|
autor: Jozef Starski22-12-2008 POLOWANIE NA JELENIE I WIRUJĄCY SEKS !
|
W 2004 roku otrzymałem e-mail od Krzysztofa Wiśniewskiego z Polski, w którym pisał;
..."Chciałbym uprzejmie poprosić o dedykację do Twojej książki "Kanada – kraj bobra i klonowego liścia". Przeczytałem ją jednym tchem i bardzo mnie zachęciła do odwiedzenia Kanady"...
I jeszcze raz, trochę później, Krzysiek Wiśniewski; ..."Kolejny raz połknąłem Twoje dwie książki. Zachęcam Cię do napisania kolejnych. W piękny sposób opisujesz przyrodę, przeżycia, przytaczasz anegdoty czy opowiadania. Coś wspaniałego. Dodatkowo masz unikalną możliwość spojrzenia na tak wiele spraw jednocześnie jako Polak i Kanadyjczyk"...
28 stycznia 2008 r. otrzymałem od niego kolejny e-mail. Brzmiał on tak; "...Miałem okazję poznać Kolegę przez książki o Kanadzie. Do jednej z nich "Kanada – kraj bobra i klonowego liścia" otrzymałem dedykację. Drugą "Zew kanadyjskiej puszczy" miałem okazję przeczytać jeszcze w formie elektronicznej... Cóż się rozpisywać, po mojej wyprawie do Namibii w zeszłym roku, wróciłem do Kolegi opowieści (zamieszczonych na www.lowiecki.pl) oraz książek i... wróciła "choroba" POLOWANIE W KANADZIE. Przeczytałem i oglądnąłem Kolegi stronę internetową z ofertą oraz zdjęcia Andrzeja Skawińskiego. Chciałbym zapytać się czy są jeszcze wolne miejsca na jesienne polowanie na jelenie wirginijskie? Zależałoby mi na polowaniu z Wami. Czy na to polowanie można zabrać osobę towarzyszącą – małżonkę?".
Odpisałem, że są wolne miejsca, że można z małżonką, a nawet wypada, bo nie wypada jej pozostawiać gdzieś daleko w domu, kiedy jest tu tyle do zobaczenia i zwiedzania, bo oprócz polowania, dużo zwiedzamy.
Po polowaniu jest trochę czasu na spojrzenie na Toronto z wysoka, z wieży CN, na rzucenie okiem na Wodospady Niagary, na popróbowanie wina w krainie Icewine, a nawet na degustację kanadyjskiej rozrywki czyli wyjście na spektakl do teatru muzycznego w Toronto (nie tylko samym polowaniem człowiek żyje)... Takiej urozmaiconej oferty na pewno nie znajdzie się ani w rosyjskich biurach polowań, ani w afrykańskich.
W listopadzie 2008 roku, gościliśmy z Grażyną, Krzyśka Wiśniewskiego z żoną Anną. Udaliśmy się razem na tygodniowe polowanie na jelenie wirginijskie do Dryden w północno-zachodnim Ontario. Towarzyszyli nam oprócz wyżej wymienionych; z Polski - Tadeusz Sejda (drugi raz w Kanadzie) i Zbigniew Jabłoński (po raz pierwszy, ale jak zapowiedział nie ostatni) oraz z Ontario, Janek Działo, nasz przyjaciel i prawie sąsiad z St.Catharines, z którym polujemy od lat.
Po wykupieniu odstrzałów, zakupieniu "zaopatrzenia" w polskim sklepie "POLONEZ" wyruszamy w piątek, 21-go listopada, o godzinie 6-tej rano w podróż do Dryden, rejonu naszego polowania. Przed nami 2000 km. Jedziemy samochodem przez dwa dni, wzdłuż jezior; Ontario, Huron, Wielkiego, a goście mają okazję ujrzeć kawałek Kanady, wcześniej zwiedzali także południowe Ontario z Niagarą i Toronto włącznie.
Jakim maniakiem turystycznym w pozytywnym tego słowa znaczeniu jest Krzysiek (podobnie jak i ja) - przekonałem się jadąc z nim w samochodzie na wspomnianej trasie. Wygląda na to, że podobnym do nas jest Tato Ani, który podziela naszą pasję do wędrówek.
