|
autor: mangusta04-12-2007 Dzik w chmurach
|
Pogoda była - jak na późną jesień - dobra. Co to oznacza dla myśliwego i wędkarza? No cóż, że pogoda może być tylko "dobra" lub "bardzo dobra". Tym razem była "dobra": padał deszcz ze śniegiem, wiało, mgła i było przenikliwe zimno. Wyjątkowo fajnie jest w takich warunkach w górach. Wyobraźcie sobie - przełom listopada i grudnia w Karkonoszach w taki dzień.
Właśnie wybrałem się na zbiorówkę. Zebrała się grupka myśliwych (tak zwanych desperatów łowiectwa), którzy nie mogli usiedzieć w domu, bo nudno, albo kobieta marudzi, albo dzieci (mogą być wnuki) nie dają żyć.
Oczywiście, dla myśliwego każdy powód jest dobry, żeby uciec do lasu. Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się stary dowcip, jak to myśliwy wybiera się rano na polowanie - a tam ziąb, deszcz, śnieg, mróz i wiatr. Zrezygnowany wraca do domu po półgodzinie, rozbiera się i wsuwa do żonki do łóżka. Przytula się do jej pleców, a ona pyta: "Co, zimno i leje?" On odpowiada: "Strasznie" - "Popatrz a ten mój mąż, idiota, wybrał się na polowanie".
Dawno, bardzo dawno nie byłem na polowaniu. Tak się złożyło. Tym bardziej jestem szczęśliwy, że mogę znowu być z bronią w lesie.
Zbieramy się koło leśniczówki. Prowadzi kolega Mietek. Gram sygnał "powitanie", potem krótka odprawa i "apel na łowy"; następnie rozchodzimy się na stanowiska.
Bierzemy kolejne mioty, ale bez powodzenia. Obwód przepiękny - górski, leśny obwód z dużą ilością jeleni, saren, dzików, lisów i borsuków. Pogoda cały czas "dobra" - jeszcze zimniej. Kolejne mioty bierzemy coraz wyżej. Stoję na ścieżce turystycznego szlaku. Przede mną halizna z wykrotami i dalej młodnikiem. Mija może piętnaście, dwadzieścia minut. W oddali słychać nagankę. W pewnym momencie widzę sznurującego mykitę. Jest widoczny jak na dłoni, kiedy patrzy się na niego z góry. Niestety, jego waga nie jest skierowana w moją stronę.
Jeszcze jeden miot. Uszy mam jakby nie swoje. Dotykam i nic nie czuję. Ale bajecznie, albo raczej jajecznie... Co ja w ogóle tutaj robię? W taką pogodę normalni ludzie siedzą w domu, albo przy piwie. Ręce zgrabiały; dobrze, że w nogi ciepło i kurtka jako tako chroni.
Kolejny miot. Stoimy na wysokim lesie. Tutaj na szczęście tak nie wieje. Jest nawet chwilami całkiem cicho. Linia rozstawiona jest na krętej drodze. Z prawej strony w odległości około trzydziestu metrów jest zakręt, za którym stoi sąsiad. Nie widzę go, bo zasłonięty jest stromym zboczem góry. Z lewej długi, prosty odcinek drogi. Poniżej przede mną, również z lewej strony siatka ogrodzenia leśnej uprawy. Tędy na pewno nic nie pójdzie. Mam trochę wolnej przestrzeni przed sobą i całą prawą stronę. Rośnie tutaj wysoka świerkowa drągowina. Na dnie lasu istny kocioł czarownic: łomy gałęzi, wykroty i karczowiska. Splątane pędy jeżyn, pociętych gałęzi świerczyny, zeschniętych turzyc, trzcinników i innych pułapek na nogi. Wszystko splątane, czarne, mokre, śliskie, mgliste, ponure. Jakby żywcem wzięte z legend o Liczyrzepie. Nie życzyłbym nikomu leźć przez takie miejsce. Jeszcze do tego wszystko pod górę - jakieś 45 stopni nachylenia. Biedne chłopaki z nagonki. Szczerze im współczuję.
Zrobiło się cicho. Patrzę na przewalające się pasma mgły. Zaraz, to nie mgła... To tak nisko ciągnące chmury... Jesteśmy przecież na wysokości prawie tysiąca metrów nad poziomem morza... Chmury spływają z wierzchołków drzew i wpadają w kotlinę, jaka powstała nad uprawą. Dalej znowu się wznoszą nad las po lewej stronie. Chwila przerwy, widać blado - szare niebo i znowu kłębowiska chmur.
