|
autor: Howa15-03-2010 W podzięce dla kolegi Pawła... pierwszy Dzik
|
Swoja przygodę związaną z łowiectwem rozpocząłem u boku swojego Ojca, teraz rycerza świętego Huberta z 20 już prawie letnim stażem. To właśnie jemu zawdzięczam wszczepienie we mnie tego łowieckiego genu, łowieckiej pasji, tradycji a zarazem piękna otaczającego nasze wspólne wyjazdy w łowisko. Doskonale pamiętam jesienne polowania na kaczki i zimowe spacery po trzcinach w pogoni za bażantami. Nigdy tez nie zapomnę zasiadek na lisa. Ja, jako mały chłopiec siedziałem przyczajony na gałęzi gdzieś niewysoko na ziemia a mój ojciec człowiek rosły i silny zasiadał gdzieś wysoko w koronie drzewa. Człowiek ten polował przez siedemnaście lat tylko ze swoja kochaną fuzją. Wiele razy miałem okazje przyjrzeć się zwierzynie z bliska, bo przecież śrut czy kula wystrzelona z bobka jest skuteczna zaledwie a może i baz na 40 metrów. Ojciec do tej pory jest zwolennikiem strzelania na bliskie odległości i jako iż posiada nowoczesny sztucer zawsze stara się strzelać blisko. Zawsze tłumaczył że blisko, to znaczy bardziej pewnie.
Przejdę może powoli do mojej łowieckiej kariery. W wieku niespełna 18 lat rozpocząłem staż w zaprzyjaźnionym kole łowieckim. Po roku stażu, wielu ciężkich pracach i odbytych nagankach zostałem oddelegowany na kurs przygotowawczy do członkostwa w PZŁ. Egzaminy poszły gładko, ojcowskie wykłady nie poszły na marne. Po otrzymaniu decyzji, otrzymałem pozwolenie na broń, kupiłem sztucer i boka. Ach, jaka była moja radość, nie potrafię nawet opisać. Posiadałem dwie piękne jednostki broni, które będą mi służyć, mam nadzieję, bez zastrzeżeń do końca mojego łowieckiego życia. Pierwszy odstrzał dostałem w zaprzyjaźnionym kole, którego członkiem był kolega Paweł. To właśnie dzięki niemu przeżyłem pierwsze łowieckie przygody.
27 lipca pięknego poranka wybraliśmy się na zejście o 2 w nocy. Wyrwał mnie ze snu telefon. Będę za 10 minut - usłyszałem w telefonie, po czym szybko wstałem, ubrałem się i byłem gotów. Broń przygotowana do wyjazdu była już od wieczora. Przed zamknięciem futerału przyjrzałem się jej jeszcze raz sprawdzając czy wszystko jest ok. Pięknie lśniła delikatna warstwa smaru. Osada czysta, dopieszczona, bez najmniejszego jeszcze śladu łowieckich wspomnień. Gotowe, odparłem do siebie, zasuwając futerał. Po kilku chwilach byliśmy w samochodzie. Droga do łowiska upłynęła nam bardzo szybko. Dojechaliśmy do z góry upatrzonej części łowiska. Paweł miał zasiąść na ambonie bliższej, ja miałem iść dalej na ambonę na ścianie lasu, przy której ścielił się wymoknięty łan pszenicy. I tak się stało, doszliśmy do miejsca gdzie kolega miał zasiąść, pożyczyliśmy sobie z głębi serca - Darz Bor a dalej już sam podążałem, po cichu prosząc świętego Huberta o łowiecką przygodę.