Będąc gdzieś w rejonie jeziora Wielkiego, w pobliżu Thunder Bay, na wzgórzu na którym usytuowany jest postument Terry’ego Fox’a, który tu właśnie zakończył swój maraton życia, Krzysiek nawiązał kontakt telefoniczny z Polską.
Tam, gdzieś za górami, za lasami, Tato Ani, z mapą w ręku już czekał na tę rozmowę i uaktualniał znaczki na swojej olbrzymiej mapie, markując aktualne nasze położenie.
Słyszałem jak Krzysiek zapewniał Ojca, że wszystko jest tak, jak zostało opisane w moich książkach... Poczułem się w tym miejscu trochę dziwnie. Ja piszę prawdę, ale Janek, znający mnie dość dobrze nazywa mnie "zmyślacz pospolity"... Przyłapał mnie parę razy, kiedy to do ziarna prawdy, dorzuciłem odrobinę legendy...
Ale nic to, wodospady Kakabeka na rzece Kaministiquia wpadającej do jeziora Wielkiego były w tym samym miejscu, co opisałem. Wszystko się więc zgadzało.
Goście z Polski, mając już wcześniej możliwość podziwiania Wodospadów Niagary, okrzyknęli jednogłośnie, że wodospady Kakabeka prezentują się jeszcze lepiej, ciekawiej, okazalej. Zgodziliśmy się z nimi, bo faktycznie w tym mroźnym czasie, te wodospady wyglądały bajecznie, zresztą niech zdjęcia w "galerii" mówią same za siebie.
Ujrzenie tych przepięknych lodowych form wodospadów, złagodziło trochę nastrój, bo... nie uprzedziłem gości, że do najbliższego Tim Horton’s, gdzie można napić się dobrej kawy lub ciepłej (gorącej) czekolady jest ponad 360 km...
W końcu, pod dwóch dniach podróży z przerwą na nocleg w White River – tam gdzie miała swój początek historia misia-uszatka, po przesunięciu zegarków o godzinę do przodu, bo przekroczyliśmy strefę czasową, rozbiliśmy "biwak" w Dryden, w motelu "Evening Star", który jak przystało na częste gościny myśliwych, jest przystosowany i przygotowany do ich akomodacji. Pokoje posiadają mini kuchnie, a na zapleczu motelu jest "meat pole", czyli rusztowanie do zawieszenia tusz zwierzęcych. W pobliskim garażu, jest duży stół przygotowany na rozbiór tusz, w żelaznym piecyku buzuje ogień, jest więc ciepło, bo z reguły na dworze jest bardzo zimno.
Pogoda w tygodniu polowania w rejonie Dryden , tegoż roku dopisała. Było mroźnie, ale nie tak bardzo, (jak w ubiegłym), średnio w czasie dnia ok. 10 – 15 stopni C, warstwa śniegu ok. 20 cm. Codziennie wcześnie rano, o godzinie 6.00 czasu lokalnego, jeszcze po ciemku wyjeżdżaliśmy w rejon polowań, czasem 30 km od motelu, ale bywało że i dalej.
Już pierwszego dnia, czyli w niedzielę, na porannym wyjściu, Janek Działo strzelił ładnego, swego pierwszego byka ósmaka. Była to dobra wróżba na następne dni. Janek, strzelił byka z odległości ok. 120 metrów. Było trochę kłopotów z jego wyciągnięciem z bardzo trudnego terenu, ale "konie" ( i to jakie konie) ciągnęły na świeżej adrenalinie bez wytchnienia...
Drugi dzień był trochę mniej udany, bo nikt nic nie strzelił. Widziano jelenie, ale głównie ich białe ogony powiewające w podskokach jak ręce na pożegnanie... Trwa to zwykle parę sekund i już ich nie widać. Przed polowaniem informowaliśmy gości-myśliwych z Polski, że tutejsze jelenie są bardzo czujne, szybkie, że strzelanie ich z podchodu nie wchodzi w rachubę, że broń na stanowisku powinno się trzymać cały czas w ręku, gotową do strzału – bez napinania przyśpiesznika. Zresztą to urządzenie tak popularne w europejskich broniach, w warunkach kanadyjskich polowań jest mało przydatne (dlatego tutejsza broń nie zawiera czegoś takiego).
