|
autor: Pieter_8125-03-2009 Deszczowe lisy
|
Lutowy dzień nie zachęcał do opuszczenia ciepłego pokoju. Choć kartki kalendarza jasno wskazywały, iż była pełnia zimy, nawet nocą temperatura rzadko spadała poniżej zera. Za szybami, wiatr kołysał wierzchołkami drzew, a z ciężkich, granatowych chmur, co chwilę padał rzęsisty deszcz. Można by rzec, że pogoda była typowo rodzinna…
Z zadumy wyrwała mnie żona, która ni stąd ni zowąd ze zdziwieniem zapytała, dlaczego jeszcze jestem w domu, skoro pod blokiem od paru minut czeka Leszek. Faktycznie, chyba trochę przysnąłem – już poprzedniego dnia umówiłem się z Kolegą na wspólny wyjazd do łowiska. Żaden z nas nie spodziewał się takiej pogody, jednakże mój kompan nawet nie chciał słyszeć o tym, iż można by było przełożyć polowanie – w końcu dla myśliwego pogoda może być dobra lub bardzo dobra – dziś była dobra. Chcąc ni chcąc po kilku minutach ze strzelbą na ramieniu, obładowany tobołkami zmierzałem ku parkingowi.
Podróż upłynęła nam na rozważaniach o wyborze miejsca zasiadki. Jednogłośnie ustaliliśmy, iż w dzisiejszych warunkach, konieczne są zabudowane ambony z zamykanymi drzwiami i oknami, dobrze zabezpieczające przed deszczem. Wybór padł na rewir zwany Kurnikami. W sumie kilkadziesiąt hektarów pól otoczonych sosnowymi lasami, z dość gęsto rozsianą wiejską zabudową i niewielką fermą kur. W łowisku byliśmy sami. Plan dzików wykonany kilka dni wcześniej i niesprzyjająca aura skutecznie zniechęcały Kolegów do penetracji łowiska. Tylko nas dwóch – zapaleńców, nie potrafiło spędzić sobotniego wieczoru w ciepłych i wygodnych fotelach z żonami u boku…
Do dyspozycji mieliśmy dwie, nowe ambony oddalone od siebie o pół kilometra. Drogą losowania ustaliliśmy miejsca naszych zasiadek i rozeszliśmy się życząc sobie „połamania”. Do zachodu słońca pozostawała jeszcze dobra godzina, gdy usiadłem na wygodnej ławce niewielkiej ambonki, usytuowanej przy kępie rzadkich trzcin łączących się z lasem. Za plecami, w odległości kilkuset metrów znajdowały się gospodarskie zabudowania, a przede mną i po prawej rozciągały się ścierniska po kukurydzy, poprzecinane rowami melioracyjnymi. Wiatr i deszcz spowodowały, że otwarte pozostawiłem tylko dwa okna, dające możliwość strzału w stronę lasu i w stronę pól. Załadowałem strzelbę i co kilka minut lustrowałem okolicę przez lornetkę. Przestało siąpić i właśnie wtedy, w oddali – przy miedzy na środku pola zauważyłem lisa. Przeciągnął się, otrzepał niczym pies i powoli ruszył w kierunku odległych kurników, był zbyt daleko zarówno na strzał, jak i wab. Tego popołudnia ocalił skórę, znikając za wzniesieniem…
Z kieszeni wyciągnąłem wabik. Dość niezwykły wabik, bowiem wykonany domowym sposobem z elementów pióra wiecznego, kawałka gumki oraz sztywnego, cienkiego plastiku – był (i nadal jest) niezawodny. Otrzymałem go po zdanych egzaminach od mojego opiekuna. Zacząłem „grę”, starając się jak najwierniej odwzorować kniazienie. Najpierw kilka szybkich i krótkich tonów – to dźwięki wydawane przez pechowego zająca w chwili nagłego ataku, następnie kilka dłuższych – rozpaczliwych jęków, a po wszystkim epilog – seria coraz krótszych i cichszych dźwięków, wydawanych przez zwierzę, któremu brakuje tchu, z którego ulatuje życie – dławienie… Nastała cisza. Sarny pasące się opodal ambony podniosły łby, by po chwili powrócić do żerowania. Obserwowałem pole, licząc że lis którego wcześniej widziałem usłyszał wabienie i przyjdzie „po łup” – niestety było puste. Na skraju lasu zaskrzeczała zaniepokojona sójka. Jakże wdzięczny w takich chwilach to ptak. Odruchowo spojrzałem w tamtą stronę. W trzcinach, pod ostatnimi brzózkami stał rudzielec, ocząc w stronę ambony, łapał wiatr. Widocznie dobrze nie zlokalizował miejsca swojej „niedoszłej ofiary” i ruszył równolegle do linii drzew, mijając moje stanowisko z lewej strony. Co kilkanaście metrów przystawał, szukając miejsca skąd wcześniej dobiegało kniazienie. Chwyciłem strzelbę, powoli przymierzyłem i nacisnąłem spust. Lis podskoczył, zawrócił, przebiegł kilkanaście metrów i nim zdążyłem poprawić z lewki, padł. Szybki SMS do Leszka: „Leży. Siedzimy dalej”… Emocje powoli ustępowały, znów zaczęło siąpić z nieba.
