|
autor: ANDY13-01-2010 Mucha
|
Zawalony śniegiem świat, duje i sypie. Ciężko na szosie pracują opony śnieżno-błotne, takie tylko były wtedy. Jednak jedziemy w łowisko, wiedząc, że przyjdzie pchać aż do wychodzących na zewnątrz gałek ocznych i chrapliwego wydechu zgonionego zwierzęcia... nawet tak, ale warto. Warto dla tej białej cza6rownej przestrzeni z powtykanymi zapałkami buków i sypiącym się z konarów śniegiem. Wrzaskiem sójek, orzechówek i... gonu. To jest magnes, który nieodmiennie kojarzy się z tym co jest sednem łowiectwa, polowaniem z psami.
Z E-4 zjeżdżamy w kierunku łowiska. Dotąd było ciężko, teraz jest fatalnie, pomimo, że to dopiero początek. Prawdziwe zmagania zaczną się od podjazdu obok mleczarni. Długo i z ciągłym wyskakiwaniem na zewnątrz i pchaniem trwa ta męka. Mijamy kościół i widać parę samochodów w różnych pozycjach. To koniec. Dalej tylko konik lub per pedes. Na to, że pług przyjdzie i to odwali liczyć raczej niepodobna. Zbieramy się na zasnutej zaspami jezdni. I niespodzianka – z zaśnieżonej przestrzeni wynurza się czarna kulka Muchy, której towarzyszy Szarik – jej syn. Skąd te psiny wiedziały, że przyjechaliśmy, skąd... Skowyt wiatru, odległość do miejsca gdzie ich dom, zadymka. A jednak one też wiedzą, że dziś jest polowanie i tak samo jak my odczuwają podniecenie i oczekiwanie.
Zbieramy się w końcu wszyscy z trudem utrzymując równowagę na zalodzonej w odkrytych miejscach jezdni. Łowczy coś dzisiaj nerwowy, niepomny, że ślisko z sztucerem na ramieniu kręci się jak, no nie powiem co, bezładne polecenia, jakieś ostre słowa i taniec na lodzie... Kończy się fatalnie dla Niego... Ląduje plecami na asfalcie z podłożonym podeń sztucerem. Jakoś wstaje, ale sztucer ma w dwóch kawałkach. Od uderzenia pękła osada. Nikt nic nie mówi, aby nie nastąpił koniec świata...
Po dłuższej chwili jakoś stygną emocje i zaczynamy się zastanawiać co robić w tak trudnej sytuacji. Samochodami w żadną część łowiska nie dobrniemy. Jak powiedziałem, pozostają nogi...
Długie i bardzo męczące podejście do leśniczówki i rozstawienia myśliwych wzdłuż tzw. "Czarnej Drogi" tylko to nam pozostaje. To jest w zasięgu na dziś i do przepędzenia jest jeden, tzw. "Żelazny Miot". Jeszcze ‘tylko’ pozostaje w tych warunkach przejść nagance parę kilometrów na ‘Kościelną’, tym razem będą to myśliwi, miejscowi ‘ nasi’ nawet do kościoła nie bardzo mają jak dojść...
Po drodze zabieramy p. Mariana – naszego strażnika i właściciela psów. Ubrany w baranicę i wehrmachtowską ‘narciarkę’, z potężnym nożem za pazuchą – na wszelki wypadek jak mówi, nie ogolony z siwym zarostem na twarzy i przewieszoną torbą, łapie psy na powróz i idziemy. Wiatr miecie lodowatymi ziarenkami prawie poziomo, lepi oczy i zatyka i tak już ciężki oddech. Śnieg jest kopny i przewiany miejscami w spore już zaspy w które wpada się niespodziewanie i wtedy niesiona lufami w dół broń zapycha się śniegiem. Po paru takich ‘przyjemnościach’, związanych z zerwaniem skóry na wargach po próbie przedmuchania luf, zrezygnowany zdejmuję rękawice i zakładam na lufę. Wiążę całość rzemieniem i przynajmniej z tym mam spokój. Grabieje za to dłoń, którą pcham od czasu do czasu za pazuchę kurtki inaczej stracę bielejące palce. Jesteśmy coraz wyżej i z otwartej przestrzeni wnikamy w pierwsze drzewa rozciągającego się kompleksu leśnego. Wiatr przycicha, śnieg zaczyna padać bardziej z góry. Dochodzimy na rozstaje dróg. Losujemy stanowiska a w zasnutej przestrzeni znikają plecy ostatniego nieszczęśnika, któremu przyszło iść dziś w nagance, ale za to z prawem strzału – choć w tych warunkach to raczej tylko pociecha, jakaś zawsze...
Wkopuję się w ziemie uprzednio wygrzebawszy dołek obok pnia potężnego buka. Z ramienia zdejmuję broń i rozwiązuję rzemyk zdejmując rękawicę. Rzucam okiem w lufy – no prawie czyste, choć mam obawy o pozostałość zamarzniętego oddechu i resztek zlodowaciałego śniegu, jakoś będzie...
Ładuję broń, za pazuchę wkładam futrzaną rękawicę i lokując wierną Bronkę pod pachą wsuwam dłoń za pazuchę, jaka ulga. Dopiero teraz lustruję otoczenie. Stoję na słynnym wekslu, który mi dziś przypadł w udziale i wiem, że zwierz tutaj to nie nowina. Tym bardziej starannie upatruję gdzie ewentualnie mógłbym... gdyby tak św. Hubert był łaskawy.
Rzucam okiem na wygrzebany z mankietu zegarek. Niczym naganka dojdzie na start upłynie co najmniej godzina lub lepiej, później to samo w trakcie pędzenia. Nie licząc paru wąwozów, wzniesień i... śniegu.
