Październik, lato wolno odchodzi, a my zaczynamy polowanie na bażanty w łowisku które leśnym jest, ale posiada tę zwierzynę. Bardzo to trudne polowanie. Wzniesienia są strome, poprzecinane potokami, zarośnięte, do tego na niektórych zboczach są zabudowania. Strzał w kierunku przeciwległej uboczy, czy za zbocze może się skończyć nieciekawie. Mimo tego sporą grupą szukamy kolorowych ptaków. W kieszeniach kurtki mam amunicję śrutową a w schowku na piersi parę brenek – na wszelki wypadek. Pogodny dzień przerywa burza (!), zaskakując w miejscu bez ukrycia. Doszczętnie moczy ubrania i niestety znajdującą się w kieszeniach amunicję. Będzie to miało niebagatelne znaczenie w tym co ma nadejść... przynajmniej dla mnie.
To mój drugi sezon łowiecki. Pierwszy zaowocował pięcioma lisami i sporą liczbą zajęcy oraz pióra. Niestety nie dane mi było strzelić nic grubego, choć bardzo się starałem, może dziś zatknę za kapelusz zieloną gałązkę umaczaną w krasnej farbie...
Schodzimy w kierunku dużego pola kukurydzy znajdującego się w obramowanej przez las z trzech stron enklawie. Skądś wychodzi właściciel i zaczyna się jak zwykle utyskiwanie na dziki i szkody jakie robią. Sądząc po tym jak wygląda kukurydza a właściwie to co z niej zostało, na pewno ma rację. Ilość tropów, szkody, świadczą o dużej ilości dzików. Nie ma rady, trzeba chłopa uwolnić od niechcianego towarzystwa.
Krótka narada, dziś kończymy polowanie a jutro w planie jest zbiorówka na grubą. Trzeba będzie się zająć tą watahą bo gospodarz pójdzie z torbami.
Poranek był taki rozmamłany, już jesienny, ponury i nieprzyjemny. Zupełnie inny był od dnia wczorajszego, słonecznego i ciepłego. Naganka zostaje ustawiona tak, aby kompleks przylegający do pola z kukurydzą solidnie przeczesać. Gdzieś przecież niedaleko muszą być klienci tej stołówki…
Stoję na wylocie ogromnego wąwozu, dnem jego płynie potok. Mam po prawej i lewej ręce jego brzegi. Zwieńczeniem jest wiekowy buk rosnący na czubku trójkąta jaki tworzy wąwóz i leśna ścieżka. Za plecami mam rów i ogromne, teraz wypełnione wodą kałuże po wczorajszym deszczu. Zajmuję stanowisko, wygrzebuję w ściółce dołek i sięgam do schowka po naboje. Kurtka jeszcze jest wilgotna po wczorajszym. Z wielkim trudem wsuwam breneki w lufy i z oporem zamykam strzelbę – mogłem użyć kalibrownika, teraz, za późno. Stoję jak w ogromnym amfiteatrze, popod stopami mam olbrzymi nieckę, która podchodzi zwężeniem popod moje nogi. W rosnących na zboczach jodełkach błąkają się opary, mokro i chłodno, wzdrygam się i otrząsam. Jest kompletna cisza, psy i naganka są gdzieś w oddali, nie dochodzi żaden dźwięk.
I wtedy rozlega się huk sztucerowej palby, trzaski są suche i podają spiesznie, jeden po drugim. Ściskam broń kurczowo i wbijam wzrok w młodniki i dolną część niecki i nagle... z jodełek na prawą stronę zbocza wyjeżdża czarna gąsienica. Nie jestem w stanie liczyć (później szacowano ilość na ok. 25 sztuk), czoło zbliża się w moją stronę kierując się na wylot w którym stoję. Z watahy wybieram dwa idące nieco z boku przelatki i strzelam do pierwszego. Spada po zboczu do potoku, wybieram drugiego i widzę jak ten strzelany się podnosi, grzebiąc się po uboczy. Zwracam lufy i mierząc na łeb strzelam. Wybuch liści nad łbem znaczy nieskuteczny strzał. Łamię broń, eżektory nie działają, łuski tkwią w lufach jak zaklęte.
