Koniec września. Do wykonania planu zostało jeszcze kilka koziołków. Stanisław wyciąga mnie z domu, pakuję dubeltówkę i parę brenek – jeszcze nie jestem selekcjonerem i minimum trzy lata muszę się obyć wierną 16–tką. Taka broń uczy i zachowania w lesie i pieczołowitości w przyłożeniu się do strzału, uczy po prostu łowiectwa, cierpliwości i... pokory.
W trakcie przejazdu wyjaśnia, że dziś pojedziemy na tzw. Łazienki, gdzie widział fajnego kozła i chce go dostać a mnie proponuje swe towarzystwo i możliwość pospacerowania z dubeltówką po lesie. Samochodu wtedy nie miałem i korzystałem z uprzejmości i okazyjnych wyjazdów. A czekało się na możliwość takiego z utęsknieniem i nie ważne było strzelić, ważny był pobyt, atmosfera, oczekiwanie nieznanego, misterium tropienia, etc.
Dojeżdżamy do wąskiej polanki nad wąwozem, gdzie Niemcy rozstrzelali kilkaset starozakonnych, co obwieszcza zarośnięta tablica. Wypakowujemy się i oporządzamy broń. Stach idzie w sobie wiadome miejsce a ja z przykazaniem abym na tę stronę drogi się nie ważył przejść, idę w górę skręcając na zarośnięty potok podchodzący paryją do zapiaszczonej ścieżki. Krótki, wrześniowy dzień zamiera, ptaków o tej porze już się nie słyszy, dobitnie to przypomina o tym co szybko nadejdzie. Długa i ciężka zima z ogromnymi śniegami i mrozem. Trud zimowych łowów ale i oczekiwanie na ich niezwykłą atmosferę.
Siadam na ścieżce, opuszczając stopy w rów i wsparty barkiem o drzewko, chłonę atmosferę tego zakątka, niezwykłe cienie i złote przebłyski zachodzącego słońca. Cisza dzwoni w uszach, na kolanach kładę bocka i po złamaniu w lufy wsuwam breneki. Zamykam i zastygam w oczekiwaniu. Może jakiś dzik się tutaj wybierze, bowiem w dole widzę kukurydzę i przede wszystkim ziemniaki jeszcze nie zebrane a to łakomy kąsek. Powietrzem szarpie głośny wystrzał, Staszek dopiął swego. Postanawiam jeszcze chwilę posiedzieć i pójść Mu pomóc donieść do samochodu kozła. Bo, że strzelił, jestem pewien. Zawsze ma niesamowite szczęście a celne oko i ręka bardzo Mu w tym pomagają. W potoku słychać jakiś łomot i trzaskanie gałązek, coś idzie.
Wlepiam oczy w szary mrok rozłażący się już po zakątkach wąwozu i widzę jakieś dziwne zwierze z białymi pasami po bokach, które kolebiącym krokiem zmierza w kierunku gdzie siedzę. Ogromnie zaskoczony, bowiem do tej pory nikt z kolegów nic nie mówił o spotkaniu borsuka, czekam co zrobi. Mam do niego zbyt daleko na strzał breneką, więc spokojnie czekam aż się zbliży, choć serce zaczyna zwariowany taniec i już widzę go na pokocie. Borsuk się zbliża a ja się składam i powoli muszka broni zaczyna błądzić na sylwetce. Jak grom z jasnego nieba – panie, borsuk... dębieję. Nade mną stoi jakiś człowiek i wyciągniętym paluchem wskazuje miejsce gdzie był borsuk. Wolno się podnoszę i chyba wyraz mej twarzy z wyraźną żądzą mordu w oczach, powoduje, że głos mu zamiera w krtani. Odwraca się spiesznie i odchodzi. Podszedł ścieżką z miękkim piaskiem a ja zaabsorbowany borsukiem i łomotem krwi w uszach, po prostu go nie słyszałem.
To wszystko na dziś, ale nie do końca. Podchodzę do stojącego samochodu. Staszek już jest, obok leży cudowny "bagienny" cap o czarnym wywiniętym porożu. Ściskam Mu prawicę a w oczach mam biało - czarną sylwetkę zwierza i jasną muszkę wspartą w bok.
Gdybym miał "długą lufę", byłby mój.
Przyjdzie jeszcze poczekać...
Łazienki - 1981 |