|
autor: Pieter_8103-04-2007 Siwy
|
Po raz pierwszy spotkałem go późnym, jesiennym popołudniem na rżysku po kukurydzy. Wczesna godzina oraz zgiełk panujący w pobliskich gospodarstwach powodowały, iż nie spodziewałem się tego co ujrzałem - ostatnie promienie, mozolnie chowającego się za horyzont słońca, padały na ogromne cielsko zwierza stojącego pod lasem. Był to dorodny pojedynek, jednakże zdecydowanie jaśniejszy od dzików, które dotąd spotykałem – był siwy. Dzięki wrodzonej czujności, a także doświadczeniu nabytemu przez kilka lat życia, momentalnie wyczuł zagrożenie i znikł w drągowinie... Ruszyłem ku pobliskiej ambonie - po drodze spostrzegłem kilka dużych, dziczych tropów, więc wywnioskowałem iż dzik pojawiał się tu regularnie. Tego wieczora nie było mi już dane go zobaczyć, zresztą jak i przez kolejne pięć czy sześć wieczorów i nocy spędzonych na ambonie...
Minęło kilka tygodni - nastała zima, ziemia pokryła się warstwą białego puchu, po rozświetlonym księżycowym blaskiem niebie, powoli przesuwały się niewielkie chmurki, trzymał ostry mróz. Myśliwska dusza i wolna chwila kazały wyruszyć w knieję, w poszukiwaniu przygody, w celu odetchnięcia od wielkomiejskiego zgiełku. Późnym wieczorem, ubrany „na cebulkę” zasiadłem na ambonie po drugiej stronie pola, na którym jesienią spotkałem Siwego.
Wokół prawie nic się nie działo, od czasu do czasu do mych uszu dobiegał szum przejeżdżającego samochodu bądź szczekanie wiejskiego burka. Było przyjemnie - rześkie, czyste powietrze delikatnie pieściło nozdrza, a obłoki płynące nade mną przybierały przeróżne kształty – zapadłem w zadumę, a po chwili w półsen. Przebudziłem się grubo po północy, zacząłem lustrować okolicę i w dość sporej odległości ujrzałem watahę kilkunastu dziczków. Były trzy większe sztuki (zapewne lochy) i gromadka warchlaków. Wiatr miałem sprzyjający, więc po chwili byłem na dole i posuwając się wzdłuż ściany lasu rozpocząłem podchód. Po kilkunastu minutach od dzików dzieliło mnie już tylko sześćdziesiąt metrów. Powoli sięgnąłem po lornetkę, jeszcze tylko wybór odpowiedniej sztuki i... w tym momencie nieco z tyłu, z lewej strony usłyszałem fuknięcie. Zdębiałem – odwracając głowę, kilkanaście metrów ode mnie, kątem oka spostrzegłem jasną, ogromną sylwetkę szybko niknącą wśród sosen. Nie mogłem uwierzyć, jak to się stało, że pomimo wcześniejszej obserwacji pola nie dostrzegłem tego dzika... Po raz kolejny instynkt pozwolił zwyciężyć zwierzowi w konfrontacji z jakże niedoskonałą, choć bezwzględną istotą jaką jest człowiek. Tej nocy Święty Hubert pozwolił mi jednak na pozyskanie jednego z warchlaków. Kolejne wyjazdy do łowiska nie doprowadziły mnie do spotkania z tym dzikiem. Na jednej z ostatnich w sezonie zbiorówek Siwy przeciął linię między dwoma Kolegami, jednakże zważywszy na fakt, iż wówczas w planie pozostały tylko warchlaki, udało mu się po raz kolejny ujść cało…
Nastał kwiecień, słońce coraz dłużej gościło na nieboskłonie – było coraz cieplej. Na każdym kroku dawało się spostrzec przyrodę budzącą się po zimowym letargu do życia. Ptaki północy zakończyły już swoje migracje, na polskie wsie zaczęły powracać pierwsze bociany, a nad polami dało się słyszeć skowronki. Wśród zalanych łąk dostojnie kroczyły żurawie, oznajmiając swe przybycie donośnym klangorem. Znów myśliwska pasja nie pozwoliła siedzieć w domu. Musiałem nasycić się zjawiskami zachodzącymi wokół, musiałem nabrać nowych sił po zimowym czasie... musiałem przecież rozpocząć sezon. Tym razem celem mojej wyprawy była ambona usytuowana nad rozległą łąką porośniętą sporymi kępami krzewów. Ciepłe powiewy wiatru muskały po twarzy. Na łące kicało parę zajęcy, a opodal mnie pasły się sarny...
Z zadumy wyrwał mnie odgłos łamanych gałązek, dochodzący z pobliskich krzaków. Siedziałem cicho jak trusia. Nagle w odległości niespełna trzydziestu metrów wyszedł on – Siwy. Powoli oddalał się od krzewów pyckając łąkę. Przez lornetkę wyraźnie było widać „podkasane” podbrzusze i pędzel. Sięgnąłem po sztucer, spokojnie wymierzyłem. Padł strzał. Łąka opustoszała, pozostał tylko On...
Siedziałem jeszcze chwilę zadając sobie pytanie: czy właśnie tak miała zakończyć się ta przygoda? Czy taki los miał spotkać zwierza, który przeżył trudne, zimowe warunki, kilkakrotnie uchodził cało przed ludźmi?
Z zadumy wyrwało mnie charakterystyczne chrapanie - po niebie przemknęła długodzioba słonka, a po kilku chwilach druga… Nastał czas ptasich godów…
Darz Bór!! |
|
| |
04-04-2007 20:16 | ULMUS | Fajne , proste a jednak nostalgiczne i bardzo refleksyjne... przyjemnie sie czytało. | 03-04-2007 15:24 | jani | Hmm, niby temat znany i finał do przewidzenia, ale jest w tym opowiadaniu coś, co fascynuje! Gdybym w swoich łowieckich zdarzeniach nie miał podobnych, myślałbym, że koloryzujesz.
Rzadko widzę Twoje teksty. Są w przeciwieństwie do tu spotykanych porywające prostotą akcji, ale równocześnie wzbudzające dreszczyk emocji! I co najważniejsze, brak w nich tego mentorskiego tonu, który nieobcy jest wielu opowiadaczom.
Tak trzymaj! |
| |