Cóż, w tych pierwszych dniach nie wszyscy wierzyli w nasze sugestie, uwagi, ale kiedy nacieszyli wzrok uciekającymi w szalonych podskokach jeleniami, do których nawet nie zdążyli się złożyć, to w końcu, zaufali nam i od tego momentu byli czujni.
Trzeciego dnia w czasie przerwy na lunch, "wystawiliśmy" wartę w pobliżu naszego parkingu na wzgórzu zalesionego młodnikami terenu.
Zbyszek, jak długodystansowiec, od razu udał się na penetrację terenu, zniknął za pobliskim wzgórzem. Jeszcze niektórzy pałaszowali kanapki, kiedy Grażyna, swoim sokolim wzrokiem, wypatrzyła w oddali łanię i cielaka, przemykających przesmykiem do dużego lasu. Odległość ok. 170 metrów. Zawołała pobliskich kolegów. Pierwszy przybiegł Krzysiek ze swoim wspaniałym sztucerem "Sauer", z lunetą "Zeissa" i montażem EAW. Wymierzył gdzieś w stronę ciemnego lasu, ale Grażyna nakierowała lufę jego broni na cel. Cholera, nie powinna dotykać tej rury...
Krzysiek wypalił raz, drugi... Zwierzaki zgłupiały, ale całe i zdrowe zawróciły udając się swoją drogą, którą przyszły, czyli trochę bliżej nas. Do kanonady Krzyśka przyłączyli się pozostali uczestnicy i Grażyna też... Jelenie weszły spokojnie w niewielki zagajnik, by po chwili ukazać się po jego drugiej stronie, w łozinach. Znowu, ujrzała je pierwsza Grażyna. Strzeliłem z odległości ok. 150 metrów do łani, która padła w ogniu. Przypadek. Już do tej pory opróżniłem dwa i pół magazynka czyli ok. 10 naboi. Tadeusz w tym samym czasie poszusował w dół leśną dróżką chcąc odciąć jeleniom drogę odwrotu. Skutecznie. Strzelił osamotnionego cielaka. Pozostawienie w takiej sytuacji cielaka byłoby skazaniem go na śmierć w szczękach wilków, których niezliczone ilości tropów widzieliśmy w tym rejonie.
W sumie wszyscy zagrzali lufy swych sztucerów, Zbyszek zaś naliczył ok. 20 strzałów. Schowany za wzgórzem, dla pewności dał nura w rów – choć zapewniał nas, że tylko uchylił głowę – i przez radio zapytał, czy już wojna ustała, czy może bezpiecznie do nas powrócić...
Przepisy wymagają, aby wszyscy uczestnicy polowania grupowego (zbiorowego) posiadali środki do porozumiewania się między sobą na odległość. My stosujemy radia typu walkie-talkie, ze słuchaweczką w uchu i miniaturowym mikrofonikiem. Chodzi nie tylko o bezpieczeństwo polujących, ale także o to, aby nie przekroczyć ilości posiadanych odstrzałów.
Kolejny dzień bez sukcesów, chociaż Krzysiek strzelał trzy razy do stojącego nieruchomo, w odległości 30 metrów, samobójcy-cielaka. Broń przed polowaniem, każdego myśliwego, zaraz pierwszego dnia była sprawdzona na moim laserowym urządzeniu i wszystko było OK. To urządzenie eliminuje potrzebę próbnego przystrzeliwania. Okazało się, że w czasie jazdy po leśnych wertepach, poluzował się montaż lunety. Gdy Krzysiek to odkrył, dokręcił luźną śrubę, przystrzelał broń tak precyzyjnie, że na 40 metrów trafiał w tę samą przestrzelinę. Był gotowy do precyzyjnego strzelania w dniu następnym, czyli ostatnim dniu w tygodniu polowania.
