DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: Pieter_8102-10-2007
Weekend...

Zbliżała się 1.30, gdy powoli wygramoliłem się z ciepłej pościeli. Chyba podświadomie wyczułem, że musze się obudzić, bo do godziny ustawionej na budziku brakowało jeszcze 10 minut. Nim wstałem, obok łóżka zjawiła się Czakra, merdająca radośnie strychulcem. Wyżlica z pewnością wiedziała, że czeka ją pełen przygód dzień, bowiem nie odstępowała mnie nawet na krok. Po kwadransie siedzieliśmy w samochodzie, gotowi do wyruszenia w trasę. Podróż, choć nieco monotonna upłynęła bardzo szybko.

Na progu leśniczówki powitała mnie świeżo upieczona Diana – Ania, dzięki której mogłem gościnnie zapolować na nieznanych mi dotąd terenach Pomorza. Z Anką znaliśmy się praktycznie od dziecka – dopiero jej przeprowadzka spowodowała naszą rozłąkę. Bardzo się zdziwiłem, gdy pewnego październikowego dnia zadzwonił telefon, a w słuchawce usłyszałem znajomy głos "… może byś chciał przyjechać do mnie na polowanie…?" Oczywiście odpowiedź mogła być tylko jedna…

Grubo przed wschodem słońca wyruszyliśmy na łowy. Mieliśmy polować w jednym rejonie – na granicy kilkusethektarowego rżyska po kukurydzy i zwartych świerkowych młodników. Usiedliśmy na dwóch sąsiednich półkach, oddalonych od siebie o dobre pół kilometra. Lokalizacja obu urządzeń dawała bardzo dużą szansę na spotkanie ze zwierzyną, która po całonocnym żerowaniu powracała do bezpiecznych, dziennych ostoi. Bardzo ciekawy byłem jak zachowa się Czakra, która dotąd nigdy nie zostawała pod amboną czy półką – zawsze wnosiłem ją do góry… Na szczęście, po kilku minutach cichego popiskiwania zwinęła się w kłębek i bacznie nasłuchiwała dochodzących zewsząd odgłosów.

Czas płynął bardzo powoli – wokół panował niczym niezmącony spokój, raz po raz znad głowy dobiegał żurawi klangor i gęgot dzikich gęsi, gnanych przez naturę do cieplejszych zakątków Europy i Afryki, a na polu w zasięgu wzroku w najlepsze ganiało się kilka zajęcy… Zaczynało świtać – ciemnogranatowe dotąd niebo, nabierało coraz jaśniejszych barw, a księżyc – jakby wiedząc, że czas odstąpić miejsce na nieboskłonie słońcu – powoli chował się za horyzont.

Odruchowo spojrzałem na wyżlicę – ku mojemu zaskoczeniu suka prezentowała najprawdziwszą stójkę, wskazując najbliższą, niewielką kępę krzewów rosnących nad rowem biegnącym w pole. Nim zdążyłem sięgnąć po lornetkę, zza zarośli wychylił się ciemnosiwy, dziczy łeb. Zwierz zmierzał ku ostoi i właśnie teraz musiał pokonać ostatni, dzielący go od bezpiecznego schronienia, kawałek odkrytego pola. Być może instynktownie wyczuł zagrożenie, a może ostrożności nauczyło go ciężkie, dzicze życie, bowiem po chwili obserwacji i nasłuchiwania, odyniec świńskim truchtem ruszył w stronę lasu, nie dając szans na prawidłowe wymierzenie i oddanie strzału – po raz kolejny ocalił swą skórę...

Emocje powoli opadały – serce zaczynało bić już normalnym rytmem i przestawało być mi gorąco, jeszcze tylko Czakra cicho skomląc, cała się trzęsła. Mijała godzina siódma, gdy na polu, w odległości kilkuset metrów spostrzegłem cztery czarne punkty, powoli zmierzające ku ścianie lasu. Wraz ze zmniejszaniem się odległości, w szkłach lornetki rysowały się coraz wyraźniejsze sylwetki wyrośniętych przelatków, które pomimo późnej pory raz po raz pyckały pole, wybierając pozostałe na rżysku ziarna kukurydzy. Droga, którą sobie obrały wiodła wprost na stanowisko Ani.

