Padało przez dwie doby, potem przyszedł mróz, taki prawdziwy, poniżej 20 stopni. Z wielkim trudem samochody przecisnęły się przez wąską nitkę odśnieżonej drogi. Jesteśmy w łowisku. Misterium tropienia. Idą doń tacy co zdaniem łowczego nie skopią sprawy i ich ‘ślakowanie’ oraz wieści jakie przyniosą nie narazi reszty kolegów na rozczarowanie, a naganki na trud pustego kopania się w śniegu. Jednak to jest polowanie a tam może się zdarzyć wszystko a nawet więcej….
Mam iść na Kościelną. Przeciąć do pól i sprawdzić co przeszło. Piekielne trudne zadanie. Śnieg jest nawiany miejscami powyżej pasa, szczególnie na odkrytej przestrzeni. Fantastyczne kształty łagodnych linii nawianego śniegu uformowanego w przedziwne garby i wzniesienia. Krawędzie dymią zrywanymi przez silny wiatr kryształkami. Kopię się w tym olbrzymim śniegu powyżej kolan. Na szczęście ortalionowe cholewki moich Gerlachów mają mocny ściągacz dodatkowo zaopatrzony w sznurek, który mocno zaciągnąłem. Na szczęście, inaczej po paru krokach miałbym wodę w butach, co w tych warunkach oznaczałoby raczej pewne odmrożenie. Już raz spędziłem prawie 3 miesiące na leczeniu odmrożonych paluchów. Średnia przyjemność. Twarz maltretuje lodowaty nóż wiatru, a po plecach zaczynają ściekać strużki potu. Te kilkaset kroków do linii lasu to prawdziwa tortura. To jest łowiectwo, taka jest czasami cena uprawiania tej namiętności, ale też i ‘Ta Czarodziejka’ odwzajemnia się za ten trud nieziemskimi doznaniami przez cztery pory roku. Teraz mam na sobie burkę z wielbłądziej sierści podbitą białym, bawełnianym barankiem ściśniętą w pasie nitką rzemiennego paska na którym tkwi ładownica, oraz olbrzymią czapę z muflona zaopatrzoną w osłaniające uszy klapy. Ręce chronią futrzane łapawice.
Biel śniegu przesłania mi zieleń majowej murawy rozświetlonej brylantami kropelek rosy. Ramiona otula cieniutka zielonkawa bawełniana koszula. Na szyi dynda lornetka. Na stopach trampki. Twarz muska nieśmiały, pierwszy promyk wstającego słońca, uszy pełne szczebiotu ptactwa …w kącie czarownej pełnej kwiecia łąki ruda plama, dłonie sięgają do wiszącej lornetki …..
W twarz uderza zlodowaciała gałązka. Wracam do zamrożonej rzeczywistości dochodząc do linii lasu. Ten daje osłonę przed bezlitosnym oddechem wiatru, otacza mnie kłębowisko czarnych potężnych bukowych pni znaczonych gdzieniegdzie białawymi liszajami śniegu. Pomiędzy pniami rozpylony przez silny wiatr śnieg spadający z górnych pięter drzew. Czuby buków przygina zimny oddech. Zmrożone gałęzie starają się dać mu odpór i poruszają się krótkimi gniewnymi szarpnięciami. Towarzyszy temu skrzyp i silne stuki gdy konar uderza o konar. Dziś knieja nie ma nic z swej zwykłej dostojności i milczącego zadumania. Gołe gałęzie odarte z liści sterczą w niebo jakoś tak wstydliwie obnażone. Wszystko się trzęsie, faluje. To nie jest przyjazna, dająca schronienie ostoja. To bezlitośnie okrutna pora roku z wszelkimi demonami zła i przeciwności. To próba charakteru i odporności dla wszelkiego stworzenia. Zastanawiam się jak w tym zasłanym białym całunem obcym i bezlistnym otoczeniu może być życie i wszystko to co to życie podtrzymuje ….
