DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: Urtica17-11-2009
Czardasz

Był pies i nie ma psa. Bez zbędnych słów, czułych pożegnań i dramatycznych scen. Jak odgłos gongu na bokserskim ringu zabrzmiał wyrok nieludzkiego lekarza:
- Koniec walki, pies się męczy, a ty razem z nim – oznajmił – nie bądź dzieckiem! Mimo, że odwróciłam głowę, zdążyłam uchwycić jeszcze ostatnie spojrzenie orzechowych oczu, pełne cierpienia i bólu. Tyle lat razem, tyle wspomnień, a teraz na zimnym stole, w niebieskawym świetle lampy, leży bezwładne, wychudzone ciałko mojego przyjaciela.
- Idź już, bo się popłaczę razem z tobą – jeszcze mokre od środka dezynfekcyjnego ręce popchnęły mnie delikatnie w kierunku drzwi. Akurat, nieludzki doktor i łzy, jakby miał się rozklejać nad każdym psem, kotem czy chomikiem, to nie miałby czasu na pracę. Przez kilka tygodni byliśmy z Czardaszem częstymi gośćmi w lecznicy, a zdarzało się, że w okresach nasilenia choroby doktor przyjeżdżał do nas, ściągany moimi błagalnymi telefonami. Z Czardaszem... z moim Czardaszkiem. Jak automat wychodzę z budynku, zimne powietrze uświadamia mi, że mam mokrą twarz. Łzy? Wsiadam do samochodu. Sama. Bezużyteczny otok zwinął się jak wąż, ciśnięty ze zbyt dużą siłą na siedzenie pasażera. Na JEGO siedzenie. Powoli jadę do domu, nie spieszę się, nie mam po co, powinnam przemyśleć kilka rzeczy, muszę się przyzwyczaić do tego, że nie mam już psa. Bajki o Kranie Wiecznych Łowów, końcu cierpienia zwierzęcia i tym, że jest mu teraz dobrze jakoś do mnie nie docierają. Myślę co jeszcze mogłam zrobić, żeby uratować mojego przyjaciela, czy jest coś o czym nie miałam pojęcia? O tej paskudnej chorobie, której nazwy początkowo nawet nie potrafiłam nawet wymówić, wiedziałam chyba wszystko, miałam świadomość, że Czardasz ma niewielką szansę, żeby z niej wyjść, a nawet jeśli, to kolejny jej atak i tak mi go zbierze. Ale jeśli jest jakaś nadzieja, lub choćby jej cień, to trzeba walczyć. No to walczyliśmy. On, ja i nieludzki doktor.

W domu nikt o nic nie pytał. Ciężko usiadłam na fotelu i zamknęłam oczy. Nie mogłam patrzeć na puste legowisko, ani na miski, do których pies w ostatnich dniach nawet nie zaglądał, żył tylko dzięki kroplówkom i zastrzykom. Z każdego kąta domu wyzierały wspomnienia: ślady na szybie, do której przyciskał mokrą kufę, kiedy wychodziłam z domu bez niego, kraciaste posłanie wygniecione idealnie po środku, miejsce koło moich nóg, które zajmował jak tylko siadałam do pisania – wszystko przypominało mi mojego Czardasza. Wystarczyło opuścić rękę, żeby pod palcami od razu znalazł się kształtny łepek: „jestem, przecież wiesz, że jestem”, zdawały się mówić mądre oczy. Był. Do dziś był, teraz moja dłoń bezczynnie zwisała z oparcia fotela. Tyle wspólnie spędzonych chwil, tyle myśli... Wyciągam z szuflady album ze zdjęciami: ja i Czardasz na ostatniej zbiorówce, Czardasz z Wiką, zaprzyjaźnioną wyżlicą koleżanki, Czardasz z lisem, Czardasz z kaczką, Czardasz z przewróconą choinką, Czardasz, mój pies... Swoje imię zawdzięczał szaleńczemu tańcowi, który jako szczeniak odstawiał na widok otoka, na samą myśl, że wychodzimy, dostawał szmergla: biegał w kółko, skakał, kręcił się zupełnie jakby tańczył czardasza!

