|
autor: Jozef Starski29-01-2008 Uncas, Uzik...
|
Uncas, Uzi, Uzik – pod takimi imionami występuje jedyny w Kanadzie męski przedstawiciel psów rasy gończy polski. W takiej kolejności następowała ewolucja jego imienia. Dziś reaguje na każde z powyższych, ale przyjęliśmy ostatnio nazywać go Uzik, bo jest to niesamowity „łob-uzik”.
U kanadyjskiego weterynarza zarejestrowany jest jako Uncas z rasy Polish Hunting Dog. Nie znam okoliczności w jakich doszło do oficjalnego nazwania tej rasy w języku angielskim, ale wyznaję, że jest to nie najlepsze określenie. Byłem przygotowany, że będzie ta rasa nazywać się w języku angielskim Polish Scent Hound, bo tak ją już nazywano przed oficjalną, międzynarodową rejestracją. Była to bardzo trafna nazwa, odzwierciedlająca cechy psów tej rasy. A tu w końcu, po dużym nadymaniu się... polski pies myśliwski. Kto na to pozwolił i dlaczego przystał? Teraz, jeśli ktoś zechce dosłownie tłumaczyć z angielskiego na polski, a nie będzie znawcą ras, to nazwie go na pewno nie gończy, a tylko polski pies myśliwski. Zostawmy jednak w spokoju wielkie międzynarodowe gremia hodowców z ich niezrozumiałą „pieską polityką”, a przejdźmy do samych piesków, a szczególnie zwróćmy uwagę na jednego urwisa – mojego Uzika.
Że to będzie zadziora, widać już było w jego szczenięcych miesiącach. W drugim miesiącu rozerwał swoimi ząbkami mlecznymi, ostrymi jak szpileczki, kurtkę Grażynie, bo nie pozwoliła mu dorwać się do strzelonego jarząbka. Jego mamusia, Rosa, tylko obwąchała ptaka i pozwoliła go zabrać Grażynie, a ten urwisek...?
W piątym miesiącu życia, a było to w styczniu 2007 r. znalazł w zaroślach padłego byka jelenia wirginijskiego. Urwis znikł mi z pola widzenia na prawie pół godziny. Nie przychodził na sygnał gwizdkiem, ani wołanie po imieniu, każdym imieniu. Postanowiłem go odszukać, bo a nuż jest w tarapatach. Idąc po jego śladach widocznych na śniegu, już z daleka zauważyłem, że ten czarny diabełek żeruje na czymś. Podchodząc bliżej zobaczyłem wystające ze śniegu poroże byka. Ogarnięty ciekawością i nie zwracając większej uwagi na Uzika, podszedłem blisko do byka. W tym momencie Uzik rzucił się na mnie, zaszarżował niczym odyniec kierując swoją uzębioną paszczę w moją nogę. Zaskoczony, odruchowo – broniąc się przed jego atakiem – sięgnąłem butem jego kufy. Zaskomlał, odskoczył na bok, usiadł na zadzie i już grzeczny, pozwolił mi zbliżyć się do jelenia, pooglądać go. Postanowiłem odciąć poroże tego pierwszego, Uzikowego byka. Udaliśmy się po siekierę do zaparkowanego o kilometr samochodu. Uzik szedł obok mojej lewej nogi, jak gdyby nic się nie stało, udając, że jest najlepiej ułożonym pieskiem. Wracamy z siekierą. Tuż przed dojściem nie wytrzymał i wyrwał się przede mnie znikając w krzakach, tam gdzie leżał jeleń. Pozwoliłem mu na to, chcąc się przekonać, czy ta jedna lekcja wystarczyła. Po chwili doszedłem do miejsca, gdzie już Uzik „operował” byka. Kiedy się zbliżyłem, to na mój widok sam uprzejmie odskoczył na bok, usiadł i bez żadnego okazywania niezadowolenia pozwolił mi na zajęcie się bykiem. Wiedziałem, że w tym momencie uznał mnie za przewodnika – Alfa w stadzie wilków – i wie gdzie jest jego miejsce (szczeniaki w stadzie zaspokajają głód ostatnie).