Oparty bokiem o buka, czekam. Nic się nie dzieje, jeśli nie liczyć obsypującego się z drzew śniegu, trzaskania konarów i zawodzenia wichru. Nie wiem jak długo to trwa, wtem... coś jakby - ą..ą...ą. Podnoszę klapy ogromnej czapy z muflona i otwieram usta. Słyszę jednak tylko zawodzenie wiatru. Ale znów ..ą...ąąą...ąą. . To chyba Mucha i jej głos z zaśnieżonej toni miotu. Jednak głos cichnie i długo nic nie słyszę, zrezygnowany opieram się znów o buka szczelnie opatulając i dłonie i uszy. Wtem mocny i znacznie bliżej gon. Słyszę już nie tylko ...ąąą... Muszki ale i bardziej basowy gon jej syna - hau..hau. Dygot wszystkich kłębków ciała... idą na mnie. Wiem na pewno, że to czarny zwierz. Tylko co – pojedynek czy wataha. Jeśli pojedynek to tutaj są tylko stare, ogromne i doświadczone. Nie na darmo wiele lat oręże stąd lokowały się na początku ‘złotej’ listy. Ściskam broń w dłoniach zapominając o mrozie i wietrze i wytrzeszczam oczy co skwapliwie wykorzystuje zadymka. Gon słychać bardzo blisko ale jakby odbija w prawo w kierunku stanowisk bliżej siatki szkółki. Tam też często wychodzą z miotu i tam też stoją inni z bronią w ręku licząc na los szczęścia. Głośne - bach, bach, znów bach, bach. Bach, jeszcze. Brzmi to wszystko nierealnie w tej zaśnieżonej przestrzeni.
Przeszukuję to co mam przed sobą w nadziei, że coś odbiło i w tych warunkach postara się wynieść z matni. Nic się nie dzieje i nic nie wychyla się z zawiei...
Stoję dalej spięty oczekiwaniem, ale psy ucichły i nie słyszę aby sąsiad mnie odwoływał. Długo to trwa i powoli zaczynam iść na miejsce zbiórki. W mleku zawiei widzę ruszające się cienie. Wkurzony napadam na sąsiada. Mocne zdziwienie – przecież gwizdałem… pytanie na kogo...
W śniegu tkwi olbrzymi dzik i nachylony nad nim strzelec nurkujący teraz w rozciętym brzuchu po same łokcie. Na pytanie, co... widzę tylko skrzywienie warg i ciche, niech to cholera. Olbrzymia locha, niestety. Co z resztą strzałów. Po chwili widać jak z zadymki wychyla się grupa zaśnieżonych postaci ciągnących następne dziki. Strzelał Staszek po raz pierwszy do zwierza z świeżo zakupionego drylingu... No to teraz będzie miał robotę. Dobrze, że się w ciepłym grzebał będzie...
Nadchodzi łowczy i dopiero teraz odreagowuje ten nieszczęsny upadek na asfalcie... Co usłyszał ‘szczęśliwy’ pogromca lochy na długo będzie tkwić w jego umyśle. Wiązanka jest swoistym majstersztykiem, ale jednak nie spuszcza całej pary z łowczego. Traf chciał, że jeden z bardzo lubianych kolegów (i wspólnie strzelający do nieszczęsnej lochy) po kolejnym pobycie i powrocie z zagranicy właśnie się ożenił. Chciał wszystkich ‘zarazić’ swym zmienionym statusem i na pniu zwalonego drzewa ulokował: świeżo pokrojony w ogromne plastry potężny kawał boczku - tak na oko ok. pół metra, jakieś kiełbasy i inne pyszności. Zachęcający gest w stronę łowczego wywołał kolejny wybuch...
Zadymka skutecznie studzi emocje. Do samochodów kawał drogi. Jedyna pociecha, że z góry. Dziki zostają za gwizdy uwiązane z pomocą pasków do spodni lub pętli i do końców zaprzęgają się ośnieżone postacie. Jak na dawnych malowidłach Fałata, gromada zasnutych w zadymce ludzi zaczyna powolny marsz ku cywilizacji. Takie chwile winny trwać wiecznie, symbolizując to, co jest najlepsze – łowy z naszymi wiernymi pomocnikami – psami.
Berdech 1986 |
|
| |
12-03-2013 13:44 | mikesz | Sory Andy za tekst który umieszczę ale mucha kojarzy mi się z komuną
Co komu do szczęścia.
Co do szczęścia potrzeba np. „Musze”
kawek okna? cukru okruszek ?
Ona nie bierze sobie do głowy
zmian w atmosferze ni zmian kadrowych
nie musi dowodzić niczyich racji
nie zna znieczulic ani frustracji.
Szczęśliwa bestia po izbie lata
ta sobie zwiedzi kawałek świata.
Lecz gdy zabrzęczy śmielej, nie powiem,
sam takiej chętnie dałbym po głowie.
Co komu do szczęścia potrzeba?
Niewiele, to ukatrupić co brzęczy śmielej...
Andy, tekst jak zwykle wyśmienity,
pozdrawiam, DB | 25-01-2010 12:24 | ULMUS | Mioodzio jak zwykle , cud polowania oddany aż dreszcz bierze :). Wczoraj tak wlekliśmy z kolegami, przez kopny śnieg ... jak na obrazach Fałata :))
pozdrawiam | 22-01-2010 12:30 | mariandzik | Opowiadania Kolegi bardzo działają na moją wyobraźnię. Piękne polowanie, niezapomniana przygoda, super napisane. Darzbór. | 14-01-2010 19:38 | Oktawian | TAK! To jest polowanie! POLOWANIE! Mój syn mówi: to jest traperka ojciec... tak się poluje... |
| |