Wspaniała zima 1999 roku. Zaraz po Nowym Roku otrzymuję zaproszenie na zajęcze polowanie. Sąsiaduje to łowisko z naszym, rozciągnięte w widłach Dunajca i Wisły. Typowy obwód polny, w którym bytuje zwierzyna drobna. Stawiam się na zbiórkę, dojeżdżając z niemałym trudem po zalodzonych drogach, ściskam prawice przyjaciół i nowych Kolegów i wysłuchujemy odprawy prowadzonej przez łowczego. Potężny zespół naganki oraz ciągnik z karawanem wygląda obiecująco, zaśnieżone, równe pola też.
Pierwsze pędzenie wypada na polach rozciągniętych wzdłuż wałów przeciwpowodziowych chroniących je przed kapryśnym Dunajcem. Szybko i sprawnie myśliwi i zaproszeni goście zajmują stanowiska. Gości jest sporo – tutejsze polowania mają swoją renomę a rozkłady przechodzą z ust do ust. Na tym polowaniu są goście z całej Polski – najdalej ma jeden z Kolegów. Przyjechał z Olsztyna...
Z mroźnej oddali dochodzi trzask kołatek i krzyk naganki. W zamglonym powietrzu widzę jedynie kilka wiosłujących gawronów i rozdzierającą się srokę, której wyraźnie przeszkadza nasze towarzystwo. Na wysuniętej w pola flance słychać dwa szybkie strzały. Popatruję z ciekawością w tamtym kierunku i widzę jak na białej przestrzeni porusza się kilka szybkich kropeczek. Koty idą jak po sznurku na flankę i rolują po szybkich strzałach. To ktoś z gospodarzy. Pięknie strzela. Praktycznie bez poprawki i koty rolują w obłoku śnieżnej kurzawy. Patrzę przed siebie - cała przestrzeń przed linią pełną poruszających się szarych sylwetek. Ale w tym pędzeniu koty wybierają innych myśliwych i z podziwem patrzę jak większość roluje przez łebek po skutecznym, eleganckim strzale. Widać, że to ‘stare’ wygi i marne mam szanse aby dojść do strzału. Nie wiem czemu, ale idący na strzał kolejny zając ok. 70-80 kroków przede mną, skręca na stanowiska sąsiadów i błyskając białym podbrzuszem roluje i nieruchomieje. Widać gospodarze mają jakiś cichy układ z ‘swoimi’ kotami. To oczywiście żart, ale obserwując ilość zajęcy trochę smutno stoję z strzelbą w dłoniach tym bardziej, że naganka coraz bliżej. Koniec pędzenia nadchodzi nieuchronnie. Strzał z mej prawej strony, spoglądam ciekawie i widzę jak szara sylwetka kota przykurcza się po niecelnym strzale idąc z ogromną szybkością na wał znajdujący się za naszymi plecami. Sąsiad poprawia, ale zmusza tylko kota do szybszego biegu. Ponieważ naganka jest już blisko patrzę za nim ciekawy czy jednak coś nie złapał. Kot dobiega do wału i zamiast zniknąć za nim nagle skręca w lewo i nabierając znów szybkości idzie w lukę między mną a tym co do niego strzelał. Ten przykurczony i przygotowany oczekuje z nadzieją na poprawkę. Nie tym razem. Idący na jego stanowisko z ogromną szybkością zając nagle odbija w prawo i idzie prosto na moje stanowisko. Ściskam mocniej strzelbę i wolniutko ciągnę ją do ramienia. Na przedłużeniu luf idąca w śnieżnej kurzawie sylwetka. Opuszczam lufy tak, że przed złotą kulką muszki widzę przednie skoki i naciskam spust. Kot leci przez łebek i wystrzeliwuje w niebo wyciągnięte tylne skoki. Pęd niesie go parę kroków w białej pierzynce i nieruchomieje. Sąsiad z prawej podnosi rękę w górę i po chwili uchyla czapki. Słyszę – śliczne to było. Darz Bór.
Koniec pędzenia i widzę jak jeden z naganiaczy podbiega do mego zająca, moczy go i wiąże skoki. Po chwili widzę jak podjeżdża traktor z karawanem i korowód postaci niosący tuszki kieruje się do niego. Wyciągnięte szare sylwetki zawisają na karawanie a ich ilość budzi nadzieję. Przecież to dopiero pierwsze pędzenie. Na twarzach kolegów widać radość i w przerwie słychać przyciszone rozmowy, które jednak szybko ucina znaczący gest prowadzącego. Kilka dyspozycji i naganka odjeżdża aby zająć następny miot. Myśliwi idą na stanowiska.
Kilka kolejnych miotów miało podobny dla mnie przebieg. Strzeliłem jeszcze jednego, co wobec ilości pozyskiwanej przez sąsiadów, wywoływało lekką myśliwską zazdrość.