Minęły kolejne miesiące jego dorastania. Bywało, że od czasu do czasu musiałem udowadniać swoją przewagę nad nim. Przyszła druga jesień w jego życiu. Miał już 14 miesięcy. Polowaliśmy na jarząbki. Uzik miał założoną elektroniczną obrożę treningową, która współpracuje z nadajnikiem trzymanym przeze mnie. Kiedy chcę go przywołać do porządku, a nie skutkuje ustna komenda, naciskam guzik nadajnika-pilota i w tym momencie pies dostaje elektryczny wstrząs, kopnięcie. Skala tego wstrząsu jest regulowana w zależności od temperamentu psa.
Pozwoliłem mu dojść do strzelonego jarząbka. On go obwąchał, próbował uchwycić w kufę, a po chwili, widząc mnie zbliżającego się, przyjął postawę obronną. Musiałem znowu przypomnieć mu miejsce w szeregu. Nie reagował na komendy ustne, więc...Odskoczył, gdy tylko poczuł niewielkie tąpnięcie prądem w tej obroży. Po tym wydarzeniu miał okazję jeszcze wiele razy dojść pierwszy do strzelonego jarząbka czy zająca, ale nie było już potrzeby drastycznej reakcji, bo na moją ustną komendę odstępował od zdobyczy.
W tym samym mniej więcej czasie począłem zakładać mu na kufę kaganiec. Szczególnie gdy biegał luzem wokół naszego kampu w puszczy na północy Ontario – w obawie aby nie zaatakował kogoś obcego, bo zaczął wykazywać cechy obronnego psa. Mieliśmy uzasadnione obawy, że nikogo obcego nie wpuści na teren naszego kampu. Bywało, że rzucał się na ludzi, naszych gości, z ząbkami. Jedną osobę nawet lekko „podgryzł”. Przez moment rozważaliśmy nawet oddanie go do schroniska dla psów, bo był, jak na nasze oczekiwania, zbyt agresywny. Po rozmowie z Ryśkiem Weronem, właścicielem hodowli tych psów w Polsce, z której pochodził Uncas, zmieniliśmy trochę postępowanie wobec niego, posłuchaliśmy rad doświadczonego hodowcy i urwis pozostał z nami, ale trochę na innych zasadach. Przede wszystkim, wyprowadziliśmy go z naszej leśnej chaty, do jego własnego kojca na zewnątrz. Tak był on wychowywany od małego, na zewnątrz, we własnym kojcu i budzie, w mieście na południu Ontario, tak też będziemy postępować i tutaj. Nasz błąd polegał na tym, że na północy, w leśnej chacie pozwoliliśmy mu mieszkać razem z nami. Bardzo szybko poczuł się tam panem i nie tolerował obcych, szwendających się po ” jego kojcu” – naszej chacie.
Bywało, że pływając z nami na kanu po jeziorze czy rzece, kiedy wyłowiło się rybę, to on „mówił’, że to jest jego trofeum. Nie chciał dopuścić aby ktoś z nas, ja czy moja żona Grażyna, dotykał rybę, uwolnił z haczyka. Kiedy miał założony kaganiec, my przestaliśmy zwracać uwagę na jego protesty, a i on sam, już tak bardzo nie był władczy. Zaobserwowaliśmy, że kiedy ma założone coś „treningowego”, czy to obrożę-kolczatkę, czy obroże elektroniczną albo kaganiec – to inny pies. Nie do poznania, taki układny, grzeczny, wykonujący wszystkie komendy, przychodzący do nogi na gwizdek, nie skaczący na ludzi z łapami, ale kiedy tego nie ma na sobie, to bywa różnie.
