|
autor: Kowal27-08-2005 PANIE ON DYCHA
|
Lutowe popołudnie, trochę śniegu. A więc ponowa! Kto z myśliwych wytrzyma w takim dniu w domu! Wracając z pracy rozmyślałem jakie łowisko wybrać na zasiadkę. Zawsze nurtuje mnie to pytanie, gdy zbyt długo nie jestem w kniei. A może tam,gdzie zeszłym razem widziałem buchtującą watahę, a może w innym miejscu, gdzie jest wygodna ambona i lepszy dojazd! Sprawę wyboru łowieska postanowiłem zostawić na później. W domu szybko uporałem się z obiadem, wskoczyłem w swoje myśliwskie ubranie. Jeszcze telefon do kolegi i hajda do lasu.
W samochodzie gawędziliśmy o tym i owym z moim kolegą po strzelbie. Wybór dzisiejszych łowów wypadł na "Olszyny". Jest tam lis i dzik-przekonywał mnie Jędrek-wczorej łowczy widział tam świeże ślady dzikow." Olszyny" to duża, bardzo zabagniona kępa lasu, Ostoja wszelkiej zwierzyny, a przede wszystkim dzików. Z jednej strony podtopiona wodą, z drugiej dorodny las bukowy, obok zaś pas młodych świerków.
Auto zostawiliśmy na skraju lasu, Jędrek ze swą nieodłączną szesnastką postanowił zaczić się na rudzielca z lewej strony lasu, gdzie na wzniesieniach były obficie rozsiane kryjówki mykity, tworząc istny labirynt korytarzy. Życzenia połamania strzelby i ruszyliśmy ochoczo ku czekającej nas przygodzie.
Szedłem niespiesznie leśną drogą, na której roiło się od buczyny. Orzeszki od czasu do czasu trzaskały pod nieopatrznym stąpnięciem. Było mroźno.trochę śniegu.idealnie, ale nie na podchód. Trzeba stanąć i posłuchać lasu, pomyślałem. Zszedłem z drogi i powoli,krok za korokiem zagłębiałem się w las z niewysokim podszytem. To miejsce jest dobre, stwierdziłem, kiedy znalazłem się na niewielkim wzgórku , z ktorego roztaczał się widok na wszystkie strony. Po lewej ręce miałem pole w zakolu lasu, przed sobą w odległości 150-200 m świerkowy młodnik . Słońce zaznaczało się tylko cienką linią na horyzoncie.
Oparłem się o gruby pień buka, zamknąłem oczy. Ile to już wyjazdów do lasu?Wydawałe się, że każdy powinien być podobny do poprzedniego. Jednak inne za każdym razem nachodzą mnie myśli. Znajome miejsca, drzewa, odbieram zawsze inaczej. Zmieniają się one wraz z upływem czasu i porą roku.
Nagle moje rozmyślania przerwał trzask.Lornetka do oczu, jednak nic nie dostrzegam. Ale słyszę wyraźnie szelast. Jeszcze raz omiatam to miejsce. Jest w dolku, widać tylko chyb- widocznie żeruje na buczynie. Lornetki nie odrywam od oczu. Widzę jak wytacza sie nieco wyżej. Ale kolos! Widać wspaniały oręż. Rzuk oka nieci niżej,jest pęzel widoczny doskonale na bialym tle, a więc odyniec. Decyzja krótka, odkładam lornetkę, sięgam po broń. Okular lunety i krzyż na komorze. Strzal.Zwierz pada w ogniu, wydaje mi się, że już pisze testament. Ale co to? Dzik wstaje, chwieje sie i probuje ujść. Jeszcze nie wierzę, że to może zrobić. Strzelałem co prawda z wolnej ręki, ale krzyż byl wyraźnie na komorze. Podświadomie czuję, że coś nie tak. Nie czas jednak na analizowanie sytuacji.
Odyniec tymczasem niepewnie zawrócil w strone młodnika i bardzo wolno zaczął oddalać się. Na poprawkę było już za późno, tym bardziej,że w kniejowce tkwil tylko naboj śrutowy. Myśli kłębią się w głowie, co robić? Pojechać po Beja, którego tym razem zostawiłem w domu, czy też ruszać za rannym zwierzem. Do domu za daleko, zaraz zrobi sie ciemno. Nie ma co czekać. musi gdzieś leżeć w pobliżu.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi ruszyłem za dzikiem. Najpierw oględziny miejsca zestrzału. Dużo farby na ubitym śniegu. A więc rana poważna, wyraźny ślad ucieczki. Załadowałem kniejowkę kulą i breneką i idę, niech się dzieje co chce. Po kilkunastu metrach słyszę wyraźnie,j ak dzik charczy, słyszę kłapanie orężem.
Wiedziałem, że młodnik jest niewielki, za nim ciągnie się drągowina, przez którą wiedzie droga do ostoi dzików. Koniecznie chciałem wypłoszyć dzika z jego tymczasowego schronienia.Ale jak? Zacząłem klaskać, zachowywać się głośno.
Widocznie zwierzę miało dość swego prześladowcy i wyskoczylo z ukrycia. W ostatnie chwili zauważyłem, jak stanął za dość marnym świerczkiem. Szybko złożyłem się do strzału i posłałem brenekę. Strzelałem na sztych przez lunetę z bliskiwj odległości i oczywiście spudłowałem. To byl moment i szarża dzika powalila mnie na śnieg. Nie wiem , dlaczego nie zaatakował mnie powtórnie . Słyszałem tylko jak uchodził. Cały roztrzęsiony pozbierałem się jednak.Nie czułem żadnego bólu. Dopiero później okazało się, ze miałem przecięte spodnie i miewielką rane powyżej kolana. A więc miałem dużo szczęścia.