Tego dnia polowaliśmy daleko od Dryden, ok. 40 km w pobliżu jeziora Knob. Krzysiek miał umowę z Anią, że kiedy siedzą na stanowisku obok siebie, to jedno z nich daje baczenie w jednym kierunku, a drugie pilnuje prześwitu po przeciwnej stronie. Dwa razy jelenie przeskakiwały drogę tam gdzie Ania patrzyła, ale kiedy "kolnęła" w bok Krzyśka i ten się odwrócił, widział jelenie tylko przez sekundę. O złożeniu się do strzału nie było mowy, podobnie jak i o wykonanie zdjęcia. Żartowaliśmy, że Ania powinna wyposażyć się w zaostrzony śrubokręt...
W piątek, ostatniego dnia polowania, Krzysiek z Anią zajęli to samo miejsce, gdzie poprzedniego dnia Krzysiek strzelał do tego fortunnego cielaka. Grażyna, Janek i ja udaliśmy się leśnym szlakiem dalej od nich. Przechodząc tą ścieżką, odkryliśmy wydeptany w śniegu okrąg, z mnóstwem jelenich tropów i trochę sierści. Przyjrzeliśmy się dokładniej temu miejscu i wyciągnęliśmy wniosek, odkryliśmy miejsce weselnych godów, toć tu było wesele w nocy.
Co taki byk może robić po upojnej nocy – zapytałem Janka? Wniosek może być jeden, byk śpi w pobliżu, o czym może zaświadczyć niejeden z nas...
Krzysiek w czasie tych naszych oględzin, obserwował nas ze swego stanowiska i powiedział Ani, że zapewne pokazujemy Grażynie, gdzie wczoraj tak haniebnie spudłował i teraz naigrawamy się z niego. Powinien mnie już do tej pory poznać, że ja nigdy nie naigrawam się z nikogo, aż tak bardzo... Na wszelki wypadek i tym razem Krzysiek wybrał ten sam kierunek ewentualnego strzału, bo widoczny na śniegu szlak jeleni był bardzo obiecujący.
Zajęliśmy stanowiska, na których spędziliśmy w bezruchu godzinę. Po tym czasie, zgodnie ze wcześniej ustalonym planem, Tadziu począł robić za nagankę. Udał się w łoziny i młody zagajnik. Poruszał się powolutku, zgodnie ze wcześniejszymi wskazaniami i ustaleniami, czyli bez większego hałasu, bez pohukiwania, czy stukania o pnie drzew. Chodziło o to, aby jelenie nie były nagle zrywane z ich legowisk i nie uciekały jak szalone, bo wtedy strzał jest bardzo trudny, bo one pokonują dystans w szusach, skokach do góry, ruszone natomiast niedbale przez kogoś chodzącego spokojnie po lesie, oddalają się z zagrożonego miejsca powoli, truchtem.
Tak też było i tym razem. Śpioch dwunastak, opuścił swoje wyrko spokojnie, aczkolwiek niechętnie. Wybrał tę samą drogę, którą przyszedł. Miał pecha, wyszedł spokojnie na ścieżkę, przy której czatował Krzysiek. Huk strzału, bardzo zresztą precyzyjnego ogłosił nam wszystkim, że tym razem Krzysiek ma dobrze ustawioną lunetę na sztucerze. Po chwili Krzysiek poinformował przez radio, że strzelał do byka, ale nie jest pewny, czy dobrze trafił. W naszych uszach ze słuchaweczkami, słychać było przyśpieszony oddech Krzyśka, nadzieję w głosie i bicie jego serca...
Nie wytrzymał i mimo moich rad, już po paru minutach podążył na szlak strzelanego byka. Zestrzał wskazywał, że był to dobry strzał. Potwierdziła to obfita farba. W odległości 30 metrów leżał okazały byk... Wymarzony, wyśniony, wybłagany u Św. Huberta...