Bierzemy kolejny miot i stoję na skraju skarpy opadającej niżej olbrzymią przestrzenią pól. Od miejsca, gdzie stoję w lewo, mam lekko wklęsłą, nieckowatą patelnię zaoranego pola, które dalej wznosi się do linii rosochatych wierzb, jak po sznurku je grodzących. Za tym przełamaniem jest flankowe stanowisko, którego nie widzę. Właśnie za przełamaniem gruntu znikają mi plecy kolegi, któremu wypadło. Z mej lewej strony na horyzoncie wznosi się lekki pagórek, który opada do linii wierzb, tworząc między skarpą coś w rodzaju wąwozu, wylotem celującego w okolicę, gdzie stoi mój sąsiad z prawej strony. Kokoszę się na stanowisku udeptując je. Ładuję broń i poprawiam kurtkę wznosząc ręce w niebo aby rozluźnić krępujące mnie przyciasne rękawy i w końcu nieruchomieję.
Zaczyna padać śnieg i niesione skośnym wiatrem płatki zasnuwają coraz bardziej bielejącą przestrzeń. Zza ściany śniegu słychać cichy jeszcze wrzask naganki. Nic się nie dzieje, gdy nagle kurzawa ustaje jak ucięta nożem. Kolejny podmuch wiatru uchyla zasłonę i biała przestrzeń rozbłyskuje rozświetlonym przez słońce brylantowym całunem. Z widocznej w dali górki w kierunku linii wierzb widać czarne, maleńkie kropki poruszające się szybko i rosnące w oczach. Na moje stanowisko idą dwa blisko siebie i kawałek dalej, trzeci. Złożony czekam aż będą zupełnie blisko i strzelam do pierwszego. Nie roluje a opada bokiem w bruzdę. Drugi odbija i defiluje do boku. Mierzę na łebek i ciągnę lufy w przestrzeń przed nim równocześnie z spustem. Ten wali się z fantastycznym rozpryskiem śniegu podświetlonym słońcem. Szybko łamię broń i wrzucam świeże naboje. Trzeci idący na mnie widząc co się dzieje zawraca i odchodzi. Składam się i jak lufy mijają sylwetkę zakończoną majdającymi słuchami, ściągam spust. Przysiada na tyle ale idzie dalej. Poprawiam i znów chyba za mało wyprzedziłem. Idzie dalej. Szukam gorączkowo naboi gdy ten zwalnia, staje i przewraca się na bok. Tylne skoki mielą śnieg wzbudzając mały obłoczek. Chwila i nieruchomieje. To trzeci. Od strony sąsiada z prawej strony słychać strzał za strzałem. Widzę jak z górki w wąwóz wpadają kolejne zające, których nawet nie jestem w stanie liczyć, bowiem górka cała pokryta czarnymi, błyskawicznie przemieszczającymi się punktami. Jeden z tych punkcików znów wypada z szeregu idącego w wąwóz i zmierza w moją stronę. Mam go w końcu w dobrej odległości idącego na sztych. Składam się i mierzę pod skoki. Mój ruch jednak dostrzega i błyskawicznie odbija w prawo a ja już nie mogę powstrzymać palca. Wiązka śrutu wzbija obłoczek obok wyciągniętej sylwetki, która jak podcięta batem przyspiesza i idzie w lewo. Przerzucam lufy przed sylwetkę i ciągnę drugi spust. Kot opada na brzuch, sunie w śniegu i nieruchomieje...
Z flankowego stanowiska dalej dobiega puk, puk i ponieważ nic na mnie nie idzie popatruję pilnie aby coś zobaczyć. Niestety skarpa skutecznie zasłania widoczność. Zające dalej idą w wąwóz i nagle strzały nie padają. Cisza zupełna. Wtem zza skarpy wychyla się coś ciemnego. Patrzę z nadzieją, że może znów coś z tej strony przywędruje na moje stanowisko. Czarne się materializuje, to sąsiad. Łapie się za głowę i w końcu podnosi ręce do góry w poddańczym geście. Nie ma już amunicji. Linia milknie, naganka dochodzi i część schodzi do miejsca na flance i znika. Kilku idąc podnosi moje zające. Po chwili zza burty niecki wychodzi strzelec i grupka naganki. Każdy niesie po kilka sztuk. Wolno brnąc w śniegu idą w moją stronę. Strzelec ma szeroki uśmiech na twarzy i mocno czerwoną od emocji i wiatru twarz. Pytam ile padło – trzynaście sztuk - mówi... gdybym miał więcej naboi...
W sobotę pokot liczył 93 zające, na jednym stanowisku padło 13 sztuk. Ja miałem 6 kotów, w tym na jednym stanowisku 4. W niedzielę na pokocie leżało 103 zające. Piękne, zasobne w drobną zwierzynę łowisko, wspaniali, gościnni gospodarze, niesamowita sceneria zaśnieżonych pól i pędzący w brylantowej kurzawie kot...
Na spotkanie z łowcą... |