|
autor: muflon10001-11-2006 Początek życiowej przygody z lasem.
|
Wprawdzie mieszkam w dużym mieście, a jednak od najmłodszych lat mam kontakt z łowiectwem poprzez mojego dziadka. Nie umiem dokładnie powiedzieć kiedy zaraziłem się pasją łowiectwa, ale na pewno było to bardzo dawno temu. Zawsze chciałem pójść z dziadkiem posiedzieć w lesie, zobaczyć sztukę myślistwa od „kuchni”, lecz niestety zawsze słyszałem odmowy w stylu „jesteś za młody”, „nie wysiedzisz w lesie tak długo” itd. Jednak gdy skończyłem chyba 8 lat usłyszałem wymarzone słowa: „szykuj się idziemy do lasu”.
Dziadek wydzierżawiał wtedy mały pokoik na strychu malowniczo położonej leśniczówki w Dzierżąźnie Wielkim. Należała ona do państwa Wierzejewskich, a urząd leśniczego pełnił wtedy pan Jurek, również myśliwy, towarzysz łowów dziadka.
Bawiłem się z innymi dziećmi na dworze, gdy padło to długo wyczekiwane pytanie, czy pójdę do lasu. Bez chwili zastanowienia zgodziłem się. Był czerwiec, wyszliśmy dość wcześnie bo ok. 18 posiedzieć za rogaczem. Pojechaliśmy na wielkie łąki zwane przez myśliwych z koła łąkami „Kaletowskimi” od nazwy miejscowości, która dawno temu tam się znajdowała, a teraz pozostały po niej tylko ruiny cmentarza. Zostawiliśmy samochód w lesie przy drodze skośnie wpadającej na łąki. Serce biło mi jak oszalałe z podniecenia, radości i strachu. Tak strachu, bo jako 8 latek nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po dzikim buszu. Usiedliśmy na ambonie po środku łąki położonej przy kupce leszczyn nad starym rowem melioracyjnym, z której rozpościerał się piękny, obszerny widok na całe łąki. Ledwie zajęliśmy miejsce, gdy znad ściany lasu nadleciał bociek w poszukiwaniu żab. Posiedzieliśmy tak chyba z pół godziny, gdy zaczęły pokazywać się pierwsze kozy. Jak dziś pamiętam, że razem pętało się ich tam 12 sztuk. Czułem ogromny zachwyt i podziw. Na ambonie -niewidoczny i niewyczuwalny czułem się częścią lasu. To było dla mnie coś wspaniałego móc oglądać dziko żyjące zwierzęta z takiego bliska, nie przeszkadzając im w żerowaniu. Po jakimś czasie pokazały się dwa byki, które były wyraźnie czymś zaniepokojone, lecz nie wiedzieliśmy dokładnie czym. Po chwili jednak wyjechał z lasu na łąki samochód i spłoszył wszystkie zwierzęta. Był to pan Ździchu, który mieszka w jedynej pozostałej chacie po Kaletowie. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i gdy słońce schowało się za koronami drzew zeszliśmy, aby ruszyć w kierunku samochodu. Tak się wtedy bałem ciemnego lasu, że wisiałem dziadkowi na ramieniu ciągle pytając się, czy ma aby na pewno załadowaną broń, ale mimo tego strachu ciągle powracałem w myślach do tych wszystkich dzisiejszych, wspaniałych spotkań.
Dziś zapisuje się na egzamin po odbytym stażu. Do dziś uważam tamto wyjście, choć bez jakiś większych przeżyć łowieckich, za swoje „pierwsze” trofeum.
Tym krótkim opowiadaniem chciałbym zwrócić się do kolegów myśliwych, żeby brali swoje małe pociechy do lasów, a może tak jak ja zarażą się bez granic pasją łowiecką? Tego nie mogę obiecać, ale na pewno ta pierwsza wizyta w lesie pozostanie z nimi do końca, a przy okazji namawiam kolegów do odkurzenia wspomnień o swoim „początku przygody z lasem”. Pamiętajmy, że wspomnienia są tym trwalsze im częściej do niech powracamy.
Darz bór. |
|
| |
01-11-2006 15:40 | GLG | Gdyby ten tekst nie zaistniał "na głównej", to na pewno nie przeczytałbym tego wspaniałego stwierdzenia "...czułem się częścią lasu". Dzięki, wielkie dzięki, dobry Człowieku za to ożywcze wpółzadanie, którym spychasz na margines marginesu wszystkie te bełkoty pieniacze o pozwach, oszczerstwach, łotrostwach płynące szeroką strugą szamba zza kulis myśliwskich kół jak i tutejsze "opowiadania myśliwskie", zatopione w tęgiej a zestarzałej galarecie kiczowatych chwytów (ostatnio parsknąłem wręcz łzami wzruszenia, gdy czytałem, jak na bucie Zadumanego Myśliwca spacerował nornik, ptaszek wzleciał z zakamarków kapelusza, zaskroniec wypełzł z lufy a kopczyk, na którym wsparł się Myśliwiec swym siedzeniem, okazał się zadem uśpionego odyńca).
|
| |