Wściekła i zła, taki czas niestety. Pisanie pracy magisterskiej i praca codzienna wkurzały mnie tak do reszty bo nie było czasu na polowaczke; (trochę też brak dobrej organizacji i wszystko poukładało się tak, jak nie powinno). Sezon mija, a tu rano do lasu nie ma jak, po południu pisanie pracy. Aaaa, do kitu...
Brak wędrówek po Ługach i zasiadek na Zbiorniku, przygnębił mnie do reszty. Pisanie jakoś szło, ale już sierpień a kozła na rozkładzie ni huhu. Kurcze, sezon do bani, brak podchodów w majowe poranki, brak zasiadek w pięknie pachnące letnie wieczory, nawet nie wiem co gdzie wychodzi. Skaza na łowieckiej dumie. Rwa kulszowa uziemiła mnie na dobre 3 tygodnie:( Co za pieroństwo... wszystko nie tak!!!
25 sierpnia powiedziałam koniec. Praca złożona, jadę z Tatą na polowanie. Wyciągam spodnie, o zgrozo małe!!! No nie! A raczej no tak - pisanie, ciasteczka zrobiły swoje - za obżarstwo się płaci. Wyciągam te z wyższej półki - za duże... no nie, zwariuję. Tata pospiesza, więc trzeba było coś wdziać na siebie. Bez wybrzydzania - jeszcze sztucer, czapka, lornetka - jedziemy.
Z samochodu przekładam pastorał i jedziemy. Tata wysadził mnie na krzyżówce - Darz Bór!
Idę w stronę Wielkich Łąk! Pomału, jeszcze czas. Łąki rozległe, tak dawno nie widziane, wyglądały wyjątkowo pięknie. Wiał lekki wiatr, kierunek niezbyt korzystny muszę siadać na brzozowej kępie.
Siedzę, rozmyślam... Słonko powoli zaczyna zniżać się do koron drzew. Nagle widzę znad trawy łeb... uśmiech pojawił się na mojej twarzy - rogacz. Powoli podnoszę lornetkę i co widzę .... hmmm szósta ... kurcze, muszę mu się poprzyglądać. Ale trochę daleko. Podejdę go. Wbrew logice, bo o podejściu od tej strony można było pomarzyć. No ale nic, biorę "pastrorałke" i idę. Kucam. Rogacz nie zwietrzył mojej obecności, więc podnoszę lornetkę i co stukam o pastorał, ciamajda i rogacz wiele się nie namyślał, podniósł łeb. Czułam się jak w grze: raz dwa trzy, baba jaga patrzy. Komary gryzły mnie po pupie, nosie, uszach a ja przyjmując dość niecodzienną pozę, ani drgnę. Ale i to na nic, rogacz uszedł w las. Z oddali dopiero słychać jak się zdenerwował :). Plując sobie w brodę, wróciłam po resztę osprzętu i głęboko oddychając ruszam dalej. Idę, hmmm myśli rożne. Spotkałam jeszcze kozę i kieruję się w stronę drugich łąk. Zatrzymuję się przy kępie krzaków i czekam. Słyszę, że coś hałasuje na ścianie lasu. Nie miałam bardzo gdzie usiąść, więc tak jak stałam "zapadłam" w kępę trawy. Czekam... minęło 10 minut - z lasu wyszedł młody kozioł. Widać po sylwetce, parostki też marne. Ale nic z tego, wyszedł na sztych i patrzy... nie ruszam się, czekam. Uspokoił się i poszedł w lewo. Ja już myślę, no to mam Cie bratku, wstanę pomału... ale on idzie jednak prosto na mnie. I tu koniec bajki, bo wpadł prawie ze na moja czapkę i tak się zdenerwował, że już nic mi nie pozostało tylko schylić czoło, schować myśliwska dumę , nazwać pierodołą:) i ruszyć w kierunku samochodu. Było blisko, myślę. Hubert coś szykuje... Tata schodził pomału do auta... wracamy do domu.
W pracy jak w pracy, raz lepiej, raz gorzej. Jedna myśl dodawała mi energii. Wracam i na rogacza. Tata dzwoni i pyta - kromka z czym? Ba jasne, że szyneczka, serek i bułeczka. Nie będzie czasu na obiad. Wypadam z pracy jak burza. Jadę, oby nie było korków. Cholera jak na złość. Jadę przez wieś. Wpadam do domu niczym tornado, tata już gotowy czeka na mnie. Łyk wody, przebieramy się i rura do lasu.
Po drodze musimy wstąpić do Janka. Poganiam tatę, nie ma czasu, jakieś dziwne uczucia radości kłębiły się w środku. Hmm znam to uczucie... uśmiecham się do siebie. Znów krzyżówka i marsz na łąki.
Dzisiaj siadam na ścianie lasu. Wiatr lekki... Czekam, czekam. Godz. 19:10... serce bije jak młot. Wyszedł na łąkę. Spokojnie, pomału. Lornetka, ten sam rogacz. Wstaję, rozkładam podpórkę, opieram sztucer. Trzęsę się jak galareta, ale wdech opanowuję nerwy... mierzę. Kozioł zaszedł za trawy, czekam..! Ostatni kęs. Złom wręcza tata, mgły zachodzą na łąki, chłodne powietrze owiewa radosną twarz.
- Idę pomału na łąki i obieram miejsce na zasiadkę...
- No to Darz Bór!- zdrówko za tego medalowego... ziołowa nalewka, na stole ogóreczki,
z kuchni nozdrza podrażnia zapach smażonej cebulki, mama niesie wątróbkę.
- Darz Bór!!- i wspominamy dalej... |