|
autor: Urtica16-01-2009 PO POLACH, PO LASACH...
|
Śnieg. Nareszcie długo wyczekiwane, białe płatki zaczęły spoczywać twardo na ziemi, a nie rozpływać się i wsiąkać w nią jak złe myśli w głowę. Dlaczego złe, a nie dobre? Bo złe włażą w pamięć bardziej intensywnie niż dobre. Nie ważne, póki co płatki leżały, a nawet układały się jedne na drugich, tworząc warstwę przywodzącą na myśl prawdziwą zimę. Co ciekawe układały się nie tam gdzie chciałam, czyli na polach i łące za domem, ale na drodze dojazdowej do bramy i koło zabudowań gospodarczych, skąd za chwilę będę musiała je usunąć. Eeech, tam, pal diabli prace porządkowe, człowiek da sobie radę zawsze i wszędzie, gorzej ze zwierzętami, muszę odszukać moje kuropatwy! Doskonale wiem, że nic im nie będzie, ale ten lisiura, którego spotkałam kilka razy w okolicy, coś za bardzo się kręci w ich pobliżu. Szybka decyzja: zamiast łopaty biorę aparat fotograficzny, lornetkę i znikam w śnieżnej zadymce. Pogoda nie należy do najprzyjemniejszych, wiatr spotęgowany mrozem, szarpie mnie za ręce i usiłuje ściągnąć z głowy kaptur kurtki. Płatki śniegu nie są już takie przyjazne; w niczym nie przypominają delikatnych gwiazdeczek spadającym z nieba ruchem wirowym, ciskane ze złością przez jakąś niewidzialną siłę, wbijają mi się w twarz i dotkliwie parzą skórę. Aparat fotograficzny chowam pod kurtkę, dzięki jej zielono – brązowej fakturze wyglądam teraz jak ciężarne drzewo, które przez pomyłkę zawędrowało na śnieżną pustynię.
Uparcie brnę pod wiatr, ostrożnie pokonując nierówności terenu zamaskowane przez śnieg. Jak się przewrócę, to połamię sobie żebra i zniszczę aparat, a ani jedno, ani drugie mi się nie uśmiecha. Droga prowadzi przez otwartą przestrzeń między polami, mijam stare kasztanowce i siwe brzozy, które czas poskręcał według własnej kompozycji. Zaraz wiatr powinien ucichnąć, niech tylko dotrę do kępy krzewów przetykanej żarnowcem i jeżynami, tam zaczyna się królestwo kuropatwy. Zbity gąszcz daje schronienie bezbronnym ptakom i jest świetną bazą wypadową na pobliskie pola. Rozglądam się dookoła, śnieg i wiatr zasypały moje ślady tak, że teraz są tylko małymi wgłębieniami, dobrze, że drogę do domu znam na pamięć, bo jak nic bym zabłądziła, żartuję sobie w myślach. Ociężała od śniegu gałąź żarnowca tworzy nad poboczem drogi niewielki podcień; na wyjątkowo cienkiej w tym miejscu warstwie białego pyłu widać kilka trójpalczastych śladów. To znak, że moje kruszynki są gdzieś blisko. Wpatruję oczy w siny horyzont, który dziś jest dziwnie blisko, szkła lornetki szczelnie zalepił śnieg i właściwie nie ma różnicy czy patrzę w przestrzeń okiem uzbrojonym w optykę, czy „bezbronnym”. Gdzieś daleko w polu czernieje kilka punktów, które wyglądają jak czarne kostki do gry rzucane ręką niewprawnego gracza - raz zbiegają łącząc w grubą, krótką linię, raz rozciągają niczym ciemna guma do żucia. Kuropatwy! Zbite w gromadkę, na kształt wędrujących kamieni, przemierzają zaśnieżone pole, na przemian ginąc i pojawiając się między bruzdami. Moje biedne maleństwa, jak natura mogła stworzyć coś tak bardzo bezbronnego?! Całe życie kuropatwy to jedna, wielka walka o przetrwanie, żeby nie wrodzony spryt i płochliwość, to pewnie nie byłoby tu ich wcale. Obfitująca w drapieżniki okolica nie jest dla nich przyjazna, dobrze, że ostatnie zimy przypominały raczej mieszankę wiosny i jesieni, to chociaż o pożywienie nie musiały się martwić.
