|
autor: mikesz23-12-2009 Przyrodnicza sesja cz 1
|
Obudziłem się kiedy było jeszcze ciemno. Dziwne, pomyślałem w duchu - ciemno jeszcze a ja już nie śpię i czuję się nad wyraz wypoczęty. O nie, tym razem pośpię sobie dłużej bo ostatnio mam jakiś przyrodniczy niefart do zdjęć. Wtuliłem głowę w poduszkę i próbowałem zasnąć. Niestety, moje myśli biegły w kierunku niewidocznego na ścianie zegara. Cholera, która to godzina - pomyślałem. Po kilku chwilach dałem za wygraną i włączyłem telefon aby sprawdzić godzinę. Dochodziła czwarta trzydzieści. Zacząłem kombinować gdzie by tu zrobić sobie wypadzik. Gdybym wyszedł z domu o piątej piętnaście to spokojnie dotrę przed świtem w urokliwe miejsce jakim są łąki pod Radziszewem - pomyślałem. Trzy kilometry na skróty po torach kolejowych ostrym marszem, ok dam radę.
Zsunąłem się cichutko z "wyrka" aby nie budzić żony. Szybka toaleta, lekkie śniadanie oraz kawa i pykniecie "małej fajeczki" zabrały mi trzydzieści minut. Dobra - pomyślałem w duchu - czas ruszać. Spakowany na "szybko" plecak ukazał swoją zawartość tuż za przejazdem kolejowym kiedy lampy przestały oświetlać teren. Cholera - ciemno, że oko wykol, a ja nie zabrałem latarki - jak tu iść po torach? - źle się zaczyna ta wyprawa, pewno znowu nic się nie wydarzy. Ruszyłem jednak wolnym krokiem starając się stąpać po podkładach.
Zaczynało świtać kiedy pokonałem ten nieprzyjazny odcinek. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szósta, kurcze - a ja dopiero docieram do mostu na Regalicy. Spojrzałem w dół na oddalone łąki. Ku mojemu zadowoleniu zawisła tam mgła. Radosny niczym dziecko z nowej zabawki ruszyłem ostrym tempem przez most aby znaleźć się na drugim brzegu rzeki. W oparach mgły dotarłem do zarośniętej czatowni. Spenetrowałem pobliski teren. Nie było tu widać ludzkich tropów czy śladów. A więc, mogę spokojnie podejść do myśliwskiej zwyżki oddalonej około stu metrów. Kiedy dotarłem na miejsce zauważyłem, że i tu nic się nie działo od dłuższego czasu. Zadowolony zrzuciłem plecak z ramion i usiadłem na szczeblu maleńkiej drabinki. Odetchnąłem z ulgą bo żaden zwierz, jeśli tu jest, nie mógł mnie widzieć. Spokojnie rozpakowałem plecak wyjmując aparat i lornetkę. Czekałem aż mgła się rozejdzie. Trwało to dobrą godzinkę. Kiedy opary mgły rozsunęły się niczym teatralna kurtyna ukazała się ona. Duża dorodna koza. Piękna dama skubała sobie trawkę na środku łąki oddalona ode mnie jakieś pięćset metrów. Na tyle daleko i tak nieprzyjaźnie, że klikać nie było warto. Zakląłem w duchu - że też na samym środku łąki. Przez dłuższą chwilę cieszyłem oko patrząc na nią przez szkła lornetki. A było na co patrzeć. Jak przystało na damę była piękna. Dobrze odżywiona koza miała piękną sierść a jej zgrabne ruchy i gracja zdradzały dobrą kondycję. W pewnej chwili zaskoczyłem, że mam wiatr w oczy. Zdradziecki to wiatr dla zwierza, dla mnie wyśmienity. OK, pomyślałem, zrobimy podchód - raz kozie "fotograficzna" śmierć. Wypiąłem wojskową siatkę przerobioną na wzór meksykańskiego ponczo i założyłem na siebie. Suchymi trzcinami przyozdobiłem kapelusz aby dopełnić reszty kamuflażu. Tak ozdobiony, niczym jakowyś czart z bagien, ruszyłem wolnym płynnym krokiem w jej kierunku. Pierwsze trzysta a może nawet czterysta metrów pokonałem bez trudu bo koza w ogóle nie zwracała na mnie uwagi.
Typowy podchód zaczął się na ostatnich stu metrach.
Było dziwnie cicho. Leciutki podmuch wiatru nie był w stanie poruszyć trzcin. Szelest jaki towarzyszył moim krokom niósł się daleko po łące. Zapewne sarna usłyszała te odgłosy bo podnosiła niespokojnie łeb obserwując z zaciekawieniem teren. Wiedziałem już, że teraz mogę wykonywać ruch tylko wtedy kiedy zwierz zacznie skubać trawę.
Kamuflaż jaki na sobie miałem mylił jednak sarnę dając mi czas na spokojne i płynne kroki.
Kiedy zbliżyłem się zanadto, sarna przestała żerować i z zaciekawieniem nastawiła "łyżki" obserwując dziwną (zapewne) postać.
Czekałem aż kolejny raz opuści łeb. Trwało to chwilę, uspokojona zaczęła znów żerować.
Kucnąłem aby klikać z pozycji zwierza. Zaniepokojona sarna zareagowała na ten ruch niczym myśliwski pies robiąc stójkę. Po chwili zaczęła "szczekać". Trwałem w bezruchu licząc, że da sobie spokój, a ja wykonam kolejny ruch i na kolanach przesunę się nieco bliżej. Niestety, stało się coś dziwnego. Koza zaczęła szczekać i tupać. To podchodziła kilka kroków do dziwnej postaci, to znów odskakiwała. Zaskoczony tą dziwną sytuacją zamarłem w bezruchu. Zreflektowałem się jednak i zacząłem tak szybko fotografować jak pozwolił mi na to mój amatorski sprzęt. Jednak koza nie próbowała uciekać. Szczekała i tupała dalej. Wiedziałem już, że raczej jest zdziwiona niźli wystraszona. Ta zabawa trwała dobre dwie a może nawet trzy minuty. Nie chciałem jej straszyć swoim widokiem. Nie chciałem aby uciekała, to ja chciałem się wycofać aby po tej dziwnej sesji dać zwierzęciu spokój.
Lecz cóż, nabyta niegdyś kontuzja nie pozwoliła mi zostać długo w tak dziwnej pozycji. Kiedy spróbowałem zmienić pozycję stare złamanie i ograniczony ruch palców stopy dał o sobie znać. Upadłem sycząc z bólu. Koza natychmiast zareagowała paniczną ucieczką. Podnosiłem się kiedy w szaleńczym tempie pokonywała otwartą przestrzeń. Klęcząc odprowadziłem zwierza wzrokiem. Uchyliłem kapelusza i szeptem dodałem - przepraszam... |
|
| |
28-12-2009 13:36 | mariandzik | Też fajna pasja. Kiedyś zacząłem pstrykać razem z bratem, ale u mnie przeszło to w łowiectwo - on dalej pstryka i jest maniakiem tego hobby. Pozdrawiam. | 23-12-2009 21:56 | sumada | Bywa i tak |
| |