Ostry huk sztucerowego strzału przeciął powietrze. Jeszcze pierwszy nie ucichł, gdy echem niósł się kolejny wystrzał… Spojrzałem na miejsce, w którym ostatni raz widziałem wataszkę – na polu pozostał tylko jeden czarny punkt…

Spotkaliśmy się przy strzelonym dziku. Młoda Diana, z wypiekami na twarzy opowiadała przebieg całej sytuacji. Wybrała najmniejszą sztukę, a w chwili, gdy przelatek dał połeć, mierząc na komorę, nacisnęła spust – zwierz po strzale padł w ogniu. Pozostałe odbiegły kilkanaście metrów i na chwilę stanęły – wówczas Ania strzeliła do kolejnego. Ten, kulejąc uszedł za pozostałymi w świerkowe młodniki.

Z pierwszym dzikiem uporaliśmy się w kilka minut. Po ułożeniu tuszy do wystudzenia, udaliśmy się na miejsce zestrzału. Bez problemu znaleźliśmy ścinkę i sporo farby – Czakra momentalnie podjęła trop i z chęcią wyrywała się w kierunku ucieczki ranionego dzika. Nie uszliśmy 150 m, gdy spostrzegłem leżącego na środku ścieżki dziczka. Nie pozostało mi nic innego, jak pogratulować koleżance pierwszych dzików w życiu – i to od razu w dublecie…

Dzień upłynął nam na miłych rozmowach – wspominaliśmy nasze przygody z dzieciństwa, wspólne wypady naszych dziadków na polowania, na które często nas zabierali… Wieczorem w planach mieliśmy polowanie na pióro, na pobliskich bagnach – a raczej bagienkach, bowiem tego roku, ze względu na skąpe opady deszczu i wysokie temperatury mniejsze oczka wodne zupełnie wyschły, a na większych wody było niewiele.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy usiadłem pod rozłożystą wierzbą, rosnącą tuż przy tafli wody. Nad zbiornikiem, z monotonnym bzykaniem unosiły się tysiące komarów, które z niewiarygodną zapalczywością nękały wszelkie nieosłonięte kawałki mojego ciała. Zajęty odganianiem małych intruzów, nawet nie spostrzegłem, gdy nad głowę nadleciały mi dwa grzywacze. Czym prędzej chwyciłem za strzelbę i z przyrzutu strzeliłem do jednego z nich – ptak, jak rażony piorunem złożył skrzydła i spadł prosto pod kufę suki.

Im bliżej zmroku, tym większy nastawał chłód. Nad wszelkimi rowami i dołkami pojawiła się mgiełka, która z upływem czasu zakrywała coraz większą powierzchnię, zwiększając jednocześnie swą gęstość.

Wydawało mi się, iż gdzieś za plecami usłyszałem gęgot gęsi. Odruchowo spojrzałem za siebie i spostrzegłem kilkanaście gęgaw, lecących na niewielkiej wysokości wprost nad moje stanowisko. Przepuściłem stadko nad głową i zakładając odpowiednie wyprzedzenie strzeliłem. Widząc, iż gęś spada bezwładnie ku ziemi, wycelowałem do ostatniej w kluczu i ponownie nacisnąłem spust. Wydawało się, iż spudłowałem, bowiem ptak leciał dalej. Dopiero po przebyciu około 300 metrów, gęś odłączyła się od stada i na rozpostartych skrzydłach, lotem ślizgowym opadła na łąkę. W międzyczasie Czakra zaaportowała pierwszą sztukę. Zawiesiłem grzywacza i gęgawę na drzewie i poszedłem w stronę, gdzie powinna znajdować się druga gęś. Zauważyłem ją ze sporej odległości – z rozpostartymi lotami, leżała martwa na łące…