Oto urywek korespondencji internetowej od Krzyśka przed polowaniem, z 9 października 2008 r. ..."Właśnie dotarł do mnie nowy numer miesięcznika American Hunter. Główny temat to oczywiście Deer Hunt. Już nie mogę się doczekać przyjazdu do Was, tym bardziej, że jest pełno super fajnych zdjęć jeleni i to największych byków. Już od dzisiaj będę się modlił do Św. Huberta aby nam darzył"...
No Św. Hubert i kanadyjski bór darzył.
Ostatni miot tego samego dnia, popołudniowy, ostatni miot polowania w ogóle. Uzgodniłem z Tadeuszem rozstawienie myśliwych. Grażyna została daleko na przesmyku pilnując ewentualnych "uchodźców" z miotu, Krzysiek z Anią zajęli miejsce za skałą, na półce, mając wgląd w głąb miotu, gdzie porastały łoziny, a dalej kępa świerków tuż nad jeziorem. Tadziu zajął miejsce na podwyższeniu, czyli skalnej półce, z której mógł kontrolować część miotu.
Myśliwych zawsze rozstawiamy tak, by były zachowane zasady bezpieczeństwa, czyli co najmniej 300 metrów jeden od drugiego, a jeśli już bliżej to musi ich odgradzać jakaś przeszkoda w postaci np., skały, czy wzgórza. Zbyszka zostawiłem kilkaset metrów dalej, a sam z Jankiem udaliśmy się w miot, w ciche pędzenie. Przedzierając się przez niewyobrażalne gęstwiny pogmatwanych, powalonych i stojących drzew, spłoszyliśmy parę jeleni, w tym dużego byka, ale te wymknęły się z miotu nim go zamknęliśmy.
Ruszamy z Jankiem na przemian w miocie. Na sygnał radiowy, jeden z nas staje nieruchomo, a w tym czasie drugi porusza się do przodu. I tak na przemian. Przez dłuższy czas panuje cisza w lesie. Nikt nie strzela. Zbyszek słysząc mnie szamocącego się w pobliskich gęstwinach, z powątpiewaniem zarzucił broń na ramię, ale jeszcze nie schodził ze stanowiska i na szczęście...
Po chwili ukazała mu się ni stąd ni zowąd łania. Kopnąłem ją chyba z łóżeczka... Stanęła na chwilę i spojrzała w kierunku majaczącej sylwetki myśliwego w czerwonym kubraczku i takowej czapeczce, oddalonego od niej o ok. 170 metrów. Nie spodziewając się nic złego ze strony Zbyszka, już miała rozpocząć dalszy marsz, kiedy dosięgła ją kula z jego sztucera.
Zbyszek, widząc tak daleko idącą łanię, powoli zdjął broń z ramienia, wymierzył i strzelił z wolnej ręki, bez większego przekonania, że skutecznie, że trafi. Huk broni rozniósł się echem pod kotlinie, i zamarzniętej tafli pobliskiego jeziora. Za chwilę Zbyszek zameldował, że strzelał do łani ale chybił, bo uciekła nie zaznaczając strzału.
Poprosiłem przez radio, aby nikt nie ruszał się z zajmowanych miejsc. Udałem się na miejsce strzału nakierowany przez powątpiewającego strzelca. Kiedy się tam znalazłem, odkryłem, że jednak był to celny strzał, o czym od razu poinformowałem wszystkich na stanowiskach. Nadzieja wstąpiła w oblicze Zbyszka. Tropem rannej i farbującej łani podążałem około 120 metrów. Padła w pobliżu miejsca, gdzie zajmował stanowisko Tadeusz. Jaka radość na twarzy Zbyszka. Tyle dni nadziei, aż w ostatniej minucie... Sesja fotograficzna, patroszenie, nie czuje się ciągnącej po śniegu i wertepach strzelonej łani... Będzie co wspominać, opowiadać i celebrować...