Z tym obawami udałem się w połowie listopada 2007 r do mojego Beaver Meadow Hunt Club na polowanie na jelenie wirginijskie. Polowanie w tym klubie z gończymi polskimi było jednym z powodów, dla którego wszedłem w posiadanie Uzika.
W tym klubie już od prawie stu lat poluje się z psami podobnych ras, zwykle Black & Tan lub Blue Tick. Móc usłyszeć w mroźny listopadowy dzień zgraję psów, głoszących różnymi tonami świeży trop jelenia, to niesamowite przeżycie. Oprócz miłych wrażeń, jest wielki pożytek z tych psów, bo dzięki nim można ruszyć jelenie z takich gęstwin, zakamarków w puszczy, w które żaden człowiek nigdy by nie wszedł. Cóż z tego jednak, kiedy psy do tej pory z nami polujące, były wypożyczane od przypadkowych hodowców, farmerów. Nie były do nas przywiązane, nie były przywiązanego do naszego terenu, nie miały nawet swego imienia, więc bywało co roku, że część z nich już po pierwszych miotach pogoniła za jeleniami daleko w puszczę i tyle się je widziało. Dopiero po paru miesiącach odnajdywało się zagubione psy u kogoś w zagrodzie. Uprzejmi gospodarze dzwonili do nas powiadamiając o zgubach, bo psy miały na szyjach przyczepione metalowe blaszki z numerem telefonicznym naszego klubu.
Tego właśnie roku Uzik miał zdawać egzamin łowiecki. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, w kampie już do tygodnia trwało polowanie na jelenie. My przyjechaliśmy na drugi, ostatni tydzień. Od pierwszego tygodnia polowała tam Rosa - mamusia Uzika, której właścicielem jest kolega klubowy Mike Edmonds. Zebrała ona pochlebne opinie, bo spisywała się naprawdę świetnie, wyprowadziła na myśliwych wiele jeleni, ba, nawet miała sprzeczkę ze śpiącym misiem, z której to wyszła obronną ręką (raczej „obronną łapą”) i z rozerwanym uchem. Ach te przecudne, długie jak u gacków uszy naszych gończaków...
Pierwszy dzień naszego – mojego i Uzika – polowania w klubie. Zgłosiłem się na ochotnika do naganki. Nie używam słowa „podkładacz”, bo tak naprawdę to nawet nie wiem, co ono do końca oznacza, a wiem też, że niczego i nikomu nie podkładam, nawet świni... Nie naprowadzam psów na trop, bo jest to prawie niemożliwe w tutejszych warunkach. Jak tylko wchodzimy w miot, to od razu spuszczamy psy ze smyczy. Niech sobie same znajdą świeży trop i go ogłoszą. Na pewno tam gdzie one wejdą, my nie mamy szans na przeciśnięcie się. Łowczy doradził mi i Klaudiuszowi, aby razem z Uzikiem wziąć „profesora” rasy „Black and Tan”. Będzie miał duże szanse czegoś od niego nauczyć się. A ten „profesor” razem z Rosą i jeszcze innym, trzecim psem – kilka dni wcześniej – miał zatarg z czarnym niedźwiedziem, a właściwie niedźwiedzicą, z którego wyszedł cało, ale z krwawym śladem pazurów misia na swoim zadzie. A było to tak.
