|
autor: CYJANEK13-08-2005 Szarża
|
Był to niedzielny, zimowy, wilgotny poranek. Spotkaliśmy się po wczorajszej „zbiorówce,” aby sprawdzić niecelne strzały. Mokry śnieg zalegający w lesie od dłuższego czasu ułatwiał nam zadanie. Szliśmy za postrzelonym dzikiem, który pozostawił na linii ścinkę długiej szczeciny. Nie było kropli farby, jednak długo wraz z psem sprawdzaliśmy jego trop. Po kilometrze upewniliśmy się, że była to obcierka, gdyż w międzyczasie dwukrotnie buchtował w poszukiwaniu żołędzi. Wygramoliliśmy się z leśnego oddziału i ze względu na dość wczesną porę ucinaliśmy sobie pogawędkę pod rozłożystym dębem. Z daleka zauważyliśmy zbliżającego się do nas „malucha”. Wysiadł z niego Jurek zwany „Szaroburym” (od czasu, gdy w książce wyjść wpisał odstrzał kota szaroburego). Był bardzo podekscytowany. Jego ulubionym polowaniem był podchód. Potrafił przejść przez las wiele kilometrów.
Tak też było i dzisiaj: „Poszedłem o świcie do lasu” opowiadał.... „przechodząc w pobliżu kilku dorodnych dębów zauważyłem buchtujące dwa dorodne dziki. Złożyłem się do strzału wykorzystując pobliską sosnę na podpórkę. Strzeliłem i od razu zorientowałem się, że spóźniłem. Dziki ruszyły w gęstą olszynę. Po chwili poszedłem ich tropem. Postrzelony dzik zaległ po dwustu metrach, gdy jednak się zbliżałem - uchodził przede mną. Tak było dwa razy i postanowiłem pojechać po pomoc.” Jurek był szczególnym majsterkowiczem. Zasłynął szczególnie z tego, gdy na przystrzelanie broni przywiózł swój sztucer z nowo zamontowaną lunetą. Montaż okazał się bardzo trwały bo luneta była...... przyspawana do broni!. Później unikał spotkań z nami na strzelnicy. Po kilku latach zrezygnował z łowiectwa ze względu na stan zdrowia.
Zapakowaliśmy się do samochodów. Jurek ruszył przodem. Jechałem tuż za nim terenowym Mitsubishi i podziwiałem możliwości terenowe „malucha”, który wprost przeskakiwał potężne dziury wypełnione błotnistą mazią. Dojechaliśmy na „Groblę”, leśne uroczysko, które jest wymarzonym miejscem dla dzików. Jurek wskazał nam trop strzelanego dzika. Prowadził w podmokły oddział zarośnięty olszyną i kępkami gęstych świerków. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że ja wraz z Jurkiem i z psem na otoku pójdę tropem dzika a pozostałe „Towarzystwo” obstawi wspomniany kawałek lasu.
Odczekaliśmy około piętnastu minut, aby wszyscy spokojnie zajęli swoje stanowiska. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych, więc wszystko odbywało się na zegarek i wyczucie. Zapiąłem Wigora (jamniola szorstkiego) i ruszyłem w oddział. Jednak zaraz na początku zaplątałem się w krzakach z psem i otokiem w jeden wielki węzeł gordyjski. Po rozplątaniu puściłem psiaka luzem, a ten pomknął jak strzała. Po paru sekundach usłyszałem jego gruby głos oznajmiający bezpośredni kontakt z dzikiem. Szybko obiegłem gęstwinę i stanąłem na nieco odkrytym terenie. Zobaczyłem jak dzik wydrapuje się na drugą stronę szerokiego rowu wypełnionego wodą. Z jego boku zwisał kłębek jelit, które wyrwała kula. Złożyłem się z mojej wysłużonej kniejówki, jednak nie było okazji do oddania celnego i pewnego strzału. Dzik zniknął w kępie świerczyny. Wigor zgrabnie przesadził rów i ruszył za nim.
Ja również skoczyłem odważnie ......... w sam środek lodowatego bagienka. Poczułem jak błotko czule otacza moje ciało do poziomu pasa. Ale adrenalina robiła swoje. Wyskoczyłem jak żbik z „borowiny” i ruszyłem za dzikiem. W tym momencie znów usłyszałem ujadanie Wigora. Zbliżyłem się do świerków, które w tym miejscu zrobiły się nieco rzadsze. Ujadanie zamieniło się w skowyt i mój psiak wyleciał w powietrze jak z katapulty! Po Wigorku! przemknęło mi przez myśl i podbiegłem do psa. Schyliłem się i zacząłem go oglądać. Nie zauważyłem żadnych obrażeń, bolała go jedynie przednia łapka. Szósty zmysł nakazał mi podnieść głowę. Piętnaście metrów przed sobą ujrzałem naszego „przeciwnika”. Emanowała z niego niewyobrażalna wściekłość! Pierwszy raz zobaczyłem taką ekspresję u dzika. Żeby tylko nie uciekł, pomyślałem, podrywając się na równe nogi. Dzik z pewnością pomyślał o tym samym, bo błyskawicznie zaszarżował w moim kierunku. Strzeliłem z przyrzutu pod nogi. Odyniec zwalił się dotykając gwizdem moich butów i zaczął pisać testament. Wigor doskoczył szarpiąc zwierza. Powoli zaczęło do mnie docierać, jak dużo łaskawości okazał mi w tym dniu Św. Hubert. Potraktował to chyba jako poważną przestrogę przy lekkomyślnym postępowaniu.
Po chwili z gąszczu wylazł Jurek. „Wszystko widziałem” wyszeptał, „...ale sytuacja była pod kontrolą. Cały czas cię ubezpieczałem” Podziękowałem mu serdecznie. Doszli pozostali koledzy. Maciek ułamał świerkowe gałązki. Przyłożył odyńcowi pieczęć, a mi podał na kapeluszu złom. Dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu. No cóż, trzeba się brać do roboty stwierdził ponownie Maciej i wyjmując nóż pochylił swoją wielką postać nad odyńcem.
Nastąpiło ogólne rozluźnienie i w tym momencie poczułem chłód mokrego ubrania.
Działajcie ostro a ja jadę się przebrać, powiedziałem.
Dobra, dobra zaśmiał się Maciek, lepiej się od razu się przyznaj, że masz pełne gacie!
Odyniaszek ważył w punkcie skupu dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, niby nie zbyt dużo, ale takie są ..............najgorsze!
Darz Bór |
|
| |
20-01-2007 12:17 | MAX-508 | Przeżyłem dwie takie szarż e raz 71kg dzik a raz 40kg niesamowite jest to że ledwie żywy dzik z mocnym postrzałem potrafi w jednej chwili zebrać w sobie tyle siły i wystartować z prędkością sportowego wozu w kierunku myśliwego nie zwracając uwagi na psy | 16-05-2006 12:35 | Zubel | Nigdy nie przeżyłem szarży, ale często myślę o tym że może to nastąpić. Ciekawe też na ile wystarczy mi odwagi. Chciałbym zachować się tak jak pan... Z myśliwskim pozdrowieniem, Darz Bór. |
| |