monetę, wrzuć monetę” stał na full. Zepsuty, do diabła! - pomyślałem, ale że pomimo kilkukrotnego stuknięcia uparcie tkwił przy swoim, stwierdziłem, że to widocznie nie koniec niespodzianek.
Prawdziwa niespodzianka tkwiła w kopercie, której zawartość oczywiście przeliczyłem zaraz za pierwszym zakrętem. Kwota, jaką otrzymałem za konsultację przewyższała moje trzymiesięczne wynagrodzenie. Ładnie pomyślałem, nie ma co, ciekawe co będzie dalej...
Dalej było wszystko na szybko. Po dwóch tygodniach zadzwonił mecenas, że sprawy się finalizują. Po niecałym miesiącu otrzymałem wiadomość, że sprawy formalne tj.: ziemia, zgoda na lokalizację, wstępne zezwolenie na budowę itd., itp. jest załatwione i wysyłka dokumentów nastąpi za dwa dni, a ja mam się stawić w Warszawie po ich przeanalizowaniu. Dokumenty przywieziono z małym załącznikiem, na którym zaznaczono – bez konieczności rozliczenia, na koszty. Jak w tak krótkim czasie zdołano to wszystko załatwić, pozostawiam bez komentarza. Nie będę się rozpisywał dalej, co i jak, bo puentę tego wydarzenia zakończył trzeci telefon od mecenasa tuż przed moim wyjazdem do Warszawy.
- Proszę nie przyjeżdżać Nieszczęście, wszystko nieaktualne - powiedział mecenas - obaj panowie zginęli w wypadku pod R ., ich 600ka wyleciała na łuku z trasy i zawinęła się na drzewie. Po dokumentację ktoś się do pana zgłosi, proszę jej nie wysyłać. Do widzenia panu, może się kiedyś spotkamy, miło było - zakończył.
I to był koniec tej sprawy. Plany budowy nowoczesnego ośrodka prysły jak bańka mydlana. Widocznie nikt, poza kilkoma osobami nie był zainteresowany taką inwestycją.
Jednego tylko jestem pewien: w tamtej firmie nie było biurokracji! |
|
| |
11-11-2006 22:02 | adam 86 | Witam Panie Andrzeju,musze przyznać że panskie opowiadanie jest nadzwyczaj ciekawe i prezentuje nam troszeczkę amerykański styl bycia i życia. Czytam wiele książek odnośnie strzelectwa,jednak pańska książka którą mam właśnie przed oczami jest po prostu doskonała. Książkę tę pożyczyłem od mojego znajomego a zarazem wprowadzającego do koła.ta osoba dostała tę ksiazke od pana w prezencie i osobiscie pana zna.Pozdrawiam i dziekuje za wspaniałe wskazówki dotyczące strzelectwa. | 21-06-2006 18:12 | Magnum | Dobra historia :) | 25-05-2006 17:55 | Trapper | Prawda ze nie ma kiepskich mysliwych.
Opowiadanie bardzo fine. Smieszne. Ciekawa fabula. Tresc bardzo ladnie plynie. Nic nie szkodzi ze "tresc swoista". Bardzo ladne opisy. Glowny watek troche daleko od lasu ale w koncu strzelanie zwiazane jest z polowaniem. Podoba mi sie atmosfera tego opowiadania. Kiedy czytalem czulem sie jakby ogladal film o "interesach".
A czy autor umie strzelac? Mniejsza o to. Chyba umie. Nie wiem, nie pamietam czy slyszalem kiedys to nazwisko?
Gratuluje Panie Szeremet. DB | 25-05-2006 14:21 | Don | Ciekawe czy jeszcze dozyje ze nie tylko auta ale i domu zamykac nie bede musial....jak to kiedys bywalo, tyle ze oczywiscie bez ,, takich" koneksji. | 25-05-2006 11:50 | wsteczniak | Nie doczytawszy do końca opowiadania "rodzaju swoistego", właściwie to tylko do Trappera mam słówko. Prawdę Kolego w swoim porofilu piszesz - " Nie ma kiepskich mysliwych sa tylko chwalipiety." | 25-05-2006 01:19 | Trapper | Super, fajne . Czytalem z zaparym tchem.
DB |
| |