|
|
|
|
autor: ANDY24-03-2009 Przedwiośnie
|
15 marca. Jadę cudownym, rozświetlonym ogromnym słońcem porankiem w łowisko. Zjeżdżam z głównej szosy międzynarodowej w lokalną drogę, która doprowadza do częściowo wyasfaltowanej a później już tylko żwirowej. Stromy podjazd o zdemolowanej ciężkimi pojazdami nawierzchni zmusza do lawirowania pośród kolein i sporych kamieni wyrwanych obciążonymi tonami załadunku kołami zdezelowanych ciężarówek. Trzeba uważać jednak na pozostałości po przejściu pługu odśnieżającego zepchnięte na pobocze. Tworzą swoiste Himalaje o ostrych i poszarpanych krawędziach. W nocy był solidny mróz i topniejący w dzień śnieg jest obecnie skuty na beton. Nawet zwykłe otarcie się o niego może być nie ciekawe. Jezdnia jest dodatkowo pokryta cieniutkim filmem zmarzniętej wody i zamrozu pokrytego szronem. ABS terkotaniem daje znać, że czuwa, ale też i świadczy to o trudnych warunkach. Zwalniam aby nie kusić losu i kontempluję cudowny bukowy las pomiędzy pniami którego obecnie widać bardzo daleko w czeluść kniei. Jeszcze niskie słońce swymi promieniami zagląda w mroczną głębię, jakby chciało donieść i ciepła i światła tak potrzebnego aby nastąpił wybuch tej najbardziej oczekiwanej i radosnej pory roku. Pory nadziei i cudownych doznań. Sądząc jednak po ogromnym śniegu zalegającym między ciemnymi bukami i dębami, trzeba będzie jednak trochę poczekać... Mijam po lewej ręce znajome miejsca gdzie w jesieni spośród borowiny i wrzosu wystają brunatne łebki podgrzybków. Obraz w pamięci jest tak sugestywny, że zwalniam nogę na pedale gazu i odruchowo chcę się zatrzymać aby rozchyliwszy przydrożne gałęzie dopaść zimnego znajomego kształtu... .Białe zęby zmarzniętego śniegu przywracają rzeczywistość. Z ociąganiem depczę pedał gazu...
Stroma droga w końcu się prostuje i wyprowadza na płaskowyż którego lewą stronę stanowią północne stoki ‘mego’ lasu. Prawa strona to rozedrgana słońcem i pokryta delikatną mgiełką przestrzeń obłych wzniesień Przedgórza, które przechodzi w coraz wyższe partie. Zwieńczeniem jest cudowna ośnieżona koronka Tatr Bielskich z Hawraniem, Muraniem i Novym a patrząc bardziej w prawo, polskich Tatr ginących w porannym oparze. Na horyzoncie z prawej strony wyniosły kształt Babiej Góry jakby podkreśla obraz swoistym podpisem cudownej niczym nie skrępowanej wolnej i czystej przestrzeni. Są takie dni, gdy nadzwyczajna przejrzystość powietrza pozwala dojrzeć szczegóły i powieść myśli na tamte ścieżki i zębate granie deptane tak wiele razy czy to samotnie czy w doborowej kompani. Plusk rozśpiewanych strumyków z cudowną chłodną wodą w skwarne dni i ostrą wełnę góralskiego swetra czy łapawicy w zimowe roztrzaskane mrozem dni. Przystaję przed niedalekim skrętem do myśliwskiego domku i wysiadam z dusznego wnętrza samochodu. Prostuję plecy i podnoszę głowę. Chłonę w siebie ten cudownie czysty i rozświetlony świat. Ostre i bardzo mroźne powietrze wciska się do płuc i wywołuje reakcję podobną do mocnego trunku. Aż się krztuszę i czuje lekki zawrót głowy, przyjemny i oszałamiający. Jestem lekko ubrany i dość silny wiatr przenika mnie na wskroś. Opasuję się dłońmi i staram się osłonić. Łamię się szybko i wyciągam z czeluści samochodu wierną belgijską parkę wojskową którą zarzucam na plecy i owijam się szczelnie. Popatruję teraz uważnie po znajomych polach i ścieżkach, które oglądałem przecież i w jasne wiosenne dni i zamglone, zasnute uporczywym deszczem jesieni.
To mój świat osobistego dumania i przemyśleń, gdy ciężko doświadczony przez los starałem się złapać równowagę i powrócić do pionu. Pionu, który już nigdy nim nie będzie, nie może być. Mój świat rozsypał się zupełnie, skleja go jedynie ten mnie otaczający. Trwający od wieków tak samo twardo i bezlitośnie zda się obojętny i nieczuły a jednak wyzwalający jakąś kojącą tkliwość i oparcie...