Wracając do mojego siedziska, z dołka poderwały się 2 krzyżówki, które usiadły na wodzie podczas mojej nieobecności. Dwa szybkie strzały i pomimo, iż kaczuchy były wykładane… dwa czyste pudła (zdarza się każdemu – pomyślałem – a najczęściej wtedy, gdy myśliwy jeszcze przed strzałem widzi ptaki na trokach…). Po chwili, z charakterystycznym świstem skrzydeł, nad oczko nadleciały cztery kaczki. Wymierzyłem do najbliższej, która po strzale opadła na taflę wody. Kolejną spudłowałem… Czakra, merdając strychulcem szybko przyniosła zdobycz i nim zdążyłem odebrać aport, nad głową mknęło stadko szybkolotnych cyraneczek - tym razem udał mi się dublet. W ciągu następnych dziesięciu minut, strzeliłem jeszcze do 4 krzyżówek, podnosząc wszystkie, do których mierzyłem.
Pomimo, iż w powietrzu panował wielki ruch i kaczki nadal zapadały na okolicznych bagienkach, strzelby myśliwych ucichły – zapadający zmrok uniemożliwiał oddawanie skutecznych i bezpiecznych strzałów…

Wieczorna kolacja przeciągnęła się do późnej nocy. Na sen nie zostało więc zbyt dużo czasu… Prawie dwie godziny przed świtem pobudka, szybka toaleta i do lasu. Tym razem zasiadłem na ambonie, usytuowanej na rozległych łąkach, spowitych gęstą mgłą. Czakra, wskoczyła na ławkę i przez okna obserwowała okolicę. Delikatny wiaterek wzmagał się z każdą chwilą, powoli rozganiając opary. Powiewy zimnego, jesiennego powietrza sprawiły, iż zrobiło mi się zimno – postawiłem kołnierz, "wtuliłem się" w kąt ambony i zmrużyłem oczy. Znad głowy znów dobiegał do mych uszu gęgot dzikich gęsi… Wokół ambony niewiele było widać, jednakże Czakrę wyraźnie coś zaintrygowało – spoglądała tylko w jedną stronę, trzęsąc się jak przysłowiowa galareta. Sięgnąłem po lornetkę, ale mgła skutecznie ograniczała widoczność. Dopiero po dokładniejszym zlustrowaniu łąki, ujrzałem kilkanaście sporych sylwetek, powoli zmierzających w moim kierunku… Licówka, nieświadoma niebezpieczeństwa poprowadziła chmarę w niewielkiej odległości od mojej zasiadki. Wyżlica, przez cały czas siedziała bez ruchu, obserwując przechodzące opodal jelenie – tylko mięśnie napięte do granic wytrzymałości i drgawki, zdradzały panujące w niej emocje. Zdecydowałem się na strzał – wybrałem łanię, nie prowadzącą cielaka – spokojnie naprowadziłem krzyż na komorę i powoli nacisnąłem spust. Łania padła w ogniu, a pozostałe jelenie, w mgnieniu oka zniknęły z pola widzenia. Po strzale, Czakra prawie wyskoczyła z ambony – na szczęście zdążyłem chwycić ją za obrożę…

Wiatr dość szybko uporał się z mgiełką. Na roślinach rozbłyskała rosa oświetlana słonecznymi promieniami, co w połączeniu ze złoto-czerwonymi kolorami polskiej jesieni tworzyło przepiękną grę świateł. Nie chciałem schodzić z ambony, nie chciałem wracać do betonowego, szarego miasta… Pragnąłem zostać tu jeszcze dłużej…

Tego ranka, Święty Hubert darzył także Ani, która strzeliła łańkę i mykitę. Po śniadaniu nadszedł czas powrotu do domu, czas rozstania z przyjaciółką. Było to nasze pierwsze wspólne polowanie, ale na pewno nie ostatnie. Następnym razem spotkamy się u mnie w łowisku…

Darz Bór!!




02-10-2007 19:57janiCiepłe i wzruszające wspomnienia, ułożone w narastającej akcji łowieckiego powodzenia. Wątek liryczny delikatnie zaznaczyłeś, pozostawiając resztę domysłowi czytelników ...
Może trochę zbyt ciepło i zbyt lirycznie, ale to przecież licentia poetica!
Według mnie brakuje jednak jakiegoś mocniejszego akcentu zaznaczającego indywidualizm przeżycia.
Także od strony językowej pewne niedoskonałości, ale to można poprawić. Resztę uwag, jeśli sobie życzysz, mailem.
Pozdrawiam!

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.