Marne szanse - myślę sobie - żeby tutaj pod górę coś darło. Jeszcze na tak wąskim odcinku. Do tyłu praktycznie nie mam możliwości strzału, bo za mną jest strome zbocze. W razie czego będę miał tylko ułamki sekundy na strzał. Przekichane. Jedyna możliwość, to strzał do miotu. Tu przynajmniej mam oparcie dla kuli. Dobrze, że "okoliczności przyrody przepiękne", jak powiedziałby nieodżałowany Jan Himilsbach.
Wtem z dołu dochodzi do mnie ciche szczeknięcie psa. Ciekawe, który się odezwał? Ogar, czy wyżeł?. Małe psy mają w górach trudne życie. Trzeba zabierać wysokie, silne psy. Trudno odróżnić. Jest daleko. Kilkaset metrów, a wilgoć i mgła tłumią dźwięki. Na dole są młodniki. Gon przesuwa się w lewo. Do diabła - myślę - w stronę tej uprawy. Pewnie pójdą dołem, za siatką i wyjdą na tych z lewej. Po paru minutach jednak słyszę, że psy gonią w przeciwną stronę, a więc na prawą stronę od uprawy. Oho, może coś się będzie działo. Tylko co to idzie, dziki czy jelenie. Chyba jelenie, bo gdzie tutaj dzik - w chmurach? Nagle słyszę trzask łamanych gałęzi. Z dołu sadzi jakiś spory zwierz. I to na pełnych obrotach. Nie słychać psów. Zostały gdzieś na dole. Naganka też. Co to może być? Chyba jednak dzik!
Widzę go! W odległości około stu pięćdziesięciu metrów, z dołu zbocza, wyjeżdża na mnie spory wycinek. Chryste, jak on sadzi! Jeden żywy mięsień. To nie jest byle jaki kukurydziak, sadlisty i wolny w ruchach. Ten idzie jak maszyna. Gwizd rozdziawiony i dyszy ze zmęczenia. Wali naprzód jak parowóz łamiąc gałęzie. Czy to możliwe, żeby dziczysko tak szybko darło pod taką stromą górę? W tamtej chwili o tym nie myślałem. Nie było na to czasu. Patrzyłem z bronią przy ramieniu, jak ten niemalże czarny duch lasu (a może sam Duch Gór) wypada z chmur i z wykrotów około dwudziestu metrów ode mnie. Muszka na łeb, pociągam za spust. Pojedynek przebiega jeszcze parę metrów i wali się na drogę... Tłucze się jeszcze. Czy dobrze trafiłem? Podchodzę parę metrów, przeładowując. Poprawiam za ucho. Dzik nieruchomieje. Oddycham z ulgą. Jeszcze nie mogę uwierzyć: tak dawno nie byłem na polowaniu i od razu Taki prezent. O, dzięki Ci Św. Hubercie!
Koniec pędzenia. Podchodzę do dzika. Piękny, choć spadły. Górski, silny wycinek. Dzik prosto z chmur. Kładę rękę na ciepłym jeszcze ciele zwierza. Pod palcami czuję lepkie błoto na jego piórach. Pierwszy strzał był śmiertelny, choć nieco spóźniony - na kark. Drugi obok niego za uchem - niepotrzebny. Cholera będą się śmiali jak z jakiegoś fryca... To jest jednak mało ważne. Jestem bardzo szczęśliwy. Teraz czuję, że zrobiło mi się ciepło, bardzo ciepło. Wycieram mokre od deszczu i potu czoło. Trzeba go wypatroszyć. Skończył się romantyzm polowania a zaczyna się ciężka praca. Jak tego diabła stąd teraz wydostać? Wkrótce miałem się przekonać. Kilkaset metrów górską ścieżką, na szczęście w dół zbocza. Woda w powietrzu, pot pod czapką i na całym ciele. Jak po kąpieli, tylko uczucie odmienne. Dobrze, że ktoś chciał mi pomóc go ciągnąć. Serdeczni koledzy. Innym razem ja wam pomogę.
Był oczywiście pokot - mój wycinek był jedynym trofeum tego dnia. Ogniska nie było, ale za to ciepła herbata, coś mocniejszego i długie, długie myśliwych rozmowy... |
|
| |
12-12-2007 12:23 | jandrusb | Ciekawe przeżycie, gratuluje dziczka :-) Darz Bór. |
| |