|
autor: mangusta26-11-2007 W pewien ciepły, letni wieczór
|
Czerwona kula słońca, jak ogromna wiśnia zawisła nad widnokręgiem. Ostatnie promienie - jak satynowe palce - dotykały wyrazistych, grafitowych wierzchołków pobliskiego boru. W powietrzu rozchodził się zapach rozgrzanych popołudniowym ciepłem ziół, rosnących na pobliskiej łące: macierzanki, lebiodki, wrotyczu, nawłoci, traw... Ostatnie prądy ciepłego, przedwieczornego powietrza unosiły je do góry; ich miejsce zastępowała woń - zapach oparu pobliskiego bagienka i długiego, zarośniętego rowu, w którym rosły pałki, tataraki, trzciny, gniły liście i fermentowały glony; z nich wzbijał się zapach wilgoci i aromat roślin, oddawał swoje balsamy resztkom ciepła unoszącym się nad ziemią.
Stał tam już chyba pół godziny. Przyglądał się maleńkim listkom rzęsy, którą przyniosły tu być może kaczki. Nieruchome, zmieniały swój odcień z jasnej zieleni w lazur, ciemną zieleń, stając się z chwili na chwilę kolorem khaki i brunatniejącą szarością. Obok nich sterczały z wody kołyszące się na wietrze liście strzałki wodnej i szeleszczące trzciny. Delikatny wiatr pieścił ich wiotkie łodygi, które z przyjemnością odpowiadały mu cichym szmerem, ocierając się jedna o drugą.
Nie nudził się. To długie czekanie sprawiało mu przyjemność. Przyjechał tu wprawdzie na dziki, ale nie tylko dla nich. Odpoczywał. Praca tak dawała mu w kość, że jak na zbawienie czekał na każdy wyjazd do lasu. Kojące światło... Szum wiatru... Odgłosy lasu, łąki... Brzmienie ciszy... Głosy usypiających ptaków...
No właśnie, ptaki... Do zachodu słońca zawsze śpiewały radośnie, głośno, odważnie. Gdy wieczór kładł swą wielką, rozczapierzoną dłoń na całym, bożym świecie, stawały się bardziej potulne, cichsze, jakby bardziej bojaźliwe. Po zmroku milkły, kokosiły się jeszcze na gałęziach, w krzakach, zaroślach i układały się pomału do snu. Na ich miejsce zaczynały się pomału, pojedynczo, zrazu nieśmiało i po cichu odzywać ptaki nocy...
Słuchał... Nie zaprzątały mu głowy niepotrzebne myśli - o tym co w pracy, w domu, stresy, problemy i inne bzdury. Całkowity relaks, wyciszenie, wygaszenie pragnień - niemalże nirwana. Ten stan trwał już dłuższy czas. Różne, przypadkowe myśli przepływały mu przez głowę nie absorbując na dłużej jego uwagi.
Był mężczyzną w sile wieku - czterdziecha na karku. Ubrał się lekko, wygodnie, w swoje wypróbowane i znoszone spodnie, buty i kurtkę. Miał też ze sobą własnoręcznie uszytą torbę z borsuczej skóry, nóż - ze starego poniemieckiego bagnetu - również własnoręcznie oprawiony i wierny, stary dryling. Nie był typem snajpera, jakich wielu wśród współczesnych myśliwych, choć nie był pudlarzem. Jak już strzelał, to skutecznie. Nie był też zwolennikiem nowinek. Zarażony niebezpiecznie starym, romantycznym modelem myślistwa, starał się być etyczny i raczej staromodny. Lubił stare roczniki "Łowca", starą broń, tradycje, język łowiecki i zwyczaje. Taki dziewiętnastowieczny szlachciura, zagubiony we współczesnym świecie. Sprawiało mu przyjemność, gdy siedział sobie wygodnie w fotelu i trzymając nogi oparte na dziczej skórze, zagłębiał się w lekturze jakiejś pasjonującej myśliwskiej książki, równocześnie głaszcząc psa i popijając dobrą nalewkę.
Uśmiechnął się, gdy pomyślał o swoim wiernym foksiu. Ten komiczny piesek, to była jedna z jego największych radości, do tego stopnia, że drżał cały, gdy pies wchodził w miot za dzikiem. Dzisiaj został w domu i pewnie wylegiwał się bezpiecznie na kanapie.
