|
autor: ANDY18-05-2009 Szydlarz
|
Koniec maja. Początek sezonu na rogacze był zimny, wietrzny i mokry. Zima była długa i ciężka. Następująca po niej wiosna utrzymała się w konwencji zimna. Skutek – ledwo pojawiające się zawiązki młodych liści i jak zwyczajnie w kwietniu, nie maju, gorące czasem słońce i daleka widoczność pomiędzy drzewami. Ogromne, białe kępy zawilców przywodziły na myśl połacie śniegu a nie wiosnę. W przepięknej dolince nad potokiem który zasilał stawy do hodowli pstrąga wykonane rękami więźniów Pustkowa liliowe kwiaty krokusa tworzyły fioletową zasłonę drgającą pod zimnymi podmuchami. Minęły jednak trzy tygodnie i wiosna zwyciężyła, przyspieszając mocno, jakby chciała nadrobić te zimne chwile słabości.
Przyjechałem w łowisko dość wcześnie i powędrowałem w Jaworze aby pochodzić po potoczkach i zrębach szukając kontaktu z wiosennym koziołkiem, tak charakterystycznym trofeum łowieckim dla tej pory roku. Kilka tygodni przerwy po zbiorówkach, później wiosenne polowania na piżmaki i kaczory oraz wieczorne ciągi słonek łagodnie przeszły w polowania indywidualne na grubego zwierza. Jakże smakuje woń młodego listowia, rześka i orzeźwiająca. Te dziwne zapachy, miodne i słodkie. Oczekiwane niecierpliwie i wywołujące dziwne drżenie i napięcie. Wlokę się po ścieżynach, zaglądam na zręby i popatruję po ścianach uboczy już zasłanianych skwapliwie przez gwałtownie wybuchłą zieleń. Zieleń w tysiącach odcieni i barw. Pokryte meszkiem liście są lepkie i mają leciutkie kudełki. Takie srebrzyste i delikatne. Na ściółce dywan łusek z rozwijającego się listowia. Brązowe, z złotawym podbiciem są czepliwe i pachną gorzkawo...
Do zmierzchu mam bardzo dużo czasu. Nie spieszę się, smakuję ten bajkowy świat, świat na który się czeka z utęsknieniem i oczekiwaniem. To taki myśliwski kalendarz. Łowca żyje w takt pór roku. Każda z nich coś nam daje, zaskakuje niespodziewanym ale i oczekiwanym. To rytm podchodów i zapadającego za krawędzią horyzontu słońca. To wstający dzień skąpany w rosie i świergocie ptactwa. To głos kukułki i huczenie owadów na ukwieconej, nagrzanej słońcem łące, który obezwładnia zmysły i koi skołatane nerwy. Każda sekunda dnia i nocy daje inne doznania, doznania wsiąkające w nas jak w chłonną gąbkę. Tak bardzo potrzebne i tak bardzo wytęsknione...
Pomiędzy czubami niewysokich jodełek czernieje budka czatowni. To dobra dla mnie budowla. Lubię na niej przysiąść. Oddaje mi w zamian możność podglądania bogatego w doznania i zwierzynę świata. Jest dość dla mnie szczęśliwa, poza pewnym odyńcem, który ocalił skórę po spudłowanym bliskim strzale. Nie mam o to pretensji, widać tak zdecydował za mnie Patron. Podchodzę doń z nadzieją i stojąc u stóp prowadzącej w górę drabiny z sentymentu gładzę chropowaty szczebel. Wolno wchodzę w ciemny prostokąt wejścia i ostrożnie sadowię się na ławeczce. Szczęśliwy oglądam otoczenie. Dzień jest pochmurny i ciepły. Mam wrażenie jakby na mój świat został nałożony szary namiot. Uwypukla to zdolność dostrzegania i wyostrza a równocześnie tonuje kolory. To jak szary filtr podnoszący kontrast. Poniżej mam gęstwinę liści i gałązek, która przechodzi w soczystą zieleń łąki. Źdźbła młodej trawy i jakiś ziół leciutko kołyszą się w delikatnym podmuchu. Zapach tych wszystkich zieloności jest oszałamiający.