Za mymi plecami, bezlistne gałęzie kołyszą się z lekkim potrzaskiwaniem smagane porannym ostrym podmuchem. Resztki zeschłych zeszłorocznych liści mielą powietrze z szumem klepsydry czasu jak spadające w niej suche ziarenka przesypującego się piasku. Z komina pobliskiej chałupy wznosi się ostra smuga siwego dymu. Silny wiatr rozbija ją szybko i znika w czystej przestrzeni bez śladu. Coś tak namacalnego i wyrazistego u źródła a tak szybko i bez śladu znikającego... Parę kroków stąd jest miejsce gdzie pod wiekowym bukiem spoczywa Bim. Terier irlandzki. Gdy odszedł wywiozłem Go tutaj do tej nie skrępowanej niczym przestrzeni. O ściółkę posłania uderzają bukowe orzeszki i szeleści drobny krok kuny. Często widoczne są tropy grubych dzików i jeleni. On powrócił już do spokojnej szczęśliwej przystani...
Otrząsam się z chłodu i wspomnień. Zapalam silnik i po paru krokach skręcam na parking koło domku. Jestem póki co sam. Muszę poczekać na kolegów. Dziś spotykamy się aby zapolować na lisy, których ponoć jest zbyt wiele. Zobaczymy. Kokoszę się na siedzeniu i widzę podjeżdżający terenowy Nissan. To Tomek. Wychodzi z samochodu i idzie w moją stronę. Uchylam drzwi aby wysiąść i wystawiam nogę na zewnątrz. Ogromne zaskoczenie. Coś dotyka buta i nogawki spodni, pełznie w górę i... na kolanach ląduje cudownie roztrzepany, czarno-biały szczeniak foksteriera. Biorę w dłonie to ciepłe malutkie ciałko i uderza mnie jak obuch wspomnienie podobnej sprzed 25 lat chwili gdy po raz pierwszy wylądowało w moich dłoniach cybate i na wyrost skrojone w zbyt obszernej sukni ciało Bima. Przecież parę kroków stąd jest. Tak blisko a niedosięgły... Za to ten jest tu i teraz. Wdzięczy się całym ciałem i absorbuje zupełnie mą uwagę. Jak przez mgłę dociera do mnie, że ma 5 miesięcy, że jak chcę to jest jeszcze jedna i on się zapyta...
Zjeżdżają się inni koledzy, między innymi właściciel brata suczki którą mam w dłoniach. Ten szybko podbiega i spostrzega ją. Puszczone na śnieg zaczynają zabawę. Początkowo niesamowita gonitwa i przewrotki przeradza się w agresję. Diabełki zaczynają używać szpileczek zębów. Braciszek coraz mocniej atakuje drobniejszą siostrzyczkę i w końcu z charkotem atakuje za podgardle. Łapię go za kark i podnoszę do góry. Chwilę wracają do spokojnej zabawy aby znów atakować. Rozdzielamy je i ponieważ są już wszyscy zaczynamy się zastanawiać gdzie polować. Pada na Księży Las i Latoszyn. W międzyczasie wraca jeden z kolegów i przynosi informację, że chłopaki z naganki ‘wypchali’ się na nas, obrażeni, że nikt ich nie uprzedził wcześniej i zaplanowali sobie zajęcia... Słowem trzeba ściągnąć jedynie naszego strażnika i pospołu z nim na zmianę pełnić rolę naganki. Trochę my - trochę wy i na zmianę... Trudno, to też ma swój urok. Chodzenie po ‘gołym’ lesie pozwala lepiej wypatrzyć szczegóły, które w letni czas mogą się przydać. Choćby w czasie podchodów wiosennego koziołka...
Jedziemy po strażnika i później zjeżdżamy do wsi aby skierować się do drogi wyprowadzającej znów na wysokie piętra uroczyska Latoszyn. To teren paryji i głębokich wąwozów z nitkami cieków strumieni. Trochę tak na uboczu i nie zamieszkały teren. Liczymy, że zwłaszcza w jego wschodniej części, gdzie ogromne łany zeschłych łodyg zielska i suchej trawy zalegają na dużej przestrzeni tworząc kryjówki i miejsca pobytu lisiej ferajny. Rozchodzimy się na stanowiska. Na niebie nie ma jednej chmurki. Ogromne marcowe słońce przypieka całkiem solidnie. Policzki owiewa ostry, chłodny wietrzyk ciągnący od wschodniej strony. Za plecami mam zabudowania gospodarcze z chałupą w głębi. Staję przy rozchylonych w ostre v podporach słupa linii energetycznej. Pół metra od mego buta... kupka dziczach odchodów. Dobrze, że chłopu do chałupy nie weszły, bo na ogródek na pewno...