Mój postrzałek idzie lekkim truchtem po uboczy w moim kierunku. Z mej prawej i lewej strony w odległościach zerowych przebiegają kolejni uczestnicy tego peletonu a ja walczę z oporną strzelbą usiłując wyszarpać łuski. Kaleczę palce o radzieckie żelastwo, nabojem wyszarpuję w końcu jedną z łusek i wrzucam nabój... niestety, broń nie da się zamknąć. W moją stronę sadzi kolejny duży dzik i uderza w pień buka popod którym stoję..., z otworu z prawej strony wysypuje się zeń kukurydza..., kolejne mijają o centymetry moje portki a ja stoję z bezużyteczną strzelbą w dłoniach i ze smutkiem patrzę jak ‘mój’ przechodzi ścieżkę parę kroków ode mnie a ja mogę mu tylko pomachać... Wszystko ucicha, w uszach aż dzwoni. Długo się męczę ale w końcu wyrywam łuskę z lufy, wyciągam nie wystrzelony nabój i nagle słyszę bulgotanie z kierunku gdzie poszedł mój postrzałek. Idąc tam oglądam stratowaną ścieżkę, widać ślady farby i ziarenka kukurydzy. Dziwne dźwięki z szarpaniną tonacją dobiegają z ogromnej kałuży na powierzchni której widać bańki powietrza. Wkładam rękę i czuję sierść chyry w dłoni, nie mogę jednak sam wyciągnąć go na powierzchnię. Chwila nadziei gaśnie po przybyciu kolegów. Dzikiem okazuje się ogromna locha z dziurą na żołądku z którego dalej wysypuje się kukurydza. To ta sama co obiła mi się prawie o buty, to nie ten dzik do którego strzelałem...
Idę na trop watahy i widzę po kilku krokach leżący pień, cały jest umazany farbą jakby ktoś ogromnym pędzlem przejechał w jego poprzek. Wygląda, że dzik farbuje na obie strony. Wracam na miejsce zbiórki zwabiony gromkimi uwagami jakie do strzelca dzika z kukurydzą ma łowczy. Ostre, męskie słowa padają dobitnie. Sam otrzymuję stosowną garść za ‘dupowate strzelanie’ (tak to określił, bardzo chciał abym w końcu strzelił dzika), tłumaczę się niezdarnie, że to wczorajszy deszcz, że miałem tylko 3 breneki i do tego spuchnięte po zamoczeniu (kupienie w tych czasach breneki w sklepie graniczyło z wygraną w totka). Obaj winowajcy (tzn. strzelec lochy i niedoszły zabójca pierwszego dzika) otrzymują polecenie dojścia postrzałka. Pozostali mają ściągnąć inne strzelone dziki na miejsce zbiórki. Posłusznie pakuję jedyny nabój w lufę, p. Jan repetuje swój 30-06 i idziemy na trop. Psy poszły za dzikami i diabli wiedzą kiedy wrócą. Trop jest widoczny w rozmiękłej ziemi ale przecież to nie ‘biała stopa’. Wolno idziemy sprawdzając. W pewnym momencie ostry trzask gałęzi, składam się błyskawicznie a p. Jan zachodzi z boku. Niestety to tylko wystraszona koza. Trop w końcu dochodzi do ogromnego weksla, pomieszanego z tropami uciekającej watahy. Farba się już dawno urwała, zapada wczesny zmierzch. Nie mamy szans dziś bez psów dojść. Zapalamy papierosy i zaczynamy się zastanawiać gdzie jesteśmy. Praktycznie linia na której strzelane były dziki wyznacza granicę obwodu. Dziki poszły do sąsiadów a my za nimi. Szukanie trwało parę godzin, diabli wiedzą gdzie jesteśmy... Ciemno zupełnie ale w dole widać światło jadącego samochodu. Już wiemy, że to szosa na Jaworze. Do miejsca zbiórki ładnych parę kilometrów i to na przełaj. Bardzo późno dochodzimy wreszcie i znów zbieramy solidny opeer. Psów dalej nie ma – znalazły się na drugi dzień.
Padający w nocy rzęsisty deszcz skutecznie spłukał wszystko. Pozostał kac i niesmak oraz nadzieja, że może się wyliże... Marna to pociecha.
Na pierwszego swego dzika czekałem trzy długie lata, ale nie musiałem go już szukać...
Latoszyn 1980 |