|
autor: ANDY23-12-2006 Lis
|
Koniec października z fatalną tej jesieni pogodą, zimno, dżdżysto. Na przemian nawałnica z krótkim przebłyskiem trochę cieplejszych, już ostatnich promieni słonecznych. Wieczorna zasiadka poza dzwonieniem zębami nie przyniosła żadnego spotkania a mgła skutecznie ograniczała widoczność.
Natarczywy głos budzika świdruje uszy, ani mnie ani koledze nie chce się wydobyć z ciepłych czeluści pryczy. Rzut oka w okiennicę, mgła, gęsta i ciemna, beznadzieja trwa. Po łyku herbaty z termosu i papierosie postanawiamy jednak wyjść na zewnątrz, w końcu przyjechaliśmy polować a nie wylegiwać pryczy. Na zewnątrz mokro i zimno, z drzew kapie na dywan opadłych liści głośne staccato.
Wychodzimy na skraj przesieki i usiłujemy przez lornetki coś zobaczyć na uprawie zlokalizowanej między dwoma ścianami lasu, nic z tego, mgła jest gęsta. Nadzieję jej rozpędzenia przynoszą coraz szybsze podmuchy wyczuwalne na policzku. Zaczynamy schodzić w dół, w kierunku ambon usytuowanych w najwęższym miejscu przesieki. Mgła się skutecznie rozprasza, widać już skraj lasu i najbliższe otoczenie. Naszym oczom ukazuje się coś dziwnego, wczoraj tego nie było. Łąka wygląda jak poligon po strzelaniu artyleryjskim. Darń jest pozrywana na dużej przestrzeni i otwarta ziemia silnie kontrastuje z zielenią traw. W nocy były dziki i to spora wataha. Ponieważ wygląda to obiecująco, postanawiamy pójść za tropami znaczonymi w rozmiękłej ziemi i poszukać dzików, które po uczcie złożonej z dżdżownic i pędraków muszą gdzieś blisko leżeć, w powietrzu czuć wyraźny odwiatr chlewni. Wchodzimy w las i idąc uboczną ścieżką schodzącą w potok po prawej stronie mamy młodniki. Tam mogą leżeć, ta skisła pogoda nie zachęca do wędrówek, nawet dziki. Nasiąknięte liście skutecznie tłumią odgłosy, posuwamy się ostrożnie nadsłuchując, dziki mogą jeszcze być na ruchu. W tym momencie słyszę wyraźne fuknięcie, jakieś takie przytłumione – fuu, fuu - zastygamy w oczekiwaniu i znów tak samo – fuu. Kolega podekscytowany na ścieżce zrzuca gumiaki i w samych skarpetkach wchodzi w młodnik skradając się jak Indianin. Znika za ścianą gałęzi.
Przykucam na ścieżce i w obie lufy pakuję breneki (mam ich wszystkich 3 sztuki , w tych latach były wydawane jak w aptece). Gumiaki leżą na ścieżce ok. 2 metry ode mnie. Trwam w oczekiwaniu wsłuchany w klapanie kropel na dywanie z liści. Nagle wyraźne tupanie ekscytuje moją uwagę, z młodnika dochodzi wyraźny odgłos przemieszczającego się zwierza. Coraz wyraźniejszy i szybszy, ściskam broń i staram się coś dojrzeć w gęstwinie gałęzi i złocistych pozostałych jeszcze sporej ilości liści. I nagle widzę na tle złocistego dywanu migającego, biegnącego lisa. Burza myśli, w lufach mam breneki, strzał w kierunku młodnika niemożliwy, jedyna szansa jak przejdzie na lewą stronę ścieżki na której siedzę i wtedy mam do dyspozycji całą ubocz na rzadkim lesie. Nawet nie ruszam powieką gdy biegnący rudzielec staje jak wryty, wietrznik skierowany w... leżące na ścieżce gumiaki. Drga jak w gorączce cały spięty. Trwa to sporą chwilę, powoli jednak się uspokaja, zamiast drżenia widać, że coraz bardziej ciekawość bierze górę nad strachem. Powoli, jak w gęstej mazi zaczyna poruszać się w kierunku leżących butów. Bardzo wolno dochodzi z ociąganiem i siada 2-3 kroki obok butów. Dalej nie spuszcza wzroku ale widać, że napięcie minęło i lis się rozluźnił. Wszystko to w odległości 5-6 m ode mnie. Nie widzi i nie wyczuwa mnie. Przestałem nawet oddychać, zszokowany faktem, że dzikie zwierze jest tak beztrosko spokojne i zupełnie nie zwraca uwagi na moją obecność. Trwa to długo, nogi coraz bardziej mi cierpną i długo tak nie wytrzymam. Lis się podnosi, dochodzi do butów, mam go w takiej odległości, że końcem strzelby mogę go trącić w zadek, jak pies podnosi stawkę...
Nie wytrzymałem, klapnąłem na ścieżkę z tłumionym prychnięciem i chęcią ryknięcia z całej siły. Lis wystrzelił w powietrze jak w amerykańskiej kreskówce. Nie miałem najmniejszej ochoty wstawać, składać się i próbować łapać na muchę tę złotą kulę... gdyby miał spodnie, to chyba musiałby je zmieniać...
Południk – Buki 1979
|
|
| |
08-01-2007 19:58 | ANDY | Chciałbym Piotrze. Niestety nie wiem czemu zamieszczenie nowego opowiadania redakcja olewa i pomimo ,ze deklarowała - każdy dzień to nowe opowiadanie chciałaby zamieszczać , tego nie robi. Może to dyskryminacja mej osoby za uwagi o fatalnym funkcjonowani tego forum . Może , ale to fakt. Ja sie chyba z tego wypiszę . Smutne , niestety.
Pozdrawiam | 05-01-2007 14:32 | Driada | Piękne opowiadanie i niezwykły, zaskakujący koniec!!:D
Ależ ten lis musial mieć pietra:D
Zazdroszcze spotkania i figla:) | 27-12-2006 07:58 | Brakarz | Andrzeju ! potrafisz, jak rzadko kto, wprowadzić czytelnika Twych opowiadań w świetny humor. Bardzo jestem ciekaw, czy rzeczywiście pozwoliłeś rudemu „oznakować teren” i przez to gumiaki kolegi nabrały cennej wartości ? Jestem przekonany, że po Twej delikatnej perswazji lis oddalił się, jak młody rekrut w budynku koszar, z szybkością światła na wysokości lamperii. Pozdrawiam – Piotr. | 26-12-2006 15:28 | Żółwik | hehe... bardzo fajne... a dzik jakiś padł?? |
| |