Ross Steward i jeszcze jeden myśliwy, robiąc „za nagankę”, mieli do pomocy trzy wspomniane już psy. Mioty są tu bardzo duże, nieraz naganka ma do pokonania sześć, osiem kilometrów. Tak było i tym razem. W połowie miotu Ross usłyszał psi jazgot. Nie był to gon z pewnością. Psów nie było widać, bo w oddali, gdzieś w gęstwinach. Wyglądało, że z czymś walczą w jednym miejscu. W końcu Ross z kolegą przedarli się przez krzaki w pobliże zatargu. Ujrzeli wykrot drzewa, spod którego wyskoczyła Rosa, a za nią „profesor”. Trzeci, mądry piesek, ujadał z bezpiecznego dystansu. Zaciekawiony Ross, niewiele myśląc, poprosił kolegę o latarkę, którą ten miał przy sobie. Wziął latarkę od kolegi, sztucer zawiesił na plecach i schylił się do otworu przy wykrocie o średnicy koła kierownicy w aucie. Opadł na „trzy łapy”, bo w czwartej trzymał latarkę. Poświecił do środka otworu i tu w odległości 30 cm spotkał się oko w oko z na wpół zaspanym niedźwiedziem. Pamięta, że jedno oko tego niedźwiedzia było takie jakieś zaklejone, przymknięte. Więcej nie pamięta, bo od razu odskoczył od otworu usiłując uciec od niebezpieczeństwa. Robiąc ten skok do tyłu, oczywiście potknął się o jakiś pień, czy gałąź i upadł jak długi na plecy. W tym momencie wyskoczyła z gawry niedźwiedzica, a za nią dwa małe niedźwiadki. Każdy w inną stronę, uważając, aby nie podeptać przerażonego myśliwego. Psy jakoś nie wykazywały ochoty na gon, a i kolega Rossa wreszcie zareagował i przytrzymał Rosę i „profesora”.
Kilka lat wcześniej, w tym samym miocie, brat Rossa – Geoff Steward usiłował wziąć na smycz czarnego niedźwiedzia, sądząc, że to pies, o czym wspominam w książce „Zew kanadyjskiej puszczy”. Rodzinne to, czy co?
Tak więc, uprzedzony o przygodzie Rossa i „profesora” z niedźwiedziem, trochę z obawami o Uzika, zagłębiłem się z nim w gąszcze rozległego miotu o nazwie Niagara Falls. Pierwsza część tego miotu wiedzie w kierunku południowo-wschodnim. Parę lat temu przeszedł tędy huragan, pozostawiając po sobie połacie przewróconego lasu. Tam trzymają się jelenie, ale myśliwy nie ma szans tam zaglądnąć, bo i dla psów zapory nie do przebycia. Uzik, wcale nie głupi piesek, ominął z jednej strony to kłębowisko przewróconych topól, sosen, świerków, jodeł i brzóz, ale z innej strony niż zrobił to „profesor”. Myślał, że jest mądrzejszy. Ten „nieoznakowany objazd” wyprowadził go nad bobrową łąkę, częściowo zalaną wodą i już skutą taflą cienkiego lodu. Łąkę wielką niczym jezioro. Zapędził się trochę za daleko i chcąc sobie skrócić drogę, próbował przekroczyć ją środkiem. W którymś miejscu załamał się pod nim lód. Osiadł czterema łapami na dnie zalanej łąki. Próbował wyskakiwać na otaczającą go pokrywę lodową, ale ta zawsze załamywała się pod jego ciężarem. Począł skomleć, płakać jak dziecko. Zgłosiłem przez radio Klaudiuszowi, ze muszę zmienić kierunek naszego posuwania się i pójść na ratunek Uzikowi. Zziajany przedarłem się przez gęsty młodnik i łoziny. Ujrzałem Uzika pośrodku łąki. Wystawał mu tylko łeb ponad taflę lodu. Nie było możliwości dojść do niego i mu pomóc. Gdybym miał wodery... ale ich nie miałem. Co tu robić?