Trzeba wyjść, uładzić myśli, może w lesie odnajdę resztki wspomnień, chociaż przez ostatnie tygodnie nie bywałam tam często, większość czasu zabierała mi praca i opieka nad Czardaszkiem, moim przyjacielem. Zmuszam się do wyjścia z domu, muszę się przyzwyczaić do tego, że od dziś będę samotnie wędrować po polach, a miejsce w samochodzie jeszcze długo będzie puste, zanim dojrzeje we mnie myśl o nowym psie. Będę musiała nauczyć się odpowiadać odmownie na alarmujące telefony typu „zabili go i uciekł”, czyli „przyjedź bo mi dzik uszedł i cholery dojść nie mogę”, albo „wiesz, trafiłem, widziałem jak pada w ogniu i nie wiem co z nim”.

Zajeżdżam na miejsce, z którego najczęściej zaczynaliśmy nasze wypady, za bezlistnymi o tej porze roku brzozami jest niewielka polana, gdzie chętnie wychodzi wszelaka zwierzyna, obiekt naszych obserwacji. Brnę przez bezczelnie czepiające się moich nogawek jeżyny, strząsam z kruszyny krople wody, która nie wiadomo skąd się wzięła, bo przecież deszczu nie było. A może był, tylko ja nie zauważyłam. Rozkładam pod dębem siedzisko i opieram plecy o szorstką korę. Przymykam oczy, a pod powieki mimochodem podchodzą obrazy sprzed lat: nieporadny szczeniak rozkraczony nad kałużą, która niebezpiecznie powiększa się na kuchennej podłodze, nauka chodzenia przy nodze, pierwsza praca w wodzie i mały, dzielny Czardaszek wlokący niewiele mniejszego od siebie piżmaka. Obśmiałam się wtedy do łez; pies szedł tyłem i zapamiętale warczał i fuczał przez zaciśnięte zęby, jakby pomstując na swój ciężar, widok godny sfilmowania, niestety musi mi wystarczyć moja osobista kamera w postaci pamięci. A starcie z borsukiem? Nieludzki lekarz musiał sześć szwów założyć na poszarpane futro, a i tak, kiedy się tylko rana zagoiła, to pierwsze kroki Czardasz skierował do tej samej nory! Uparty był, zadziorny i nigdy nie dawał za wygraną, kiedyś pół godziny spędził w wodzie penetrując przybrzeżne oczerety, tylko dlatego, że był święcie przekonany pewności strzału kolegi myśliwego, z którym często chodziliśmy na kaczki. Kolega z zasady nie pudłował, ale wtedy mu się zdarzyło i to nawet dwa razy pod rząd, co psa wprawiło w zdumienie; buszował w trzcinie nie pomny naszych nawoływań, święcie wierząc w celność myśliwego. Kiedy kilkunastotygodniowy Czardasz zobaczył pierwszy raz strzelonego dzika, to od razu wiedziałam, że z tego psa będzie kiedyś pożytek; najpierw zaczął go oszczekiwać, a potem doskakiwał jak kauczukowa piłka usiłując złapać za sztywną szczecinę, która wyślizgiwała mu się spomiędzy drobnych, ostrych ząbków. Zuch! Potem były setki wspólnych wypraw, leśno – polno – wodnych przygód, polowań i wyjazdów na „gościnne występy”. Czardasz potrafił godzinami siedzieć koło moich nóg czekając aż przyjdzie jego czas, nieraz nie doczekał się swoich „pięciu minut” i wracaliśmy „na pusto”, ale czy to ważne? Pewnie dziś też by tak siedział... Przez chwilę wydawało mi się, że pod ręką czuję szorstką sierść, a zimna kufa trąca mnie w nadgarstek.

Otworzyłam oczy, przede mną, na polanie pasł się byk, nie mam pojęcia jak i kiedy tam się pojawił, nawet nie słyszałam kiedy przedzierał się przez młodnik i krzaki. Ciemna grzywa odcinała się na tle jasnego pnia brzóz, a potężne poroże raz po raz podnosiło się i opuszczało nad kępami traw i ziół. Raz, dwa, trzy... przebiegłam wzrokiem po wieńcu, czternastak, obustronnie koronny, piękny, nigdy go tu nie widziałam. Byk podniósł dumny łeb i przez chwilę wydawało mi się, że na mnie patrzy; skąd ja znam to spojrzenie?! Kłąb myśli zawirował pod czaszką, jakieś przenikanie dusz, reinkarnacja? Eeee, bzdury, koleżanko, bzdury. Długo podziwiałam piękne zwierzę, jeleń pozwalał mi na siebie patrzeć, mimo, że musiał zdawać sobie sprawę z ludzkiej obecności, bo co chwilę zerkał w moją stronę. Po jakimś czasie, kiedy uznał, że czas już kończyć widowisko, dostojnym krokiem, niespiesznie, zniknął wśród brzóz. Nie wiem co obudziło mnie z letargu, w jaki zapadłam po tylu tygodniach morderczej walki o życie, życie którego nie udało się uratować. Dlaczego otworzyłam oczy właśnie wtedy? Poczułam, że na ręku owijam odruchowo wzięty z samochodu, niepotrzebny przecież już nikomu otok, zimny krętlik dotknął mojego przegubu...