Przedmuchałem lufy, załadowałem ponownie broń i ruszyłem za uchodzącym dzikiem. Zwierz kluczył, starając się zgubić w lesie. Słyszałem jego chraplowy , ciężki oddech. Wiedzialem gdzie zmierza. postanowiłem przeciąć mu tracę jego ucieczki. Nie omyliłem się, szedl w moją stronę. W odległości 20 mertow stanął za krzakiem, byl ogromnie zmęczony. Kiedy wysunął sie nieco i pokazał blat strzeliłem. Dzik osunął się na śnieg, zapanowałe cisza. Czułem ogromny niesmak i palący wstyd, że naraziłem zwierzę na ból i cierpienie, a siebie na olbrzymie niebezpieczeństwo.
Było ciemno tylko gwiazdy mrugały wysoko,przez chmury prześwitywał księżyc. Nie wiedzialem dokładnie gdzie się znajduję. Przyświeciłem latarką spojrzałem na zegarak, dochodzila dwunasta. Minęło więc już trzy godziny jak po raz pierwszy ujrzałem dzika. Postanowiłem ruszać po pomoc. Dłuższy czas błądziłem i kiedy wyszedłem z lasu oniemialem. Stałem pod amboną "bocianią " a do samochodu miałem dobre trzy kilometry. Teraz ruszyłem szybko przed siebie. Dotarłem do znajomych gospodarzy. Krótko opowiedziałem swoją przygodę i poprosilem o pomoc. I tymrazem nie odmowili, tak jak już wielokrotnie mnie i kolegom.
Zanim rolnik ze swoim synem uporali się z pracą i zaprzęgli konia do wozu, zdążyłem powiadomić Jędrka, który czekal na mnie przy samochodzie zaniepokojony moja długą nieobecnością. Po niedługim czasie ruszyliśmy konnym zaprzęgiem po dzika. Dotarliśmy do skraju lasu. Tu musieliśmy zostawic konia i dalej iść pieszo. Mimo mrozu, niektóre bagienka "żyły". Przepawa dla konia w takich warunkach mogłaby się skończyć tragicznie.
Ruszyliśmy gęsiego, ja pierwszy za mną Jędrek, a za nami ojciec z synem. Po półgodzinnym błądzeniu trafiliśmy na ślad pozostawiony przez rannego dzika. Teraz idziemy już szybciej, by po chwili zobaczyc moją zdobycz. Dzik nie leżał na boku, lecz tkwił w pozycji , jakby przygotowywal się do skoku. Przyznam, że mrowie przeszlo mi po plecach, gdy podszedłem bliżej. Wiatr zaczął wiać w tym czasie mocniej, suknia na dziku lekko zafalowala. Podchodzę od tylu, broń nabita licho nie śpi . W tym momencie słyszę krzyk rolnika: "Panie , on dycha!" Zwątpiłem, ale przyłożyłem broń do boku dzika, czuję , że zwierz sztywny.
Chwilę jeszcze podziwialem jego piękny oręż, po czym z należytą czcią dzik otrzymal ostatni kęs. Szybko przy pomocy kolegi zabrałem się do patroszenia zwierza, czas naglił. W końcu zakończyłem tę nieprzyjemną dla myśliwego czynność. Wyprostowalem się i spojrzalem w niebo. Nieco dalej nade mną majaczyly w ciemności dwie sylwetki uczepione gałęzi drzew, a głos z góry szepnął trwożliwie: "Panie, czy on już nie dycha?"
Obaj z Jędrkiem gruchnęliśmy śmiechem. Dzik musial być wielki, choć był wychudly , ważyl okolo sto kilogramow. Wcześniej musiał długi cierpieć, bo w żuchwie tkwiła stalowa linka już wrośnięta w kość. Oręż oceniono na 110,55 CIC - brązowy medal. Rozgrzeszyłem sie w myślach, że jadnak moja strzelba skróciła jego cierpienie. Ale osad goryczy pozostal.
|
|
| |
24-09-2005 22:40 | Łukasz>>> | Przepraszam chcaiłem powiedziec ze czytalem podobne opowaidanie o takim samym temacie jeszcze raz pozdrawaim........DB | 24-09-2005 22:38 | Łukasz>>> | To samo opowiadanie czytałem w Myśliwcu warmińsko-mazurskim: )pozdr... DB | 27-08-2005 23:03 | krogulec | Wartkie jest koło fortuny mawiał pan Zagłoba ... miałeś dużo szczęścia ... a swoja drogą nigdy nie mam zaufania jak duży dzik po strzale leży tak jak ten .... ot tak z podwiniętymi rapciami ... miałem juz tak po strzale i długo tego odyńca obchodziłem z bronią przy oku ....
pozdrawiam | 27-08-2005 19:44 | werbna | No nie powiem ,trzyma w napięciu choć przygoda ta mogła żle skończyć się.Na szczęście autor ma wątpliwości,które są nauką.Po pierwsze pewność własnej broni i strzału,po drugie dochodzenie postrzałka w pojedynkę i to w zagajniku.Strzeliłem o tej porze roku podobnego odyńca /brąz/ o wadze 79 kg. ale bez przygód .Darz Bór | 27-08-2005 19:41 | werbna | No nie powiem ,trzyma w napięciu choć przygoda ta mogła żle skończyć się.Na szczęście autor ma wątpliwości,które są nauką.Po pierwsze pewność własnej broni i strzału,po drugie dochodzenie postrzałka w pojedynkę i to zagajniku.Strzeliłem o tej porze roku podobnego odyńca /brąz/ o wadze 79 kg.Darz Bór |
| |