Odruch poparty złym nawykiem powoduje, że sięgam po to okropne, zaklęte w biel bibułki zielsko. W usta wędruje caro, przypalony roznosi mocną woń aromatu. To rzecz niewybaczalna w tej świątyni zapachów, coś co burzy odwieczny porządek i równie silnie jak w me nozdrza i płuca wierci otoczenie i ostrzega tych co zamieszkują świat w który ja usiłuję się wcisnąć. Słyszę prychnięcie i coś jak skrzypliwy chryp. Raz i drugi. Wciskam peta w opakowanie, które duszę gwałtownie nie bacząc na parzenie palców i dłoni. Zastygam i tylko głowa jak na gumce zatacza kręgi od jednej krawędzi ambony do drugiej. Usiłuję przebić gęstwinę listowia, krzewów i traw w poszukiwaniu czegoś co tam być musi, czegoś któremu zakłóciłem świat jego zapachów i bodźców i który bezbłędnie odróżnia te odwieczne od tych złych i niosących niebezpieczeństwo...
Uspokajam się wolno z solennym przyrzeczeniem, że już nigdy i pod żadnym pozorem nie sięgnę do kieszeni po... no i wiem, że pewno za chwilę o tym zapomnę i dalej...
Odchylam mankiet i patrzę na wskazówki zegarka. Jest 20- ta. Do zmierzchu jeszcze sporo czasu, choć zachmurzone niebo przyśpieszy ten proces. Jest ciepło i wilgotno. Tak jakoś miękko i kojąco słychać ostre trele śpiewających. Nawet terkot dzięcioła nie jest ostry a brzmi jak miękki werbel, trrrrr... .trrrrr... Coś jakby szurnięcie zwraca moją uwagę, coś, co kojarzę jak szarpnięcie liści czy gałązek. Cały przestawiam się na odbieranie i moje zmysły jakby tężały w oczekiwaniu na dochodzące z przestrzeni sygnały. Niestety póki co nic nie widzę. Biorę szkła i popatruję uważnie w czeluść listowia aby go przebić uzbrojonym okiem w nadziei, że coś dojrzę. Mocno wbijam się w okulary lornetki i ból gałek zmusza mnie do odjęcia szkieł i opuszczam je na pierś. Mój wzrok przykuwa ruszająca się niewielka gałązka młodziutkiej, jasnozielonej grabiny. Patrzę uważnie i spostrzegam ruszające się łakome wargi z wysuwającym się z pośród nich różowawym językiem. To sarna. Mam do niej 10-15 kroków i widzę wyraźnie jasny pysk i fragment łyżki która ginie w listowiu. Leży i żeruje w gęstwinie. Znów sięgam po szkła z nadzieją, że zobaczę coś więcej. Pomogło. Pomiędzy jasnymi na tle mocnej zieleni tła liśćmi błyska grot parostka. Dziwne to jakieś, ostre i szydlaste, ale i też jakieś wężowato wygięte. Zniekształcone? Nic więcej dostrzec nie potrafię i pieczenie oczu zmusza mnie do opuszczenia szkieł. Patrzę uważnie bez nich i widzę tylko ruszające się listki. Robię coś dziwacznego i pukam zgiętym palcem w deskę. Zaskakuje mnie gwałtowność reakcji po tak delikatnym stuknięciu. Listowie wybucha gwałtownie na boki a z wnętrza wystrzeliwuje sylwetka kozła. Trwa to mgnienie ale zdążyłem zobaczyć wysokie szpice szydeł z jakimś dziwnym wygięciem w mniej więcej środku wysokości. Groty są białe i świecące a sylwetka o siwym pysku i kanciasta daje sygnał o tym, że jest to stary i doświadczony cap, co pewno zęby zjadł. Nigdy takiego tutaj nie spotkałem. Ten moment zaskoczenia i w oczach niknąca w zielonym sylwetka...