Odczekałem pół godziny i ponownie zawabiłem. Długo nie czekałem, coś szło trzcinami w moją stronę. Po chwili w miejscu, gdzie wcześniej pojawił się mykita, ukazał się odyniec – „szafa”. Dzik wysunął się z sitowia, w pełni ukazując swe potężne, czarne jak smoła cielsko. Zatrzymał się. Kilka razy fuknął, postawił chyb i z impetem ruszył do strzelonego rudzielca. Nie zatrzymując się, gwizdem wyrzucił lisa na dobre dwa metry w górę, podbiegł do niego ponownie i znów posłał mykitę w powietrze. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, po czym odyniec jak gdyby nigdy nic odszedł kilka kroków, parę razy pycnął ziemię i spokojnie wrócił do lasu… Jeszcze przez kilkadziesiąt sekund słychać było oddalającego się „zwycięzcę”.
Zmierzchało. Rozpadało się na dobre. Sms-owo ustaliliśmy, że schodzimy. Przed opuszczeniem czatowni odruchowo zawabiłem. Posiedziałem kilka minut, rozładowałem strzelbę, spakowałem manatki i zamknąłem okno. Spojrzałem jeszcze przez lornetkę w miejsce, gdzie powinien leżeć mój lis i oniemiałem. Obok niego stał drugi rudzielec, skwapliwie obwąchiwujący martwego współbratyńca. Jak najciszej potrafiłem, wsunąłem patrony do komór nabojowych i z przyrzutu strzeliłem. Ranny, uskoczył w szuwary i zniknął z pola widzenia. Z latarką zacząłem poszukiwania. Pierwszego lisa odnalazłem bez problemu, natomiast drugi zdołał tylko wskoczyć w szuwary i został na ich skraju. Co ciekawsze, chodząc w sitowiu trafiłem na pozostałości kilku domowych kur, a więc z pewnością rudzielce nie raz odwiedzały pobliskie gospodarstwo. Wówczas, na usta cisnęło się tylko jedno powiedzenie, odnoszące się co prawda do lisiego kuzyna – wilka, jednakże chwilowo bardzo aktualne: „...nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”.
Przy samochodzie spędziliśmy jeszcze kilkanaście minut, gdyż „zmuszony zostałem” do zdania relacji z przeżytej „lisiej” przygody i ze spotkania z niecodziennym gościem, jakim okazał się okazały odyniec.
Darz Bór! |
|
| |
25-03-2009 20:17 | jani | Piotrze! Dobrze, może trochę zaniechałeś stopniowania napięcia, ale zawiązanie fabuły niczego sobie! Cieszę się, że nie wpadasz w pseudoliteracki styl popularny wśród niektórych zaczytywanych autorów. Tylko zapomniałeś o umowie. Darz bór! Tak trzymać! | 25-03-2009 18:47 | ULMUS | nakręciłeś mnie brachu ... jajko zniosę do soboty ... ech na liska jak mi się marzy :)) |
| |