Odpowiadam za nagankę. Klaudiusz Siadaczka idzie tu ze mną pierwszy raz i nie zna terenu. Kilkunastu myśliwych czeka na nasz wysiłek na obrzeżach miotu. Mam ze sobą róg na baterie, którym od czasu do czasu trąbię, aby dać znać psom gdzie jesteśmy, aby jelenie popłoszyć a i myśliwym pomóc zorientować się, gdzie w danym momencie jest naganka. Przywołuję psa, ale ten po kilku nieudanych próbach wydostania się z lodowej pułapki, zaprzestaje wysiłku i stoi nieruchomo. Przeanalizowałem sytuację. Aby mu pomóc, potrzebuję co najmniej pół dnia. Udać się do cywilizacji – oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów – po wodery, albo powrócić do kampu i może wziąć ATV, deski, drągi i próbować wyciągnąć Uzika. Najpierw jednak obowiązek wobec ludzi; Klaudiusza, którego muszę wyprowadzić z puszczy oraz rozstawionych myśliwych. Musimy dojść do leśnej drogi przecinającej miot. Jeszcze ze dwa kilometry przedzierania się przez wertepy. W pewnym momencie, w luce między drzewami widzę łąkę oraz Uzika wracającego swoim tropem po wodzie i lodzie, a następnie wydostającego się na suchy brzeg lasu i ...znika mi z oczu..
Dochodzimy z Klaudiuszem do Shoal Lake Road, a tu z krzaków wylatuje niczym z procy, uradowany Uzik, lśniący czernią swojego mokrego futerka. Uściskałem go z radości. Dołączył do nas „profesor”. W drugiej odnodze miotu, idąc teraz w kierunku południowym, mamy okazję przyglądać się zachowaniu Uzika. Obserwuje co robi „profesor”, czasem „profesor” skrobnie go lekko, gdy ten swoją nachalną ciekawością przeszkadza mu w sprawdzaniu jelenich tropów. Oba psy znikają na kilka minut, bo pojawić się znowu obok nas.
W trzeciej, ostatniej odnodze miotu, jest zawsze najwięcej jeleni, ale to też najtrudniejszy odcinek do przebycia. Parę łąk bobrowych, wysp skalistych porośniętych lasem, na których też często spotyka się jelenie legowiska. Psy zagłębiają się w gęsty las. Po chwili, po raz pierwszy w tym miocie odzywa się basowym głosem „profesor”. Wtóruje mu sopranowym jazgotem Uzik. Co za radość. Po raz pierwszy słyszę Uzika. Ten zaraz dostroił się do melodii „profesora” i już teraz tylko sopranem goni zwierza. Oddalają się ich głosy. Wychodzą poza miot, pomiędzy stanowiskami myśliwych, w puszczę, w kierunku na jezioro Nipissing. Ze względu na bezpieczeństwo, stanowiska myśliwych są oddalone jedno od drugiego o ok. 400 – 500 metrów. Daje to szanse przeżycia wielu jeleniom, wydostania się niepostrzeżenie z miotu.
Pełen obaw dochodzę do końca miotu, spotykam się z myśliwymi i po krótkiej wymianie zdań, kieruję się do kampu. Mamy z Klaudiuszem do przebycia ok. 3 km. Psów już nie słychać.
Opowiadam Klaudiuszowi historię Rosy z poprzedniego roku, kiedy ta też wyszła poza miot i powróciła po tygodniu, kiedy ja już wyjechałem do domu. Polowałem tego 2006 roku, w pierwszym, otwierającym sezon – tygodniu. Kiedy do mnie zadzwoniono z klubu i powiadomiono, że Rosa powróciła, ja już wyjeżdżałem na polowanie do Dryden z gościem z Polski. Nie mogłem wrócić do klubu po zgubę, więc poprosiłem aby Rosą zajął się ten, który ją pierwszy złapał, do którego ona przyszła. Okazało się, że przyszła do Mika Edmonds’a, bo go już znała. Z nim właśnie i Rosą robiliśmy kilka dni wcześniej „za nagankę”. Mike obiecał, że zaopiekuje się Rosą, weźmie ja po polowaniu do swego domu, a że mieszka w pobliżu mnie, przystałem na to z ochotą. Nie przypuszczałem jednak, że żona Mika zakocha się w Rosie i to ze wzajemnością, i że mogę mieć kłopoty z jej odebraniem. Kiedy wróciłem z polowania na jelenie w Dryden i zadzwoniłem do Mika, po godzinnej rozmowie zgodziłem się na rozstanie z Rosą. Była ona ze mną tylko przez sześć tygodni, więc nie nawiązaliśmy zbyt zażyłych więzi. Mike obiecał, że będzie z nią polował w naszym klubie, więc wszystko przybrało dobry obrót. Pozostał mi mały urwis – Uzik, którego miałem nadzieję wychować na przywiązanego, wiernego towarzysza łowów. No ale teraz...czy też zniknie i przepadnie, tak jak jego matka rok temu?