W miocie nic się nie dzieje, słychać tylko szelest ocierających się o siebie łodyg zeschłych badyli kołysanych mocnym wiatrem z południowego wschodu. Trzeba poczekać aż ten wiatr odwróci się bardziej na południe i zacznie wiać z południa, znad węgierskiej Puszty. Wtedy wybuchnie już prawdziwa wiosna a nie to tegoroczne zimne i mokre przedwiośnie z nawrotami ogromnych opadów w dole śniegu z deszczem a wyżej śniegu, który szybko głuszy nadzieję na zmianę pory roku. Pomiędzy gałęziami i suchym coś miga w dole. Na sztych zbliża się zwierzyna. Jest coraz bliżej i rozpoznaję sarny. Pierwsze to kozioł. Za nim idzie koza. Są w szarej zimowej sukni, która zlewa się z otoczeniem i gdyby nie białe podbicia sukni, które błyskają na szarym dywanie, zlewałyby się z tłem idealnie. Za nimi w morzu suchych traw wysoka sylwetka kolegi i błyskające za nim białe łatki. To psy, szczeniaki idące za nogą. Trudno maleńkim ciałkom poruszać się w zeschłych łętach, ale idą podnosząc wysoko łapki, choć pewno myślą, że jakieś licho kłuje je w poduszki maleńkich palców. W końcu wyłażą na ogromną przestrzeń otwartej łąki i po chwili wahania, gdy znikają złośliwe, kłujące przeszkody poczyna się zabawa na nowo. Szybko jednak przekształcająca się w atak większego brata na siostrzyczkę. Mała jednak się nie daje pomimo groźnego warkotu braciszka – skutek – na białej sukni łapki szkarłatne kropelki. Drobne, ostre ząbki znalazły dojście do skóry...
W kolejnym miocie idę w nagance. Wchodzę w głęboki potok i poczynam strome podejście jego lewą uboczą. Pod warstwą liści i płatów śniegu jest diabelnie ślisko. Podniosła się mocno temperatura i zwyczajnie – puściło. Każdy krok w górę powoduje, że osuwam się w dół na rozmiękłym zboczu i zaczynam zwyczajnie się pocić z wysiłku. Zdejmuję czapkę i upycham w obszerną kieszeń parki. Rozpinam zamek kurtki i polarowej bluzy pod spodem. Wystawiam twarz na świeży podmuch, trochę lepiej. Po plecach przestają ściekać ciepłe strumyczki potu. Jestem już wysoko, na wąskiej półce zawieszonej nad rozpadliną potoku i na ogromnym brunatnym dywanie zeszłorocznych bukowych liści jakiś ruch. Słońce mam w twarz, przeraźliwie ostre ale widzę białe błyskające lusterka. To sarny. Jest tego osiem sztuk. Zeszłoroczne koźlęta są ciemniejsze od matek i trochę mniejsze. Są na dobry strzał. Patrzą ciekawie kto im wlazł do chałupy i jednak nie dowierzając zaczynają się przemieszczać w górę uboczy. Wachlarzyk szarych sylwetek przyspiesza i idzie w górę ramienia zbocza przystając jeszcze raz przed jego przełamaniem. Zwiewne, eleganckie sylwetki błyskając jasnymi lusterkami giną za ścianą uboczy. Zaczynam powolne podejście w lewą stronę ramienia potoku, starając się wejść na bardziej równą jego część. Jakoś nie mam ochoty ryzykować osunięcia się na diabelnie śliskiej ściółce i w efekcie zaliczyć dna...
Dochodzę do linii działowej i w jej luce widzę sylwetkę pierwszego stojącego myśliwego. Podnoszę rękę i macham, że idę w kierunku zbiórki. Rusza w tamtą stronę. Ja za nim. Nie padł żaden strzał. Lisy dziś mają zebranie w innej części obwodu... Tylko łomot silnika jakiegoś cholernego quadowca, który szwęda się po leśnych ścieżkach kładzie się silnym dysonansem w otaczającą knieję.
