|
autor: Lufa14-02-2007 Baron i Lufa - na bażantach.
|
Wstawał kolejny, niby zwyczajny lutowy dzień. Przyznaję że już w nocy pomimo stałych kłopotów ze snem, adrenalina wcześniej dawała znać o sobie, bo się parę dni temu umawiałem z Andrzejem na bażanty. Wyjrzałem przez okno. Śnieg niewielkim całunem przykrywał ziemię. W myślach już układałem sobie różne warianty polowania. Z trochę lakonicznych zapowiedzi Andrzeja myślałem, że mnie podpuszcza. Ale... umówiliśmy się u niego ok. 11-tej przed południem. Zbierając się do drogi zapakowałem Toza w futerał i na odchył sięgnąłem po amunicję. Obok paczek ze śrutem na lisy stał karton ze śrutem na kaczki. Pomyślałem - a może tak paczkę, ale nie - wziąłem jakieś pół paczki - popularnych "czwóreczek". Co tam - może będzie z trzy bażanty to wystarczy. No to jeszcze ze dwa śruty na lisa i dwie breneki.
Jamnik już niecierpliwie biegał od drzwi do samochodu. Zagadując do psa - powiedziałem - "gdzie ty tam mały pędraku tak się śpieszysz, przecież nie nadążysz po trzcinach i trawach za wyżłem". No ale byłaby obraza majestatu gdyby pan zostawił wiernego przyjaciela w domu. Po dziesiątej zapakowani do Vitary ruszyliśmy łowiska. Kawał drogi ale co tam, przejedziemy przez sobie znane tereny, to przy okazji sprawdzimy czy w nocy zwierzyna chodziła. Nie mieliśmy farta w ostatnich dniach. A to dziki poszły nam przed nosem, a to byki się nie pokazywały jedynie lis padł dwa dni wcześniej...
Jadąc zastanawiałem się dlaczego zwierzyna od paru już dni nie przychodziła pod dęby, przecież śnieg zakrył dno lasu i za pędrakami w lesie nie było widać żeby dziki "pisały". Kilometry uciekały a my z Lufą coraz bliżej celu. Jeszcze cztery kilometry i już pod bramą Andrzeja. Po chwili słychać przyjazne ujadanie wyżła. Wchodząc na podwórko pierwszy przywitał nas Baron - wyżeł gładkowłosy (biały z dużą łatą na prawym zadzie). Lufa - moja jamniczka podciągnęła ogon pod siebie i asekuracyjnie zza pana ostrzegawczym warknięciem dała znać Baronowi, że ma pewne obawy i niekoniecznie jest zadowolona z tego, że się jakiś inny pies spoufala z jej panem. Andrzej zaprosił nas na kawę do mieszkania. Po przywitaniu z Mamą Andrzeja usiadłem w kuchni przy stole a Lufa pod krzesło i od czasu do czasu warknięciem odpędzała od siebie zainteresowanego Barona, który miał ochotę na trochę zabawy.
Po wypiciu kawy przestawiliśmy auta w podwórzu i po zapakowaniu ekwipunku i piesków ruszyliśmy autem Andrzeja do łowiska. Obejrzałem bardzo zgrabnie wykonaną przez Andrzeja i kilku jego kolegów - Hubertówkę - zrobioną dla Koła. Następnie udaliśmy się do książki wpisu do łowiska i ruszyliśmy do wyznaczonego rewiru. Autko Andrzeja spokojnie na terenowych oponkach pokonywało dosyć trudny teren - aż się dziwiłem, bo w Vitarze byłbym zmuszony w niektórych miejscach włączać napędy na "cztery". Jadąc z daleka przyglądałem się ambonom ustawionym w polach. Jedna, starsza, wywrócona przez ostatnio szalejące silne wiatry, tak jak masa drzew w lesie. Zażartowałem przy tym - że na sesji leśniczych powinno paść sakramentalne stwierdzenie, że „...leśniczowie zostaną ukarani za sadzenie zbyt płytko drzew i dlatego tyle - wywrotów...". Buchnął śmiechem.