Zadumałam się nad małością kurakowego żywota i nie zauważyłam nawet kiedy śnieg potraktował mnie jak naturalną przeszkodę terenową, której tylko przez zapomnienie jakoś do tej pory nie obsypał śniegiem. Z trudem wyciągam nogi z zaspy i dużym łukiem, przez pole, wracam na drogę. Wystarczyło, że chwilę postałam na otwartej przestrzeni, a topniejący od temperatury ciała śnieg, w połączeniu z mrozem, pokrył moją kurtkę lodową skorupką, która teraz nieprzyjemnie chrzęści przy każdym kroku. Od strony wsi jedzie samochód, co za szaleniec pcha się w te zaspy? Terenowe auto bez problemów pokonuje krótki, dzielący nas odcinek i zatrzymuje się tuż obok mnie. Jerzy, jak miło! Kolega – myśliwy zaprasza na objazd łowiska: „Tak sobie jadę i myślę, kogo tam diabli niosą po polach – mówi o mnie – patrzę, a to ty, wsiadaj, razem raźniej”. Kilogram śniegu po stopnieniu podobno ma objętość litra wody, nie bacząc na ryzyko zatopienia jurkowego samochodu, skwapliwie korzystam z gościnności i tarabanię się do środka. Po chwili miłe ciepło przypomina mi, że palce u nóg, o których obecności zapomniałam godzinę temu, jednak istnieją! Wymieniamy uwagi na temat mijanych miejsc, spotkań ze zwierzętami i ludźmi, obydwojgu nie daje nam spokoju tajemniczy człowiek z lornetką, który znika w lesie kiedy tylko któreś z nas pojawi się w pobliżu. To mała wieś, prawie wszyscy się tu znamy, a tu pojawia się ktoś obcy i to na dokładkę z lornetką. Daj Boże, żeby jakiś miłośnik przyrody, albo ornitolog – amator, chociaż ubiór na to nie wskazywał, a nie jakiś nielegalny amator łowów, bo przygód z takimi mamy już dosyć.
Jedziemy leśną drogą, która wygląda jak dekoracje z andersenowskiej baśni o Królowej Śniegu, wcale się nie zdziwię, jeśli zza ośnieżonych świerków wyjadą sanie zaprzężone w renifery! Jednak zamiast zaprzęgu drogę przebiega nam kilka sarn: widok nie mniej uroczy, ale bardziej realny. Gadamy z Jerzym o wszystkim: o samotnym odyńcu, którego widzieliśmy kilka razy, o naszym wspólnym znajomym – byku, pięknym dwudziestaku, który jest dowodem na to, że po długiej nieobecności, jelenie wracają w nasze lasy. Tematów nie brakuje, Jerzy poluje w okolicy od ponad 30 lat i jest chodzącą kroniką tego łowiska, chętnie słucham jego opowieści. Zatrzymujemy się w miejscu gdzie najwięcej tropów krzyżuje się w jednym punkcie, z plątaniny znaków na śniegu usiłujemy odtworzyć ostatnich kilka chwil z życia lasu: lekko przysypane śniegiem zagłębienia, to ślady jeleni, szły tędy godzinę temu, potem przesznurował lis, zakręcił się w kółko, zrobił pętlę wokół drzewa i poszedł tam, skąd przyszedł. Oj, nie podchodź pod lufę Jerzemu, mykito, oj nie podchodź, coś kolega wspominał o nowej lisiej czapie, bo do starej się mole dobrały. Po tropach lisa, całkiem niedawno przeszły sarny, ich ślady są wyraźne i całkiem świeże, przestało sypać i widać nawet grudki śniegu które oderwały się spod raciczek. Snują się leśne historie i snułyby się jeszcze, żeby nie fakt, że czas wracać. Powoli zapada zmierzch, do lasu, czy na pola nie da się wyjść na chwilę, przyroda to pożeracz czasu. Piękny pożeracz. Umawiamy się z Jerzym na wieczorne polowanie – na myśliwską przygodę zawsze jestem łasa, a co nam zgotuje święty Hubert? Zobaczymy. Może wędrówki po polach, po lasach, obserwacje i wielogodzinne tropienia dadzą efekt w postaci pięknego trofeum? Oby Bór Darzył. |
|
| |
07-01-2010 17:35 | mikesz | MOJE PRZEMYŚLENIA.
Noc,
to samotność.
Noc,
to strach.
Noc,
to upiorne myśli.
Świt,
to wybawienie.
Świt,
to radość życia.
Świt,
to powrót do życia.
„Mikesz”
Bądź twarda Kasiu, TY masz siłę - tylko o tym nie wiesz...
Basia i Rysiek... | 20-01-2009 01:19 | Janusz Ostapiuk | Świetny tekst! Czapka z głowy.
Gratuluję. | 16-01-2009 15:34 | bello77 | Inny świat,dobrze,że nasz - piękny i znany !!!! Oby więcej "leśnych ludzi" w nim "zabłądziło"!!!!Pozdrawiam Cię Urtico!!!! | 16-01-2009 12:13 | dziunia | Z wielką przyjemnością, w tym miejskim zgiełku i zabieganiu, oddaję się czytaniu Twoich pięknych opowiadań, przeżyc myśliwksich i historii dnia codziennego,które z każdym wersem pozwalają mi na pełniejsze ich odczuwanie. Dziekuję Ci Kasiu za te wszystkie chwile, kiedy fizycznie nie mogąc być razem z Wami w łowisku, odbieram je zmysłami... Niechaj Bór Darzy Jerzemu a św. Hubert nie zapomina również o Tobie |
| |