Tak się stało. Scenariusz był iście wymarzony. Po dojściu na skraj lasu moim oczom ukazała się niska ambona. Iście filigranowa, jak się później okazało. Powoli, cal po calu, delikatnie niczym kot, przemierzyłem jej schody. Po paru chwilach wspinaczki siedziałem wygodnie na ławeczce. Załadowałem broń, przygotowałem lornetkę i spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po trzeciej. Las powoli budził się do życia. Rozmyślałem nad sensem polowania lecz nie trwało to długo, bo z łowieckich marzeń wyrwał mnie szelest traw i ogromny szum. Podniosłem do oczu lornetkę i spojrzałem na ścielący się przede mną łan zboża. Tak jak myślałem, to były dziki: 8 pięknych dorodnych czarnuszków przemierzało łan. Serce od razu podeszło do gardła. Spokojnie, spokojnie Karolu, powtarzałem w myślach. Szybko odłożyłem lornetkę a w ręce wziąłem sztucer. Wychyliłem lufę przez maleńkie okienko ambony i obserwowałem jak sytuacja się rozwinie. Dalej, jako iż był to czas, w którym lochy prowadziły swoje małe potomstwa, z uporem i wytężeniem wzroku starałem się rozróżnić poszczególne dziki. Nie powiem, że to łatwe zajęcie dla młodego myśliwca ale cóż musiałem podołać temu wyzwaniu. Dziki tymczasem zaczęły się przemieszczać w stronę lasu powoli i majestatycznie. Do lasu zostało im jeszcze 50 metrów łąki i tam skierowałem szkła lunety. Gdy dziki wyszły na łąkę coś nagle je zatrzymało, jakaś magiczna siła. Teraz już doskonale widziałem je w pełnej krasie. Szybko wybrałem najmniejszą sztukę z końca watahy. Jeszcze ostatnie przemyślenia związane ze strzałem, powolny ruch spustu w przód uruchomił przyspiesznik a ja cały w drgawkach mierzyłem do dzika. Wreszcie zdecydowałem się nacisnąć spust. Odrzut zaskoczył mnie, a czerwony płomień oślepił. Szybko przerepetowałem broń i spojrzałem w lunetę. Dziki dalej stały, tylko przemieściły się nieco bliżej lasu, ale było ich już tylko 7. Jak się chwilę później okazało, jeden leżał na łące pisząc testament. Odpuściłem szansę strzelenia drugiego dzika. Powoli spakowałem ekwipunek i postanowiłem poinformować kolegę o łaskawości świętego Huberta. Jednak Paweł nie odbierał, ani też nie odpisywał na wiadomości. Jak się później okazało telefon został w samochodzie. Ja tymczasem powolnym krokiem podążyłem w kierunku dzika. Gdy byłem już blisko, ujrzałem ciemną sylwetkę warchlaka. Moja radość była nieopisana. Włożyłem dzikowi ostatni kęs i przystąpiłem do patroszenia. W myślach miałem schemat jak tego dokonać, przecież nie raz widziałem jak ojciec to robi. Teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką jak się później okazało. Po dokonaniu czynności papierkowych przystąpiłem do transportu zwierza. Jako iż była to mała sztuka, powiesiłem go na grubej jasionowej gałęzi i podążałem w stronę ambony kolegi.
Po kilkunastu minutach usłyszałem warkot silnika i ujrzałem bladą jak ścianę twarz kolegi. Ten przewidywał najgorszy scenariusz, że wchodząc na ambonę sztucer sam wypalił i kula nieszczęśliwie dosięgła mego ciała. Nie mógł nawiązać kontaktu ze mną, bo jak się okazało telefon został w aucie. Ach, co przeżył w tym krótkim czasie tylko on jest w stanie opowiedzieć. Po wymianie zdań zaczęły się uściski, pochwały, gratulacje i uroczyste myśliwskie pasowanie na rycerza świętego Huberta. Ukląkłem przy tuszy mojego dzika. Paweł wręczył mi złom i umazał farbą policzki i czoło. O mojej niesamowitej historii postanowiłem powiadomić mojego ojca - autorytet i wzór łowiecki. Gdy otworzyłem drzwi do firmy w której pracował Tata, zdziwienie ludzkie było olbrzymie. - Co się stało temu człowiekowi? -Czemu na jego policzkach jest krew? Gdy ujrzałem ojca, on od razu wiedział co się stało. Cieszył się jak dziecko. Może bardziej niż ja. Na jego policzkach ujrzałem dumę a w oczach ogniki łez - łez szczęścia. Pogratulował mi i rozstaliśmy się. On wrócił do pracy a ja podążyłem krętymi drogami do domu...
I tak kończy się ta niesamowita historia, która dała mi wiele radości i szczęścia. To opowiadanie dedykuje właśnie Tobie Ojcze ale również wielkie podziękowania składam koledze Pawłowi, dzięki któremu przeżyłem te niesamowite chwile...
Drodzy koledzy życzę wszystkim takich łowieckich wspomnień i niezapomnianych przygód.
Darz Bór. |
|
| |
26-03-2010 09:11 | mariandzik | Gratuluję bardzo przepisowemu Koledze. Załadowanie po wejściu na ambonę i wpisanie w odstrzał przed ciągnięciem/przenoszeniem dzika jeszcze w łowisku. No, no... Darzbór. | 15-03-2010 12:37 | ULMUS | Gratulacje , Darz Bór i jak najwięcej takich chwil w Knieji :)) |
| |