Po chwili byliśmy na miejscu. Piękne trzcinowiska poprzeplatane rowami i laskami z krzewami tarniny, głogów, jeżynowisk, itp. Przygotowaliśmy "luśnie", zapas amunicji w kieszeniach do szybkiego repetowania i wypuściliśmy z samochodu wyżła i jamniczkę. Andrzej uprzedził mnie o sposobie sygnalizowania ptaków przez Barona i ruszyliśmy w stronę, gdzie Baron i Lufa już zaczęły przetrząsać krzaki i trzcinowiska. Pierwsze wrażenie po obserwacji Barona bardzo mnie zaskoczyły, gdyż nie spodziewałem się, że ten młody wyżeł będzie z taka pasją przedzierał się przez najgęściejsze trzciny i czesał przedpole. Dużo czytałem swego czasu o wyżłach ale takiej pasji - się nie spodziewałem.
Po chwili Andrzej wskazał na stójkę Barona i przyśpieszyliśmy kroku obchodząc z dwóch stron krzaki. Na komendę - "Dalej" - Baron ruszył a jak z pod ziemi wystrzelił do góry kogut. No cóż - pierwsze strzały nie przyniosły nam chluby. Czyste pudła - efekt braku treningu. Niestety w analizie przechodząc dalej omawiamy swoje błędy. A to w nieprawidłowym składzie a to zbyt szybkim strzalu... No i nie ma rady trzeba się sprężyć, bo się nam psy zeźlą.
Kolejne podrywane koguty odlatują bez strzałów - bo pies zbyt wcześnie zdążył je spłoszyć, zanim doszliśmy. Andrzej przechodził przez gęściejsze trzciny a ja zwolniłem, żeby go nie wyprzedzać, tylko równo zajść kolejne trzcinowiska. Pogoda dopisywała. Było niezbyt zimno. Nie padało a śnieg nie przeszkadzał w swobodnym spacerze. Tylko Lufa borykała się za szalejącym, w sprawnym przeszukiwaniu trzcin i krzaków, Baronem. Coraz bardziej cieszył mnie widok penetrującego łowisko wyżła.
Kolejne trzcinowiska i czmychają dwie sarny - psy karnie dają się przywołać, nie goniąc za uciekinierami. Wyżeł sprawnie, na każde skinienie i komendę Andrzeja, okłada trzcinowiska. Jego długie mocne nogi i masywna sylwetka przemyka przez chaszcze. Aż oczy błyszczą i chce się chodzić za takim pomocnikiem. Płoszy co jakiś czas kolejne ptaki po stójkach wykonywanych w charakterystyczny dla siebie sposób. O każdym ptaku dokładnie daje nam znać - co mnie bardzo cieszy. Tylko oglądam się co chwile i patrzę jak jamniczka z różnymi kłopotami próbuje dotrzymywać mu kroku. Natrafiamy pod lasem na rudelek spłoszonych saren i zastanawiamy się co je spłoszyło, gdyż z odległego kąta łąk i krzaków w spłoszonym pędzie wpadły bez mała na Nas i nasze psy. Chwilę postaliśmy, czy aby nie zdziczałe psy urządziły sobie polowania. Przemieszczając się dalej w kolejnych trzcinach Baron znowu charakterystycznie "przymurował" - szybko obstawiliśmy trzciny i po komendzie "Dalej" Baron podrywa kolejnego koguta - padają strzały i ptak spada w gęstwinie trzcin. Wchodzę, mijając przymarzniętą wodę w zagłębieniach terenu. Baron podrywa kolejnego ptaka...