Ocknął się lekko, gdy uświadomił sobie, że zrobiło się całkiem ciemno. Od rowu podnosił się opar - mgła, która rozchodziła się wokoło i przenikała go chłodem. Wiedział, że stoi na dziczym przesmyku. Na tej otwartej przestrzeni między lasem i polami było to najbezpieczniejsze dla nich przejście w kierunku żerowisk. Zarośnięty rów z wodą, trzcinami, tatarakiem i inną roślinnością, pozwalał czarnej zwierzynie na pewne, bezpieczne przemieszczanie się na pola pełne soczystej pszenicy. Dziki były cwane. Jego kolega określał to bardziej dosadnie, lecz takie, raczej wulgarne określenia pasowały mu bardziej w odniesieniu do ludzi. Cenił te zwierzęta - za ich inteligencję, naprawdę dziki wygląd i brutalną siłę. Wzbudzały jego szacunek. Nigdy nie traktował ich z pogardą a raczej z podziwem. Takie sobie "świnie". Ale jakie inteligentne. Wiadomo, że nie te warchlaki, czy przelatki, których pada na zbiorówkach czy indywidualnych polowaniach cała masa, ale te stare, najbardziej doświadczone odyńce - samotniki, którym zwykło się niegdyś w wielu regionach Polski - gdy jeszcze dzików nie było tak dużo - nadawać imiona - Haskiel czy Ordynat. Te pojedynki, których siła, wyzywający wygląd i potęga były naprawdę imponujące - to był łup godny prawdziwego myśliwego - rycerza Św. Huberta.
A gdyby tak na mnie wyszedł taki "parowóz"? - pomyślał z nadzieją.
Cisza niemalże dzwoniła w uszach. Tylko natarczywe cykanie pasikoników przerywało ten spokój, a zarazem go potęgowało. Gdzieś odezwała się sowa. Ponownie ocknął się z zamyślenia. Próbował być czujny, choć urok wieczoru tak go uspokajał, że zapominał, w jakim celu się tu znalazł.
Nad głową przeleciała mu słonka z cichym chrapaniem. Po paru minutach następna. Na bagienku zakwakała krzyżówka. Cisza, spokój, niebyt... Niebo czerwieniało już tylko na horyzoncie i coraz bardziej przykrywał je granatowy mrok nocy. Po drugiej stronie nieboskłonu podnosił się księżyc. Jego światło - najpierw mdłe, przygaszone, zaczynało się rozjaśniać. Trawy i drzewa rzucały długie, tajemnicze cienie.
Z zamyślenia wyrwało go ciche pluśnięcie wody. A może się pomylił, może tylko się przesłyszał? Wsłuchiwał się teraz w odgłosy nocy ze zdwojoną uwagą. Jedna minuta, dwie, trzy - znowu mlaśnięcie błota na bagnie. A więc to nie było złudzenie. Coś idzie - pomyślał. Dziki - to była jego pierwsza myśl. Za chwilę znowu - ciche - plusk, chlap, plusk. Jakiś ciężki zwierz sunie rowem w jego kierunku. Znowu kilka kroków i przerwa. Czuł, że jego zmysły są tak samo napięte, jak zmysły przeciwnika - zwierza, który swoją czujnością, każdego dnia gra o życie. Znowu człapanie po błocie. Jak to może być daleko - sto metrów, siedemdziesiąt? Nie widział nic w gęstej roślinności, choć światło księżyca pozwalało na bezbłędną obserwację. Przerwa. Cisza. Zapewne nasłuchuje, tak jak ja - myśli pędziły mu po głowie z prędkością błyskawicy. Gdzie wyjdzie? Prosto na mnie, czy wcześniej? A może w stronę tych olszy, które rosną na prawo? A może przez te wysokie trawy? Rozważał różne możliwości. Ruch w bagnie się powtórzył: sześćdziesiąt metrów, pięćdziesiąt, czterdzieści, może mniej, stanął. Cisza.