Oooo, tuż przed kampem wypada z lasu jeden czarny pies w czerwonej obroży. Nikt go nie pomyli z czarnym niedźwiedziem, a ja wiem, że to mój Uzik-łobuzik. Przyszedł do mojej nogi, poklepałem go po łopatce i już we dwóch wkroczyliśmy uradowani do kampu.
W następnych dniach Uzik udowadniał swoją przydatność do polowań na jelenie. Wyprowadził ładnego byka na Darka Witliba, którego ten strzelił. Łanię zaś prezesowi klubu (cholernik wie komu się przypodobać). W parze z innymi psami, nawet z suczkami, okazywał się być bardzo aktywnym, nawet seks nie był mu w głowie, a tylko jelenie, za którymi uganiał się niestrudzenie, ale i skutecznie. Głosił je, sopranem, który rozpoznaję bez wątpliwości. Tylko w wyższej jeszcze tonacji głosi jego mamusia – Rosa.
Ostatniego dnia polowania w klubie bobrowej łąki nie chciałem ryzykować zagubienia psa, więc dałem mu wolne. Tak się złożyło, że w losowaniu przypadło mi stanowisko, usytuowane dość blisko kampu, ok. kilometra do budy Uzika. Siedząc przez trzy i pół godziny na tym stanowisku, przez cały czas słyszałem wycie mojego psa. Zrobiło mi się go szkoda, więc na popołudniowe polowanie, ostatni, najbardziej odległy miot, poprosiłem Darka, aby zabrał Uzika. Poinstruowałem Darka jak z nim postępować, podpowiedziałem mu parę trików i Darek chętnie na to przystał, bo bardzo lubi Uzika. Odwiedzał go od małego ze swoją Lucy rasy beagle, bo mieszkamy blisko siebie.
Z późniejszej relacji Darka wynika, że po naszym odjeździe na stanowiska – wyjeżdżamy na ATV godzinę wcześniej nim ruszy naganka – podszedł do uwiązanego na łańcuchu Uzika. Ten potraktował go warczeniem i pokazaniem ząbków. Do tej pory Uzik już pognał zębami największych „psiarzy-myśliwych”, więc cieszył się nie najlepszą reputacją w klubie, jeśli chodzi o maniery. Przyjął w końcu od Darka poczęstunek, ale dalej nie okazywał przyjacielskich zamiarów. Darek jednak wiedział ode mnie, że na niego jest jedno lekarstwo. Powiedzieć mu tylko – Uzik, let’s go ! Na to zawołanie porzuci nawet najbardziej smakowitą kość i wskoczy na ATV lub do samochodu, bo wie, że to oznacza przygodę, zabawę, polowanie.
Tak też było i tym razem. Po tych słowach Darek mógł mu założyć smycz, odczepić z łańcucha. W miocie znikał co chwila na pewien czas, ale powracał do Darka. Mike z Rosą posuwali się w pewnym oddaleniu, ale zawsze Uzik wracał do Darka, wiedział, że w tym miocie jego przewodnikiem i panem jest Darek. Słyszałem jak w pewnym momencie dwa polskie gończe – Uzik i Rosa rozpoczęły gon. Nie był to rock and roll, ani nie było to tango, bo brakowało rodzimych, kanadyjskich basów. Te dwa gończaki urwały się z jakiejś opery. Pięknie grały, były niecelne strzały i wszystko ucichło. Psy pognały w cholerę, wyszły za jeleniami z miotu. Wrócą dziś czy nie – biłem się myślami. Liczyłem, że wrócą, bo Rosa, to już stara wyga, ale czy aby na pewno?