Zabieramy się z tego terenu i zjeżdżamy znów do wsi aby ponownie wyjechać za kościołem. Póki jest asfalt pół biedy, że w górę. Później jest gruntowa droga, zupełnie roztopiona z warstwą błota bez ‘tarcia’. Samochody balansują wyrywając rozmiękłe grudy. Dojeżdżamy pod domek letniskowy na skraju lasu. Zostawiamy samochody i w rozmiękłej darni łąki szukamy dojścia do wylotów wąwozów idących od dużego potoku spływającego do potoku Ostra. Tutaj muszą być, na pewno. Słyszę od prowadzącego abym stanął właśnie tutaj na wylocie, obok ogrodzenia z siatki osłaniającej uprawę. Staję i zdejmuję czapkę wystawiając twarz w stronę ostrego słońca. Jakoś nie mam dziś ‘morderczego’ nastroju. Ta namiastka przedwiośnia jakoś dziwnie rozleniwia i rozstraja. To już nie jest ten czas łowów i tej wspaniałej koncentracji łowieckiej. Tego wpasowania się w knieję i koncentracji najwyższej zmysłów i sprawności. Tę lekkość myśli i kocią zwinność. Łatwość i precyzję składu i błyskawiczną reakcję. Ten tak często zwany ‘szósty zmysł’, coś co pozwala przesunąć bezpiecznik nim oczy dojrzą cień zwierza. Tę odruchową reakcję pozwalającą podświadomie podciągnąć strzelbę w dołek i zgiąć palec nie widząc muszki a jednak ulokować kulę tam gdzie trzeba. To jednak nie dziś. Wystawiam twarz na ostrze słońce i spod zmrużonych powiek popatruje jednak pilnie na wyjście z potoku i ścieżkę przy siatce. Nie mogę pozwolić aby zmarnować trud naganki i muszę być wobec nich w porządku. Wewnętrznie jednak nie jestem w tym lekkim i swobodnym nastroju koncentracji najwyższej. Moje myśli błąkają się już po majowej łące...
Słyszę pohukiwania naganki które ucichną przechodząc w przyciszony młynek kilku głosów omawiających coś zaciekle lub zwyczajnie wytykających sobie jakieś tam wyimaginowane pójście nie tędy, coś tam...
Łamię lufy i wciskam w kieszeń parki bezużyteczne już naboje z jakimś dziwnym nastrojem i rozleniwieniem. Nie bardzo mi się chce ruszać z tego miejsca. Pod nogami mam opadającą w dół czeluść wąwozu i w oddali czerniejące czuby buków uformowane w kliny zalesienia opadające w potoki, które są jak żebra tworzące coś w rodzaju gałązki świerczyny. Obłe grzbiety wzniesień i ten cały ukochany świat kniei z zawartością zwierza wszelakiego, który dziś jest jakby niedostępny. To przecież zbliżający się czas narodzin i radości młodego, kruchego życia. Życia, które odwiecznym biegiem stężeje za kilka miesięcy w postać dorodnej, łojnej zwierzyny... Dochodzą do mnie sylwetki kolegów, otrząsam się z zadumy i słyszę – jedziemy Jędrek do Księżego Lasu. Tam będą. Szukając przejścia przez rozległe kałuże i wagony błota rozchodzimy się wachlarzykiem na łące. Dochodzę do polnej drogi i przeskakuję rów z wodą. Lis, lis... słyszę. Za łąką w gęstej trawie ostry rudy płomień sukni tego który nas tutaj przywiódł. Ale wykpił nas. Leżał 100 m od pozostawionych samochodów. Wyczekał do końca i czmychnął. Do jesieni koleżko, słyszę pogróżki kolegów, ale jakoś tak bez zaciętości, miękko i zwyczajnie, już na łowieckim luzie.