Jeszcze przez długi czas chodząc po lesie, czułam przy nodze obecność Czardasza, jego otok nosiłam w myśliwskiej torbie, a myślami wracałam do spotkania na polanie. Czy to na pewno był tylko dotyk zimnego metalu?


Opowiadanie ukazało się w ostatnim numerze kwartalnika Psy Myśliwskie (4/2008)




18-11-2009 09:34jeanCzytałem z mokrymi oczami bo żywo przypomniało mi to mojego pieska z przed kilku lat , jego leczenie i śmierć ,dziś jak komuś o tym opowiadam to nie chce wierzyć, że temu towarzyszyły inne zdarzenia które trudno wytłumaczyć.
Ale na takie rozstanie niestety przychodzi kiedyś pora i pozostaje smutek i żal a wiem po sobie ,że żałuję iż czekałem zbyt długo na nowego przyjaciela który w pełni psiego serca daje mi swoją miłość i oddanie a mnie pozostała tylko pamięć po Tofim.
Pozdrawiam DB
18-11-2009 00:13AndrzejMiła Koleżanko,
Spójrz na to inaczej; podziękuj Św. Hubertowi, Bogu, Opatrzności, lub dobremu losowi za to że przez tyle lat miałaś możność z tą psią kufą przebywać, rozumieć się z nią jednym spojrzeniem i dzielić wspólną pasję. Zastąp żal do losu za przedwczesne rozstanie wdzięcznością za to co zostaje w Twoich wspomnieniach.
Pozdrawiam, Andrzej
17-11-2009 22:40jani Kasiu, wiem, że mógłbym napisać krytyczną ocenę (krytyczną nie znaczy niepochlebną!) Twego opowiadania, ale ujęłaś mnie czystym i serdecznym potraktowaniem problemu pożegnania! Nie rozmazany pustosłowiem żal, lecz ludzkie wytłumaczenie końca życia psa, do którego przywiązaliśmy się również po ludzku! Ale bez łzawych wynurzeń! Ładnie!
17-11-2009 21:54hombre40w zyciu zawsze trzeba płacic cierpieniem za szczescie...
Jesli sie kocha, a któż nie kocha swojego psa, to trudno pogodzic sie z tym, że trzeba naszego towarzysza pozegnac na zawsze. Ja mam 3 suki- najstarsza w wieku 5 lat... Wiec mam nadzieję,ze jeszce wiele lat radosnych momentów w łowisku i w domu przed nami. Nie moge nawet sobie wyobrazić,ze keidys mnie opuszczą...Ale jesli odchodza nasi dzielni przyjaciele i towarzysze łowów, pociechą moze byc dla nas własnie to,ze zapewnilismy im dobre, ciekawe psie życie.
Dla nas tez kiedyś przyjedzie koniec wypraw do kniei.
Dbajmy o naszych czworonogich przyjaciół... sa tego warci....
Serdecznie pzodrawiam autora i wszyskich kolegów mysliwych majacych psy.

17-11-2009 19:43leszek kowalskiWiem co się wtedy czuje.D.B.
17-11-2009 19:37tipisPieknie napisane i bardzo szczerze . Czytając ...opuściłem dłoń za fotel i odetchnąłem - bo momentalnie poczułem na niej mokry nos mojego sznaucera ... Współczuję smutnych chwil i życzę Ci aby wszystkie wspólne przygody ( nie tylko te "leśne" ) na zawsze pozostały w Twojej pamięci i wywoływały na twarzy uśmiech ... a nie smutek . Pozdrawiam - nadal będąc pod wrażeniem tego co przed chwilką przeczytałem . DB.
17-11-2009 17:24qfoksTak to dobre opowiadanie czuć ,że prawdziwe. Tyle w nim rzewności , uczucia i nostalgi za czymś co nieuchronnie przemija.Tak żegnają się tylko prawdziwi przyjaciele.
Z poważaniem i myśliwskim
Darz Bór
17-11-2009 15:34PosokPięknie napisane, czuć w tekście prawdziwą więź między człowiekiem a jego towarzyszem łowów.Darz Bór

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.