Pół godziny przed końcem polowania, tuż pod wieczór, siedząc na stołeczku schowany w wysokim lesie, słyszę jakiś szelest za sobą. Czarny pies, ale to nie Uzik, to Rosa, bo nie ma czerwonej obroży. Za moment wyłania się z krzaków mój diabełek, w czerwonej obróżce. Oba gończaki przychodzą do mnie, trochę pieszczot, ale – mówię do Uzika – ty kochanie, już skończyłeś polowanie na ten rok w Beaver Meadow Hunt Club. Przywiązuję mu do obroży czterometrowy sznurek i trzymam drugi koniec w ręku, a Rosie polecam iść do swojego pana, do Mike’a. Ta posłusznie opuszcza nas i zagłębia się w miot. Przez radio informuję o sytuacji z psami Darka oraz Mike’a i proszę tylko o potwierdzenie, kiedy dotrze do nich Rosa. Za parę minut Mike potwierdza, że Rosa jest już z nim.
Koniec polowania. Chowam sztucer do futerału z boku ATV, a Uzika sadowię na tylnym siedzeniu, tuż za mną. Powoli wracamy do klubowego kampu. Czuję, jak na większych wybojach Uzik przytula się do mnie, aby nie spaść i utrzymać się na siedzeniu. Koniec sznurka, który trzymałem w ręku, teraz jest przymocowany do ATV, bo muszę mieć wolne ręce na kierownicy.
Po kilku kilometrach karkołomnej jazdy, tuż przed kampem, zwolniłem prędkość, bo czekał mnie ostatni wyłom na tym szlaku. Włączyłem najniższy bieg i rozpocząłem jazdę w dół. W tym momencie Uzik pomyślał, że to już kamp i koniec jazdy, więc bez komendy zeskoczył z ATV w bok, ale równolegle do pojazdu. Skoczył do przodu, ale... zadziałał sznur przywiązany do bagażnika ATV i Uzik znalazł się dokładnie pod przednim kołem moto-bzyka. Przerażony, uczyniłem jedno co mogłem zrobić w tym momencie. Przejechałem go dokładnie przednim kołem i zahamowałem ATV, by nie najechać go tylnym kołem. Nie chciałem hamować kiedy koło było dokładnie nad nim, bo to mogłoby mu bardziej zaszkodzić, a i tak musiałbym ruszyć pojazd, aby go uwolnić, więc zahamowałem, kiedy widziałem go wyswobodzonego spod koła. Ci co wiedzą jak wygląda ATV, mają wyobrażenie, jak jest bardzo niewielka odległość między przednimi i tylnymi kołami. Uzik wyswobodzony spod miękkiego, gumowego koła, otrzepał się jak kura z piasku i spojrzał na mnie, przerażonego bardziej niż on. Zatrzymałem pojazd, obmacałem żebra i łepetynę diabełka, ale wszystko okazało się być w porządku.
Uzik to twardy pies, również fizycznie. Jestem bardzo zadowolony z jego posiadania. To mój i Grażyny towarzysz łowów, a także niemal członek rodziny.
Darz Bór - Joe
|
|
| |
31-01-2008 19:58 | młody łowca | fajne opowiadanko, miło się czytało :) | 31-01-2008 19:37 | Bukiet | Bardzo fajne,sugestywne opowiadanko.Prawdę mówiąc,wyobraźnia funkcjonowała od A do Z.Czytając to,byłem tam.DB | 31-01-2008 17:10 | jani | Uzik jest potężnym przedstawicielem swojej rasy. Słucha tylko Grażyny i Joe'go, choć muszę przyznać, że mnie tolerował po dżentelmeńsku. Jednak najlepiej się czułem, gdy był w kagańcu!!! Ha ha ha! Ze mnie bohater! Pozdrawiam Grażyna i Joe! - jani. |
| |