Z trudem zawracam na wąskiej pełnej rozmarzniętego błota ścieżce i rozpryskując wodę ruszam w kierunku ostatniego miotu. Znów zjazd na asfalt wsi a później stroma nitka szosy wyprowadza nas w górę w kierunku jasnego nieba z złotym ćwiekiem słońca. Zostawiamy samochody na śródleśnym parkingu w rozmiękłym ogromnym śniegu i gęsiego ruszamy do miotu. To urokliwy i zawsze pełen niespodzianek zakątek. Często wypadały stąd na linię odyńce i różne futrzaki lisie i kunie. Bywał nawet zając. Brniemy w brei rozmiękłego śniegu i za nami zostają kolejne sylwetki, widać jak łamią lufy i wtykają naboje, ugniatają śnieg pod stopami i zastygają w oczekiwaniu. Zostało nas już tylko trzech i skręcam w drożynę idącą w obramowaniu potężnego potoku. Kolega mówi do mnie – tutaj zostań. Lis, pewny. Akurat. Stałem tutaj już ze 100 razy i wszystko widziałem i strzelałem ale nie lisa. No niech Ci będzie. Mówię – dobra i podpieram buczka. Rozgarniam śnieg do ściółki i usuwam zeschłe patyki. Obłamuje sucharze sterczące z pnia aby nie zawadzić lufami i zwyczajnie oczu sobie nie wybić. Ogromne ciepłe słońce mam za plecami i grzeje mnie w kark oraz czubek głowy. W miocie nic się nie dzieje i w końcu zmęczony przysiadam na rękawicach, które kładę na olbrzymim korzeniu buka. Sadowię się zadowolony i popatruję na otoczenie. Rozświetlony olbrzymim słońcem pusty zimowy las. Nie znać nawet najmniejszej odznaki zbliżającej się zmiany. No może poza jednym. Słychać popiskiwania jastrzębia i krzyk kruka. Słychać też ostry odgłos wydawany przez stadko sikorek z zapałem uwijających się pośród pni świerka i jeszcze jakieś inne trudne do zidentyfikowania odgłosy. To brzmi już inaczej niż w środku zimy...
Daleko miedzy pniami coś mi miga. Nie bardzo wiem co, ale na wszelki wypadek wstaję i przyklejam się do pnia. Kątem oka z lewej strony, mniej więcej w środku przestrzeni gdzie stoi następna strzelba daleko widzę sylwetkę człowieka. To naganka. Myśliwy z mej lewej strony jak ja do tej pory też sobie znalazł wygodny pień i siedzi spokojnie. Coś zmusza mnie do skierowania wzroku na prawo. Jak duch zjawia się sylwetka potężnego dzika. Stoi na szkarpie obrywu. Mam go do lewego boku na odległości ok. 40 kroków. Stoi spokojnie bez ruchu. Za to za nim coś się rusza. To drugi czarny zwierz wychodzi z potoku i staje za nim. Jest dużo mniejszy. Ten duży odwraca łeb jakby mu się przyglądał i rozgląda się wkoło uważnie. Rusza w moją stronę praktycznie na sztych. Idzie wolno a za nim podąża jego towarzysz. Nie wykonuję żadnego ruchu i w końcu mam je na dystansie 15 kroków. Staje, coś mu nie pasuje, ale nie widać odznak zbytniego niepokoju. Na ‘oko’ ma ok. 80-90 kg. Ten drugi to 50-60 kg przelatek. Stoją na wprost mnie ale chyba mnie nie widzą. Bardzo ostrożnie podnoszę wolną rękę i kieruję w stronę tego dużego. Zginam palec parę razy. Błyskawicznie zwraca wzrok na ten ruszający się twór. Fuka gwałtownie i zupełnie spokojnie odbija w lewo skos ode mnie. Za nim jego trabant. Odchodzą parę kroków i przystają. Mam je oba do boku. Składam się na próbę i złota muszka strzelby rozbłyskuje na czarnym boku, palec dotyka spustu... Dziki ruszają wolno w kierunku sąsiedniego stanowiska i praktycznie włażą na myśliwego. Nie widać żadnych odznak gwałtownej ucieczki. Wszystko odbywa się jakby w zwolnionym tempie. Jakby wiedziały, że nic im nie grozi od tych szaro-zielonych postaci z przecinkiem strzelby w dłoniach. Znikają spokojnie jak duchy. Na mnie wychodzi Józek – strażnik. Idzie wolno i nagle tężeje. Staje jak wryty i rozgląda się wkoło siebie. Macham Mu ręką i mówię: były dwa ale sobie poszły. Kręci głową i podnosi rękę w jakimś dziwacznym geście. Nie wiem, rozczarowania czy niedowierzania. Z dołu słychać głosy rozmawiających z ożywieniem moich sąsiadów. Zwłaszcza słychać tego na którego wlazły....
Kończymy ten dzień jasny i przedwiosenny uczuciem ulgi i niedowierzania. Lisów praktycznie nie było, ale ten dzień coś zostawił. Coś co jest sensem łowieckiego życia.
Możliwość spotkania...
Księży Las – przedwiośnie 2009 roku |
|
| |
25-03-2009 18:43 | ULMUS | cóż ... jak zwykle owacje na stojąco ... pozdrawiam mojego ulubionego autora :)) |
| |
|
|