Jasna cholera, tak być nieostrożny i zwyczajnie nie po łowiecku, czujny. Przecież mogłem choć sięgnąć po broń i być w gotowości. Mogłem… wszystko mogłem... mielę w zębach przekleństwo, choć nie wiem po co i nie pomny na solenne przyrzeczenia sięgam po kolejne caro. Ten tam zwiał i choć łomotu jakoś nie słyszałem, mam pewność, że poszedł w diabły i nadzieja na innego jest raczej płonna. Wiem też, że takie kozły są wyjątkowo ostrożne, co zresztą zademonstrował skutecznie i wędrują cichaczem po kniei jak duchy. Marne szanse na ponowne spotkanie. Gospodarza tego fragmentu lasu znam i póki co ten mający ok. 4 lata potężny szóstak jest poza zasięgiem strzału. Dziwne też, że ten stary szydlarz bytuje sobie bez reakcji z strony gospodarza. Może sobie tylko przechodził i zatrzymał na popas. Kto to wie? Trochę zły na siebie, popatruję na przybywający wolno szary słupek spalonego tytoniu. Chyba, nie był mi pisany. Kolejny pet wędruje do foli opakowania a ja postanawiam, że zejdę z tej ambonki i pochodzę sobie jeszcze po kniei. Jest całkiem jasno a tutaj już nic nie wysiedzę. Z przyzwyczajenia jeszcze rozglądam się już bez nadziei po czubach jodełek, grabu i buka. Sięgam po strzelbę i układam ja w zgięciu aby rozładować przed wędrówką w dół i kciukiem naciskam klucz. Ręka zastyga... Pomiędzy świeżymi listkami coś się rusza. Coś pociąga do siebie listowie. Składam się błyskawicznie i w wycięciu szczerbiny widzę szydła parostków. Jednak nie zwiał, jest. Święty Hubercie! Stoi w takiej gęstwinie, że niewiele widzę poniżej łyżek, jak go dostać. Cap wolno przyciąga listki i gębą miele spokojnie ten pokarm. Już nie wypuszczam go z szczerbiny. Nie zakładałem lunety. Swoim zwyczajem wolę w czasie podchodu strzał z otwartych. Póki ręka i oko pewne, broń bez lunety i ciężkiego montażu wydaje mi się bardziej składna i posłuszna woli. Czekam złożony zaciskając leciutko zęby. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu... Cap jest wyjątkowy i do tego wysokości i ostrość tego oręża jest bardzo niebezpieczna. Muszę go dostać.
On ma jednak swoje sprawy na głowie i żeruje spokojnie nie zmieniając zupełnie położenia. Ja dygoczę z oczekiwania i nie wykonuję żadnych niepotrzebnych gestów jak poprzednio. Myśliwy musi być cierpliwy i pokorny – tak zawsze mówił mój guru. Zwłaszcza pokorny. Z palcem na spuście patrzę na usytuowanie muszki, jest idealnie centralnie w szczerbinie, która jest jakby rozjaśniona przez ostrą siwiznę pyska capa.
Gdzie się taki uchował. Jestem tutaj bardzo często zarówno w czasie wieczornego jak i porannego podchodu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Białe i ostre szydła mają w połowie wysokości jakby zagięcie do środka. Tworzą coś w rodzaju stylizowanego „H”. Coś niesamowitego. Pomimo ogromnej chęci dostania Go, nawet nie drgnąłem. Dygot wewnętrzny, ta tak zwana ‘febra łowiecka’ minęła bez śladu. Jestem skoncentrowany a zarazem jakiś nierealnie zluzowany tym takim niebytem łowieckiej gotowości, która pozwala na wiele i koncentruje lata umiejętności i doświadczenia. Biała plama wysuwa się z szczerbiny. Cap zmienia położenie aby sięgnąć do świeżych liści. Głowa i pysk niknie w zielonym. Mgnienie niepewności i ruda plama szyi ostro rysuje na tle młodej zieleni. Rusza mucha... Nie pamiętam momentu strzału, ani tego jak zgiąłem palec. Ramię miękko przyjęło pchnięcie osady. W pustej szczerbinie zielone tło. Znikła siwa plama pyska i rudy kark. Z zielonego nie dochodzi żaden dźwięk. Nic się nie rusza, nie słychać odgłosu ucieczki. Nic nie szczeka i w tym momencie do mych uszu dociera echo strzału. Głębokie i basowe tłucze się pośród drzew. Łamię Bronkę i chowam łuskę. Jak wyrzucony z katapulty spadam po stopniach drabiny. Jakim cudem nie upuszczam broni i nie ląduję na twarzy, wie tylko łaskawy Patron. Do miejsca gdzie strzelałem ledwo parę kroków i nim zobaczę swoją zdobycz czuję zapach piżma. W zielonym dywanie siwo-ruda sylwetka. Nieruchome brązowe świece są puste i pomimo opalizującego wnętrza są już martwe. Wspaniałe firanki rzęs otulają je i ocieniają. Cała sylwetka jest spokojna i zastygła bez gwałtowności. Klękam obok i sięgam po gałązkę grabu. Trochę bez sensu, bowiem z pyska wystaje spory liść ostatniego posiłku. Wobec tego kładę gałązkę na wlocie kuli. Jest idealnie w osi szyi. Parę kropelek farby lśni na sukni. Biorę w dłonie łeb, ciepły, miękki sierścią i podziwiam wspaniałe parostki. Są bardzo wysokie ale stosunkowo cienkie. Na jednej odnodze maleńka pozostałość po przeszłości. Reszta jest biała i praktycznie gładka. Uperlenie bardzo słabe i jakby w zaniku. Róże niezbyt wielkie. W połowie wysokości wcięcie do środka. Wygląda to tak jakby ktoś szydła ścisnął z zewnątrz palcami...
