|
autor: ANDY01-02-2007 Złamany oręż....
|
Jaworze. Cudowna enklawa samym swym jestestwem obiecująca nieznane. Spora odległość od dróg oraz piękny, gruby drzewostan tworzą niepowtarzalny zakątek. Na polanie Kałżówka szary blok granitu i kilkadziesiąt nazwisk tych, którzy w tym zakątku złożyli swe kości. Sto metrów dalej zwykły, żelazny krzyż wbity obok olbrzymiego buka znaczy miejsce gdzie padł Ich dowódca. Pozostałości po tym, co się tutaj działo widać na każdym kroku. Przerdzewiałe hełmy, amunicja, wzgórki usypane z zardzewiałych min, resztki brzechw moździerzowych granatów...
Dziś cała ta przestrzeń zawalona ogromnym śniegiem, który oblepia wszystko. Jodełki obwisłe pod ciężarem białej masy co chwilę jakby otrzepują się, i białe smugi wolno wędrują w dół. Mocarne dęby i olbrzymie buki też co chwilę pozbywają się białej masy z cichym szelestem. Wszystko to obsypuje szereg zielonkawych postaci, które obwieszone strzelbami brną w kopnym śniegu aby otoczyć fragment tego zakątka celem ‘wyłuskania’ jakiegoś pojedynka lub byka. Wszystko jest już wcześniej ustalone i w zupełnym milczeniu rząd postaci zaczyna podchodzić pod wzniesienie, którego grzbietem rozstawią się co kilkadziesiąt kroków a naganka z psami przeczesze tę przestronną głębię. Mam pierwsze stanowisko i zostaję w miejscu, gdzie olbrzymi wąwóz podbiega do ścieżki. Tutaj może być newralgiczne stanowisko jak Św. Hubert pozwoli. Odbyło się jednak inaczej, przynajmniej dla mnie...
Stoję już szmat czasu wsłuchany w przytłumione odgłosy dobiegające z miotu – pokrzykiwania naganki, czasem słychać psy. Nic jednak nie widzę w głębi zaśnieżonego wąwozu. Żaden zwierz nie przemierza białej przestrzeni, nie widzę postaci naganki ani psów. Wszystko utonęło w białej przestrzeni. Nagle przytłumiony przez okiść strzał. Raczej z dubeltówki niż sztucera. Po jakimś czasie ostry sztucerowy trzask, za chwilę drugi. I kompletna cisza. Stoję już tak z godzinę i mróz dobiera się coraz mocniej do mego ciała. Coś musiało paść i albo szukają albo patroszą. Wygrzebuję w śniegu dołek i obłamuję sucharze z podkasanych jodełek. Składam kupkę chrustu i przytykam płomień zapalniczki. Nie bardzo chce się to palić i bardziej dymi niż daje ciepło, ale przynajmniej mam zajęcie i ruszając się nie czuję dokuczliwego mrozu. Długą chwilę walczę z opornymi gałązkami i w końcu płomyk wybucha radośnie z donośnym trzaskiem palących się gałązek. Wstaję z klęczek i sięgam do kieszeni po papierosa, wkładam go do ust i sięgam po palącą się gałązkę. Uniesiona ręka zastyga w pół drogi. Z ośnieżonej czeluści wzniesienia, pomiędzy bramowych buków i jodeł w lekkiej mgiełce, wyłania się rząd ośnieżonych postaci. Zsuwają się wolno i wloką coś z wysiłkiem. Uderza mnie jakaś zupełna pierwotność tej scenerii. Tak musiał wyglądać powrót z łowów dawnymi laty. Jakieś ciemne płótna i zapomniane pejzaże. Czas się zatrzymał dla mnie w XVIII wieku. W ręce mam nowoczesną strzelbę a jakbym miał oszczep...
Osobliwa i niesamowita chwila trwa mgnienie oka a jednak gdy nawet teraz zamknę powieki widzę rząd zaśnieżonych i dyszących z wysiłku postaci i tę cudowną niesamowitą scenerię zapomnianego zakątka.
Szybko jednak wracam do rzeczywistości i jednym kopnięciem zasypuję ognisko, strzelba na ramię i usiłuję podbiec aby ulżyć zgonionym łowcom. Zatrzymują się jak dochodzę i w czeluści śniegu widzę olbrzymie cielsko dzika. Z pyska wystaje kawałek... złamanej szabli. Mimo tego uszkodzenia, budzi respekt to, co pozostało. Olbrzymi, wspaniały pojedynek. Z urwanych półsłówek wyłania się w końcu obraz tego osobliwego polowania. Dzik wyszedł z miotu na stanowisko obsadzone przez myśliwego z dubeltówką praktycznie na sztych. Pierwszy strzał, który słyszałem był niecelny i spowodował, że dzik przysiadł na zadzie zirytowany bzykającą mu koło ucha breneką. Po czym już ostro wkurzony wystartował na stanowisko łowczego. Drugi strzał był z Jego sztucera kaliber 30-06 i trafił dzika w łeb. Padł jak gromem rażony i gdy zadowolony strzelec opuścił broń, podniósł się i błyskawicznie ruszył w jego kierunku. Ten przeładował sztucer i oddał drugi strzał na łeb. Na szczęście skuteczny...
Do drogi mamy spory kawał w tych warunkach i zmieniając się przy sznurach, poprzez zaśnieżone ostępy wleczemy wspaniałego zwierza, który nie chciał za darmo skóry sprzedać... |
|
| |
05-02-2007 12:50 | Brakarz | Andy, nie muszę Cię zapewniać, że Twoje opowiadania czytam zawsze z wielkim zainteresowaniem, przyjemnością, a nierzadko wzruszeniem. „Złamany oręż” przywołał dawne wspomnienia. Lata 80-te, do dyspozycji miałem tylko „16” Bock`a IŻ 27E i breneki W-8. Zima, początek stycznia, spotkanie z buchtującym pojedynkiem zakończone sukcesem. Odyniec spadły, po huczce, ważył 81 kg. Obydwie szable złamane u nasady, na gwiździe cięte nie zagojone rany. Pancerz lewego połcia był naznaczony długimi bliznami. Można sobie tylko wyobrazić jaką walkę musiał stoczyć, z godnym siebie przeciwnikiem.
Dziękuję Andrzeju. Darz Bór! Pozdrawiam serdecznie – wybrakowany.
| 04-02-2007 18:13 | ANDY | ULMUS, pogadaj z 'redakcja' , to jakieś takie 'polskie' - po co coś ma byc normalne - jak ja decyduję . I wbrew deklaracjom. DB | 01-02-2007 15:41 | ULMUS | Andy ... ,nareszcie już sie nie mogłem doczekać |
| |