W motelowym obejściu jelenie są skórowane, studzone, a następnie tusze rozbierane do zagospodarowania i spożycia przez nas samych. Część mięsa na miejscu, jeszcze w Dryden – pyszne dania przygotowywane przez Grażynę i Tadeusza - a część, po wytrybowaniu i próżniowym zapakowaniu w plastykowe woreczki, pojedzie z nami na południe, bo to jest dla nas zaopatrzenia na cały rok. W Kanadzie zwierząt upolowanych nikomu się nie oddaje, najwyżej co, to tylko dla organizacji charytatywnych. Przepisy zabraniają nią obrotu, myśliwy powinien zabrać tusze na własny użytek. Robimy to z przyjemnością, nie będziemy musieli kupować w sklepach mięsa nafaszerowanego sterydami czy jakimiś antybiotykami.
W sobotę udajemy się w drogę powrotną, tym razem z dala od wielkich jezior, bo tam trasa jest już niebezpieczna, często zasypywana śniegiem. Jedziemy drogą nr 11. Na noc zatrzymujemy się w naszym rodzinnym "campie" nad Indian Lake. Krzysiek z Anią śpią na poddaszu, bo lubią ciepło.
Nasza "cabin" to "open concept", a jedyne źródło ciepła stanowi żelazny piecyk usytuowany na pierwszym poziomie podłogi. Na tym najniższym poziomie termometr wskazywał plus 30 stopni C. Na poddaszu było zapewne dwa razy cieplej... Stringi powinny wystarczyć za okrycie... o co postarali się Zbyszek i Janek śpiący na dole i dokładający pilnie drewna do ognia... Zazdrośni koledzy... W przyszłym roku obiecali przyjechać ze swoimi żonami...
W niedzielę rano, przed wyjazdem do Toronto, wizyta u sąsiadów Bud’a i Dianny. Ojciec Bud’a był Indianinem, matka Angielką. Bud’ odziedziczył po ojcu zamiłowanie do polowania z łukiem..
Już zapoznaje gości z Polski z jego używaniem, a także produkcją, albowiem sam je wykonuje, w swoim warsztacie. Podziwiamy też obrazy autorstwa Dianny. Nie nazywam ich namalowane, bo niektóre są wyszywane. Nie powstydziłaby się ich żadna szacowna galeria, ale Dianna nie robi ich na publiczny pokaz. Co innego dla gości w domu...
Wracamy, a do pokonania mamy 1000 km. I już jesteśmy w domu, swoim, w St. Catharines, na południu Ontario, po 11 godzinach jazdy. Następnego dnia wypad do winnic i winiarń w rejonie Niagary, na nocne podziwianie wodospadów Niagary, a następnie wyjazd do Toronto.
Nie można pominąć ikony turystycznej Toronto, którą jest wieża CN, najwyższa jak dotąd budowla na świecie.
Wykwintny obiad w restauracji usytuowanej w "aluminiowej katedrze", w tej samej, w której widać fasadę pierwszego kanadyjskiego banku, symbolizującego dziedzinę handlu, na której podwalinach została zbudowana Kanada (piszę o tym szerzej w książce "Kanada – kraj bobra i klonowego liścia").
Spacer nocą po downtown, śródmieściu Toronto, dopełnia kielicha wrażeń. Ale to jeszcze nie wszystko. Czeka nas jeszcze gwóźdź programu, z czego nie zdają sobie jeszcze sprawy nasi goście.
Zapraszamy ich na "musical" "Dirty Dancing". Film pod tym tytułem wyświetlany był w Polsce jako "Wirujący seks". Kilka lat temu, innych gości z Polski, po polowaniu w tundrze na karibu, zabraliśmy na "musical" "Mamma Mia". Wiemy, że też w Polsce funkcjonują teatry muzyczne, ale... to nie jest to... Najlepiej niech się o tym przekonają sami goście. Że było wspaniale, to normalne... Że kompletne zaszokowanie poziomem wykonawstwa muzycznego i scenografii, to też normalne... Że się świetnie wszyscy bawiliśmy, to... nie ma o czym mówić, bo to trzeba samemu przeżyć.
W czasie pożegnalnej kolacji, Krzysiek, tuż przed odlotem do Polski powiedział w ten sposób: "Polowałem w Afryce, strzeliłem tam osiem sztuk zwierząt, było fajnie, ale tu w Kanadzie, chociaż strzeliłem tylko jednego jelenia, doznałem więcej wrażeń, przeżyłem coś niesamowitego, polowanie i wirujący seks..."