Grzebię w pysku aby zobaczyć na rejestry. Nie bardzo mogę rozchylić szczękę ale zęby są już bardzo nisko a charakterystyczne wgłębienie sygnalizuje, że jest stary. Chwila zadumy nad tym leżącym pięknem. Tym doskonałym kształtem stworzonym przez naturę. Kładę dłoń na karku i chwilę trwam bez ruchu. Zapadający zmrok zmusza mnie do wykonania niezbędnych czynności. Chcę jednak przedłużyć te chwile pożegnania kozła z knieją i siadam obok na podwiniętych nogach. Dłoń bezbłędnie znajduje znajomy kształt opakowania a zimny prostokąt zapalniczki lokuje się między palcami. W zadumie kończę papierosa i sięgam po nóż...
Coś błyska krwawo, zdumiony podnoszę wzrok. Otwiera się szara zasłona w której dysk schodzącego słońca śle złoto - krwawą smugę padającą na otaczające mnie liście. To ostre światło jak dotknięcie dobrej wróżki pada na ten przepyszny kształt skończonego piękna w geście pożegnania... Pora wracać...
Jaworze – maj 1986 |
|
| |
16-10-2009 11:46 | ANDY | Kol.Manek67,
rzeczywiście dość to odległe...Za ciepłe słowa , dziękuję .
W tych zamierzchłych czasach używałem bocka Bajkał kal.16, sztucera Frankonii 30-06 z lunetą 6x40 , oraz kniejówki CZ 584 m.4 12/7x65R z Burrisem 2-7x40 i Weaverem 6x40.
Pozdrawiam , DB. | 16-10-2009 11:23 | Manek67 | Kol.Andy. Gratuluję nie tylko sukcesu, bo przecież już dawno to było, ale przede wszystkim umiejętności postrzegania i przeżywania tego wszystkiego bez czego polowanie byłoby tylko "zabijaniem, lub "wykonywaniem planów odstrzałów". Rzeczywiście ma Kolega ten dar... czego niezawistnie zazdroszczę. Cieszę się i buduje mnie fakt, że są ludzie którzy poza "pozyskaniem" potrafią oddać nastrój tego misterium jakim jest polowanie. Darz Bór i dalszego wzruszania nas piórem.
PS. Broń Boże się nie czepiam, ale nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: jakiej broni Kolega wówczas używał? Padają określenia "strzelba", "klucz", co wskazuje na jakąś gładkolufówkę, ale z drugiej strony również "szczerbina", co wskazywałoby na jakąś broń kombinowaną (dryling,kniejówka, express). Proszę ulżyć mojej ciekawości. Czytając że palił Kolega "caro" i że był to czas polowań na wiosenne "chrapacze" to zdarzyło się to w dość odległej przeszłości
Serdecznie Pozdrawiam | 23-06-2009 23:40 | Jan Dębowy | Świetny tekst; mając za sobą dobrą setkę rogaczy i kilkanaście nie mniej emocjonalnych wieczorów, czułem się jakbym był w środku zdarzeń. Brawo,
Darz Bór | 12-06-2009 12:32 | mariandzik | Bardzo wciągające opowiadanie. Już zacząłem paznokcie obgryzać ;))) Darzbór. | 27-05-2009 13:43 | Brakarz | ANDY!
Cały czas czekam na wydanie drukiem Twych wspaniałych wspomnień z łowów i wierzę, że taki dzień nadejdzie. A dedykacji Autorowi nie odpuszczę. Darz bór! Piotr | 25-05-2009 14:23 | sako3006 | Naprawde pieknie opisane chyba przez chwilę siedziałem obok Ciebie. Gratuluję wspaniałego opowiadania. | 20-05-2009 08:05 | ANDY |
Tak ULMUS, już 12 lat... za uprzejme bardzo komentarze dziękuję serdecznie.
Pozdrawiam | 19-05-2009 23:15 | ULMUS | Udało Ci się wkońcu wygrać z tym cholerstwem ?
opowiadanie ja zwykle, wrota do krainy baśni ...
dzięki |
| |