|
autor: ANDY26-09-2006 Kanie
|
Leniwie się sączące ostatnie dni tegorocznego lata. Jadę do łowiska zwabiony myślą o wysypie grzybów, które pojawiły się w ilościach niespotykanych. Skomentowano to zresztą zwyczajowo, że na pewno zima będzie ciężka a i wojna może nadejść... Skręcam w drogę wiodącą pod górę, która wyprowadzi mnie do naszego domku myśliwskiego. Zamyślony i oczarowany rudziejącymi już liśćmi i z oczekiwaniem na nadchodzący sezon polowań wiozę z sobą sztucer bowiem jakiś koziołek jeszcze jest do odstrzału. Na dzika raczej trudno liczyć, ten napływ grzybiarzy powoduje, że się chowają w najgłębsze dziury i znikają jak duchy. Wolno jadę i widzę, że na drodze zamieszanie jakieś, zatarasowany przejazd, ogromna ilość ludzi, jakieś pojazdy i... kilka trumien.
Pogrzeb, ale żeby aż tylu naraz. Jakoś przejeżdżam przygnębiony widokiem jaki ujrzałem i dojeżdżam do łowiska.
Wieczorna zasiadka nie przyniosła rezultatów, na każdej dostępnej ścieżce stały jakieś samochody. Po lesie wlokły się cienie zbieraczy. Zewsząd dochodziły pokrzykiwania i głośne rozmowy, trzaskanie drzwiami. Poranek wstał rozmamłany, mgły wlokły się leniwie. Pozbierałem się i pojechałem w fragment łowiska gdzie miałem nadzieję, że tak wcześnie nie spotkam wielu osób a może nawet nikogo. Z doświadczenia jednak wiedziałem, że miejscowych nic w chałupie nie zatrzyma, grzyby to pieniądz i łapią się tego jak ostatniej deski ratunku. Pan i władca na tych terenach, wszechwładny Iglopol, coś cienko przędzie...
Po bezskutecznym podchodzie, wolno idę w górę z potoku aby dojść do samochodu. Przypominam sobie, że jednak warto by popatrzeć za grzybami, skoro nie było zwierzyny, dobre i to. Uważniej popatruję popod nogi i w trawach odkrywam wystające główki prawdziwków. Zawsze mnie te grzyby frapowały i w tym terenie praktycznie są wyłącznie zbierane, poza nielicznymi innymi. Ich doskonały kształt i smakowitość pozostaje niezmiennie magnesem, który mnie tutaj ściąga. Mam już pełną siatkę dorodnych okazów gdy na starym okopie widzę dziwne kształty stojących parasolików. To śliczne kanie o okazałych kapeluszach. Zrywam je ucieszony czekającą mnie ucztą i dzierżąc w dłoni za trzony bukiet tych kani a w drugiej ręce trzymając siatkę z borowikami idę żwirówką w kierunku samochodu. Słyszę jakąś rozmowę. Z góry idzie pomarszczona i przygarbiona kobieta. Ona też zbiera grzyby. Idzie z nią berbeć kilkuletni, niezmiernie umorusany sokiem z jeżyn i nie wiem czym jeszcze. Przystaję i spokojnie mówię: dzień dobry. Równie spokojnie odpowiada: dzień dobry. I nagle jej wzrok tężeje, załzawione i zaczerwienione oczy i wysunięta ręka celuje w mój "bukiet z kani". Z Jej ust pada skrzekliwe – rzuć to Pan, to śmierć.
Zaskoczony usiłuję tłumaczyć, przecież to kanie, jedne z najsmaczniejszych grzybów, usiłuję podać przepis jak to przyrządzić. Nic z tego, bezzębne usta mielą jedno zdanie: wyrzuć to Pan to śmierć. Zaskoczony proszę o jakąś uwagę, dlaczego. I wtedy pada wyjaśnienie, które się łączy z spotkanym na drodze konduktem. Ojciec poszedł i nazbierał kani, matka w domu przyrządziła. Razem z dziećmi spożyli kolację. Dla dzieci była ostatnia, rodzice walczą ze śmiercią na toksykologii. Wyschła dłoń kreśli w powietrzu dziwne znaki; wyrzuć Pan... Wiem, że na pewno były to sromotniki, może tylko jeden. Dla młodego organizmu to wystarczy, nie będę babci tego tłumaczył. Ona i tak wie swoje. Pożegnałem się i jakoś boleśnie rozdygotany, ukradkiem rzucam ten "bukiet" w trawę...
Dziwnie poszarzał rozświetlony złotem liści świat. Czemu tak bezsensownie odeszły młode istnienia...
Stasiówka |
|
| |
26-09-2006 12:26 | kris | Kanie to grzyby, które uwielbiam i zbieram od niepamietnych lat, opanowałem wiele teoretycznych sposobów ich rozpoznawania, mam własne wypracowane metody ustalenia, że to właśnie kania, jestem pewien, że to co robię aby być pewnym, robię nadzwyczaj starannie - i nigdy nie pozbyłem się chociaż minimalnego strachu, że może popełniam błąd !!! Dlatego nawet najmniejszy cień niepewności sprawia, że zostawiam grzyba w lesie. Przeglądając je powtórnie w domu powtarzam nad każdym grzybem "ceremoniał" wykluczania pomyłki - i nadal budząc się następnego dnia rano dziękuję opatrzności i własnej przezorności, że nie połakomiłem się na coś co "na pewno przypominało kanię". | 26-09-2006 12:22 | saimon | Opowiadania Twoje zawsze czytam z przyjemnoscia.To zas kazalo mi wrocic myslami do mojego pierwszego dyzuru jako mlodego lekarza.Bylo to w malym miasteczku kolo Pily.Przywieziono mi cala rodzine (matka,ojciec i troje dzieci,najmlodsze mialo 3latka)z objawami zatrucia po spozyciu grzybow.W tresci wymiocin stwierdzono zarodniki muchomora sromotnikowego i to byl wlasciwie juz wyrok.Dzieci zmarly w ciagu 24 godzin,a rodzice po dwoch dniach.Mimo,ze od tamtego czasu uplynelo juz 36lat pamietam to jakby to sie wczoraj wydarzylo.Dlugo nie moglem sie po tym pozbierac.Tyle moich refleksji.
Pozdrawiam |
| |