Adrenalina podskoczyła do poziomu granicznego. Serce waliło w piersi jak opętane, emocje sięgnęły granic. Już wcześniej zdjął dryling z ramienia i go odbezpieczył. Stara zeissowska szóstka przy tym świetle była wystarczająca. Żeby tylko go zobaczył. Wiedział, że to odyniec. Nie żadna sarna, czy locha z warchlakami. To był TEN dzik. Musieli się w końcu spotkać. Stary, samotny odyniec, którego nie raz widywano na tym terenie i którego jeszcze nikt nie zdołał przechytrzyć. Z ilu to zbiorówek udało mu się uciec...
Raz już się spotkali. To było przecież w tym roku! Zimą, chyba w styczniu. Psy ruszyły kabana z młodnika w którym zalegał, po tym jak wcześniej zrobił pętlę. Dzik wyszedł akurat na niego. Miał go na muszce i już miał pociągnąć za spust, gdy na przecince przykrył go z boku pies. Niech to szlag... Znowu przypomniał sobie tą całą niefortunną sytuację, kiedy dzikarz uniemożliwił mu strzał. Taki dzik...
Czyżby to był znowu on? Przecież nie ma tu u nas znowu tak wielu odyńców. Jeżeli porusza się tak ostrożnie, to musi być doświadczony samotnik. Podniósł dryling do ramienia. Próbował uspokoić oddech. Cisza nocy potęgowała napięcie. Im dzik był bliżej, tym serce w piersi mocniej waliło. Już było w gardle. Wydawało mu się, że dzik musi je usłyszeć. Szum krwi w skroniach. Kto nigdy nie był w takiej sytuacji, nie wie, czym jest taki zastrzyk adrenaliny. Pulsowanie serca niemalże powodowało ruch rąk. Emocje były nieprawdopodobne, zwłaszcza w połączeniu z myślami i wyobrażeniami. Jeszcze parę kroków... Jeszcze trzy.. Jeszcze dwa... Stoi... Cholera, czemu stanął? Przecież to zaledwie kilkanaście metrów. Nie widzę go...
Ten cień... Czyżby to był on? Nie, chyba nie...Do diabła, co jest? Dlaczego się zatrzymał? Mijają sekundy, ale trwają jak wieczność. Emocje nie opadają. Minuta, dwie, trzy... A może to były trzy sekundy? Gdzie jesteś, bydlaku...?
Nagle fuknięcie. Plusk, łomot, szum, kładące się trzciny, chlapanie rozpryskiwanego błota...I jeszcze łomot krwi w skroniach, ale coraz spokojniejszy, wolniejszy i poczucie, jakby ktoś spuścił z balonu powietrze...
Ręce wolno opuszczają broń... I to by było na tyle. Zwietrzył mnie - mruknął pod nosem zrezygnowany. Oj, bratku, znowu miałeś szczęście. Zawiesił dryling na ramieniu i naprężył wszystkie mięśnie. Dopiero teraz poczuł, jak uchodzi z niego napięcie. Nogi zaczęły mu drżeć. Cholera, emocje prawie jak na wojnie - pomyślał i uśmiechnął się. Szybki marsz mnie uspokoi - stwierdził i ruszył w stronę samochodu.
Po chwili, mlaskanie bagiennego błota pod stopami zmieniło się w odgłos cichego stąpania po wilgotnej trawie.
Księżyc przykryły niewielkie chmury, w oddali odezwała się sowa... |
|
| |
27-11-2007 16:39 | Jump76 | ..przez chwilę poczułem się jakbym tam był,opis Ojczystej Przyrody dociera do czytelnika w sposób dosadny! Bohater opowiadania staromodny tradycjonalista- rodzynek wśród współczesnych myśliwych ,dla mnie tacy ludzie to Mentorzy Łowiectwa. Jeszcze raz potwierdza się teza,iż nasza Pasja jest odskocznią od dnia codziennego,Ostoją gdzie spełniamy się i odnajdujemy ...dobrze się stało, że odyniec który gra codziennie o swoje życie uszedł tej księżycowej nocy..sparwdza się tu cytat "milsza mi podróż niż przybycie".. Niech TEN duch knieji spędza sen z powiek myśliwcom i pogoń za nim niech trwa..nigdy nie wiadomo kiedy będzie "ostatnia stacja"
Pozdrawiam autora!!! | 27-11-2007 00:06 | ULMUS | No ... nie powiem,całkiem nieźle przekazane napięcie . Niezłe, niezłe.
DB |
| |