Idę wąskim duktem, aby przejść w poprzek zwężony w tym miejscu kompleks lasu. Ten kawałek jest jak zapisana karta nieskalanej przestrzeni pozwalający bez pudła określić co i w którą stronę przeszło. Niestety żaden najmniejszy nawet trop nie kala białej karty. Często w zimie widać tropy pozostawione przez te najmniejsze stworzenia zamieszkujące nawet ściółkę, myszy czy raczej norniki. Teraz nie widać najmniejszego nawet śladu. Ta pogoda pozapędzała wszystko w sobie im wiadome schronienie. Tkwią tam przycupnięte i chronią w sobie resztki ciepła. Idę coraz bardziej zniechęcony i zdumiony tym dziwnym bezruchem i brakiem jakichkolwiek przejść. Nawet sarny się dziś rano nie ruszały, nie ma najmniejszego tropu. Pomiędzy gołymi bukami widać daleko. Patrzę nie tylko na dukt ale również na boki w nadziei, że dojrzę cokolwiek. Niestety białe karty są nie zapisane. Do krawędzi lasu mam kilkadziesiąt kroków i idę już tylko z obowiązku. Muszę dojść do pól i wejść na nie, aby stwierdzić czy czasem dziki lub jelenie nie przeszły właśnie przez pola i w ten sposób ujść z matni miotu. W tych warunkach, gdy w niektóre miejsca łowiska dojechać nie sposób, trzeba bardzo uważnie obejrzeć to co jest dostępne. Podchodzę pod lekki wzgórek wzniesienia, który krył przed mym wzrokiem ostatni odcinek do linii lasu i pól i wtedy widzę świeżo rozerwany biały dywan. W poprzek duktu spora rynna z tkwiącymi w niej odciskami zwierza. Wygląda to na przejście pojedynka. Trop jest jednak niezbyt wyraźny, a jego krawędzie rozsypane i niezbyt ostre. Przechodzę w jedną i drugą stronę i wszędzie to samo. Jestem prawie pewny, że to nie pojedynczy dzik, ale ich kilka. Ile ? Dobre pytanie. Wygląda na to, że szły w swój trop, a odcisnął się wyraźniej oczywiście ostatni. Decyduję się pójść tropem w prawą stronę skąd nadeszły. Muszą gdzieś się rozejść i wtedy policzę ile ich było. Dla łowczego który będzie miał informacje z kilku miejsc będzie to wskazówka co wziąć pierwsze i być może ostatnie.
Przeszedłem już spory kawałek, czas płynie i szanse na tylko jeden miot stają się coraz bardziej realne. Dzień jest zimowy, grudniowy, bardzo krótki. Muszę mieć pewność i się nie zbłaźnić. Przed sobą mam obryw solidnej szkarpy na której widzę nitki nie jednej a kilku rynien. Mam szansę dokładnie policzyć. Cztery rynny wchodzą w jedną, tą którą tutaj doszedłem. Cztery sztuki . Wygląda, że są to cztery przelatki w granicach ok. 60 kg. Dla pewności idę jeszcze dalej i wchodzę na szkarpę i dochodzę do miejsca, gdzie pojedyncza rynna rozpada się na szereg wgłębień wywiniętym wachlarzykiem. W zwieńczeniu jest w śniegu spora bursztynowa plama. Któryś nie wytrzymał – świadomie piszę któryś, że był to odyńczyk widać po sposobie oddania moczu – i zatrzymał się przypilony potrzebą a reszta idących po prostu rozeszła się. Widać sześć tropów, tylu jestem pewien, choć jeden z tropów jest co nieco rozmyty, może ich być więcej ….
Teraz już mogę wracać, pewno już na mnie czekają i klną przytupując nogami. Niestety jak to zwykle powrót jest teraz pod górkę. W lesie śniegu jakby mniej i nie jest nawiany jak na otwartej przestrzeni. Idę skupiony starając się trafiać w własne tropy co nie zawsze się udaje i często nogi wpadają po udo w głębszy śnieg. Las dalej ciągnie swą dziwną zimową pieśń pełną skrzypnięć, trzasków i zawodzenia wichru w koronach potężnych buków. Wychodzę na otwartą przestrzeń łąk wznoszących się lekko pod górkę. Ostra biała linia śniegu odcina się na szarej zasłonie zimowego nieba z której sterczy szpic kościelnej wieży. Każdy mój krok wyrywa z śniegu białe obłoczki ciągniętego przez wiatr śniegu, który zwiewany na bok wieńczy szlak mej wędrówki. Na plecach znów ciepłe strumyki błyskawicznie studzone silnym podmuchem. Po chwili zimny, mokry kompres nieprzyjemnie klei się do pleców. Dochodzę w końcu do drogi. O tym, że nią jest informuje tylko potężna bruzda wykonana przez pojedynczy pług. Do domku myśliwskiego mam jeszcze spory kawałek. Jedyna pociecha, że nie będę się zapadał. Dochodzę w końcu i otwieram drzwi. W twarz bucha mocny zapach tytoniowego dymu i bukowych drew z kominka. W poszarzałym wnętrzu grupka ludzi, która cichnie jak wchodzę. Wszystkie spojrzenia wlepione w mą zmarzniętą gębę. Co widziałeś, tylko na ciebie czekamy. To łowczy. Jest sześć sztuk dzików w granicach ok. 60 kg, które przeszły w kierunku na Buki raportuję zziajany. Łowczy patrzy zza ściągniętych brwi, ale jakoś tak powiedział bym dobrotliwie. Pada: jest ich siedem a nie sześć. Rozeszły się na polach Przesieki i widać to wyraźnie, ale dobra robota.
Koniec panowie opowiastek, bierzemy Księży Las. Tam leżą.
Kościelna 1984
|