Co on chciał przez to powiedzieć???
Darz Bór
Józef Starski |
|
| |
07-01-2009 17:28 | Jozef Starski | Urtica - zobacz jak niektórzy forumowicze realizują marzenia. Choćby taki "jani"...wielki marzyciel i wspaniały gawędziarz. Zerknij do mojego opowiadania pt."Niedźwiedzie i ropa naftowa". Tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko "wsiąść do pociągu byle jakiego"...a następnie do samolotu i już będziesz mogła polować z nami za pomocą aparatu czy kamery filmowej, tak jak to robiła Ania Wiśniewska (pogadaj z nią). Są jeszcze wolne miejsca na ten rok...Więcej informacji na ten temat znajdziesz w naszej witrynie internetowej. Czuj się zaproszoną... | 27-12-2008 22:07 | Krzysiek | I ja tam z Anią byłem miód i wino piłem... Wielkie podziękowania dla Grażynki i Józka Starskich za niesamowitą przygodę i spełnienie naszych marzeń. Tadziu i Zbyszku Wam również serdecznie dziękujemy za wspaniałe towarzystwo i przemiłą atmosferę. Darz Bór Ania i Krzysiek
P.S. Wszyscy na pewno zrozumiecie że nie możemy odpowiedzieć na pytanie zawarte w opowiadaniu Józka, a odpowiedź zostanie naszą słodką tajemnicą. | 24-12-2008 19:19 | Trapper | Rozumiem duzo, duzo roznych wrazen i nie latwo jest to wszystko ogarnac.
Entuzjazm z powodu fascynacji polowaniem przez innych udziela mi sie latwo. I za to czesto jestem wdzieczny uczestnikowm tego forum.
Az zalosc bierze ze w tym roku nie polowalem na the jelenie. No bo remont chalupy. A mam tylko miejsca polowania 25km. A tu ludzie jada az 2000km aby polowac. To jest pasja.
| 24-12-2008 10:27 | tadys ( BT ) | ad.Trapper
nie bierz tego tak dosłownie,przez 3 tygodnie robiliśmy tylko sobie jaja i było dobrze, wszyscy wrócili usatysfakcjonowani, nawet Ci to to byka nie strzelili, bo czasu brakło...a dalej bez stresa,
było super,kto tam nie pojechał chociaz raz , to tak jak pisz e "jani"
pozdrawiam,
tadys | 23-12-2008 19:56 | Trapper | Znow sie okazuje ze poeci albo mysliciele nie wyrazaja sie jasno. W rezultacie musimy sobie lacac glowe aby wydedukowac co naprawde mieli na mysli.
Sex mial zawsze cos z magi, przewrotnej tajemniczosci i jak to nie niemysliciele i niepoeci uwazaja nie ogracnicza sie do cielesnosci i propragowawnia ciaglosci istnienia tych co sa na szczycie drabiny evolucyjnej.
Zdarza sie tu w Kanadzie dosc czesto ze wspaniala kobiecosc ukryta jest nieco pod faldami tluszczu. To wlasnie mozy przyprawic o zawrot glowy.
DB | 23-12-2008 12:46 | deer.hunter | Józek!!! Jak zwykle ze swadą, humorem i ....
Tak trzymaj...
Pozdr.
pt | 22-12-2008 22:49 | jani | Joe pisze w ostatnim zdaniu swego opowiadania: Co on chciał przez to powiedzieć? Odpowiadam: Nikt się nie dowie co, gdy sam tam nie pojedzie i nie zobaczy! | 22-12-2008 20:21 | hunter26 | Z przyjemnoscia czytam takie streszczenia z mysliwskich wypraw. Czytajac to opowiadanie mialem wrazenie jakbym bral czynny udzial w tej wyprawie. Gratuluje udanego polowania i przezyc z nim zwiazanych. Darz Bor! | 22-12-2008 19:44 | Urtica | Do moich wielu marzeń podróżniczych dodam kolejne: chciałabym towarzyszyć myśliwym, z aparatem fotograficznym, na polowaniu właśnie TAM... |
| |