Andrzej spokojnie opuszcza dubeltówkę - "...kura...". Podnoszę koguta i wychodzę z trzcin. Andrzej - gratuluje mi i podaje psu kolejną komendę - Szukaj! Pies posłusznie wskakuje w kolejne partie trzcin i zapalczywie przeczesuje wszystkie zakamarki i dołki. Nie ma nic więcej. Idziemy przez pole do kolejnych zarośli. Pies zaczyna przeszukiwać chaszcze. Widać jego zaintrygowanie. Przystajemy - z daleka na skarpie widzimy czmychającego zająca. Andrzej stwierdza z zadowoleniem, że coraz więcej się ich pokazuje. Pomyślałem, że to efekt skutecznego trzebienia lisów i jenotów. Jest to domeną raczej większości młodych myśliwych, którzy chcieliby doprowadzić swoje łowiska do tego, o czym czytali w opisach łowisk sprzed laty. To jest moje zdanie i myślę, że nie tylko. Jest tylko jeden warunek - to młodzi winni prowadzić - gospodarkę w kole, a nie "starzy" (bez obrazy), którzy po wielu kadencjach sprawowania władzy, niestety w większości się opatrzyli i już tylko pędzą interesy.
Nagle wyskakuje z traw spłoszony rogacz. Ma na głowie wyraźny mocny scypuł. Wracamy do samochodu obchodząc szerokie rowy. Trudno, trzeba nadkładać trochę drogi, bo nie wszędzie można przejść i przeskoczyć. Podjeżdżamy kawałek drogi. Andrzej zatrzymuje auto - tu też mogą być ptaki – mówi - lubią tu przesiadywać. Rozglądam się zdziwiony, wysiadając prawie na otwartym polu z płytkim rowem 6 m ode mnie poniżej drogi. Z nabitym bockiem robię może pięć kroków w dół do rowu, Andrzej też. I nagle z rowu przy nogach Andrzeja wyrywa do góry piękny kogut. Padają dwa strzały Andrzeja, ja mogę strzelać dopiero jak nie będę miał Andrzeja na linii strzału. Bam... bam... - wydaje mi się, że ptak dostał drugim strzałem w "kuper". Przeleciał za wał. Bałem się, że śruciny przeleciały za blisko Barona, który w pogoni wyskoczył na wał. Idziemy sprawdzić. Baron i Lufa zaczynają mocniej przetrząsać krzaki i trawy poprzerastane na gałęziach. Ten pies jest niezmordowany. Przystaje i wyraźnie sygnalizuje ptaka - jamniczka z drugiej strony próbuje się dostać głębiej w zarośla - Baron płoszy w końcu koguta. Po strzale ptaka dopada jamniczka. No cóż - nigdy nie będzie wyżłem - ale przy jego pełnej zasłudze, zadowolona i zmęczona przytrzymuje szamoczącego się jeszcze bażanta. Ot nowość dla niej po dzikach i jeleniach dochodzonych po strzałach. Kolejny sukces. Triumf Barona jest nie do podważenia. Zadowolony z dwóch, ładnych "kogutów" wracam z Andrzejem do domu. Po drodze jeszcze ogarniamy małe trzcinowisko, gdzie Andrzej spotykał lisa - liczyliśmy na łut szczęścia. Nie było nam dane...
Wracamy. Wypis w książce i do domu. Zdjęcia z psami i strzelonymi kogutami. Gospodyni daje obiad i omawiamy z Andrzejem przebieg polowania. Po kawie - dziękuję gospodyni i Andrzejowi za przepiękne polowanie i udanie spędzony kolejny dzień.
Psy: Baron i Lufa - zmęczone zajęły swoje legowiska - to przecież one były głównymi aktorami tego dnia. My umówiliśmy się na kolejne polowanie za tydzień.
Darz Bór. |
|
| |
14-02-2007 16:21 | Tomek S | Gratulacje. To jest właśnie proza polowania na ptactwo. Połazić sobie, pieski popracują, strzelić koguta - może dwa i wystarczy. Piękna sprawa!! |
| |