Widoczny na zdjęciu dzik nie jest pierwszy, z jakim się spotkałem. Moja łowiecka droga i szlak dziczego wędrowania skrzyżowały się po raz pierwszy pod koniec września 2005 roku. Przebieg wydarzeń kształtował się następująco...
Będąc myśliwym z dwumiesięcznym stażem wielokrotnie wychodziłem ze swoją „kochanką”, moją dwunastką, na spacery i zasiadki. Nie mogę nazwać tego polowaniem, ponieważ czas spędzany w łowisku był zbyt krótki, zaledwie 2-3 h. Większość wolnego czasu poświęcałem córce Amelii. Już wtedy, w wieku 18 miesięcy, potrafiła odróżnić kaczkę od bażanta, lisa od tchórza, dzika od jelenia. Wspólnie czytaliśmy „Łowca Polskiego”, a ja tłumacząc jej fotografie zwierząt, próbowałem zasiać ziarenko łowieckiego bakcyla, no bo „czym skorupka za młodu nasiąknie...” Już wtedy byłem z mojej córy, może przyszłej Diany, bardzo dumny.
Powracając do tematu spacerów łowieckich muszę podkreślić, iż celem mojego zainteresowania była zwierzyna drobna. Powód może i był błahy, ale dla mnie dosyć ważny. Chodziło o to, abym pierwszego dzika strzelił na polowaniu zbiorowym. Chciałem przeżyć prawdziwe, zgodne z nakazami tradycji, pasowanie. Pasowanie wśród kolegów, przed łowczym, w obecności prowadzącego, z całą oprawą muzyczną i radością jaka towarzyszy tej ceremonii. Dlatego też polowałem na terenach „dziczo ubogich”, aby czasem nie napotkać czarnego zwierza, któremu bym pewnie nie darował, bo skoro św. Hubert darzy, to trzeba brać. Tereny te, to pola nad jeziorem, gdzie mieszkałem, skrawek łąki i wysoki drzewostan olchowy, rzadki jak włosy na mojej głowie.
Po dość długim wstępie, obrazującym moje podejście do polowania i dzików, mogę przejść do konkretnego tematu.
W pewien wrześniowy wieczór wybrałem się na polowanie, tak, na polowanie... Pojechałem na wyżej opisywane miejsce o 17.30. Do godziny 18-tej robiłem włóczkę w nadziei zwabienia lisów, których w tym miejscu nie brakowało. Punktualnie o 18-tej usiadłem na gałęzi grubej olchy tuż przy łące, w odległości ok. 30 m od starego nęciska, gdzie pewien myśliwy zostawił kilka kolb kukurydzy. Ową gałąź obwiązałem poduszkami, aby złagodzić skutki niewygodnego siedzenia. O 20-tej zrobiło się ciemno i do tego czasu nic się nie wydarzyło. Przez kolejne 2 h obserwowałem sarny żerujące na łące. Wypatrywałem rudzielców, które z bliżej nieokreślonych przyczyn nie chciały się pokazać. Nagle całą moją uwagę skierowałem w stronę jeziora, gdzie usłyszałem głośny trzask łamanych gałęzi. Pierwsza myśl – dziki. Kierowały się w moim kierunku. Zdziwiłem się, ponieważ tam gdzie siedziałem, nie było nic, poza kilkoma kolbami kukurydzy, co by mogło je zwabić. Jednak gdyby chodziło im o kukurydzę, to z pewnością wybrałyby pole z kukurydzą, które znajdowało się w przeciwnym kierunku do ich wędrówki. Po upływie ok. 10 min. znajdowały się w drągowinie, na wprost mojej zasiadki. Pomyślałem, że są 2 lub 3 sztuki. Jak się później okazało, był jeden… Księżyc jeszcze nie był za wysoko, na bezchmurnym niebie zasypanym jasno świecącymi gwiazdami, więc w duchu pomyślałem „nie spieszcie się, wyjdźcie za godzinę, będzie lepiej widać”. Chyba mnie usłyszał, bo krążył przez ten czas po „lesie” w miejscu, w moim mniemaniu, dziczo beznadziejnym. Po upływie ok. godziny wyraźnie zaczął iść w moim kierunku. Idąc robił tyle hałasu, że z łatwością mogłem w wyobraźni odczytać trasę, jaką podążał. Krok po kroku „widziałem go” jak się zbliża. Trzask łamanych gałęzi, szelest rozrywanych chwastów i roślinności, przez którą się przedzierał... Szedł z wiatrem więc nie mógł mnie zwietrzyć, zachowywał się tak niezgrabnie, że zasygnalizowana obecność dała mi odpowiednio dużo czasu na przygotowanie się, odległość niewielka, gwarantująca skuteczny strzał. Po prostu nie miał szans, a jednak...
Mój dzik doszedł na skraj łąki, stając tuż przed krzakiem rosnącym nieopodal. Byłem przygotowany czekając, aż wysunie tabakierę, łeb i ucho, za którym zamierzałem ulokować brenekę. A on stał, czekał za krzakiem, aby po upływie kilku minut odwrócić się i odejść w kierunku, z którego przyszedł. Odprowadziłem go w myślach zadając sobie pytanie, dlaczego...?
Przecież wszystko było idealnie dograne. Siedziałem na gałęzi do 1-szej zastanawiając się, co było nie tak. Znalazłem odpowiedź… On po prostu wiedział, że czekam. Przyszedł nie ukrywając swojej obecności, poczekał na idealne dla myśliwego warunki, podszedł najbliżej jak mógł by zadrwić ze mnie...
Po powrocie do domu, leżąc już w łóżku, zastanawiałem się, czy to polowanie uznać za udane czy nie. Po 7 h czekania, z odduszoną gałęzią na zadku wróciłem bez strzału do domu. Nie potrzebowałem wiele czasu, aby opisywane polowanie uznać za bardzo udane. Polowanie, podczas którego przeżyłem tyle emocji, mimo iż nie rozwiałem strzałem otaczającej mnie ciszy. No i w końcu polowanie, podczas którego napisałem pierwszy rozdział mojej przygody z czarnym zwierzem.
Mam nadzieję, że „mój” dzik będzie równie skutecznie omijał moich kolegów myśliwych, jak mnie. Chciałbym się jeszcze z nim spotkać, najlepiej za kilka lat, aby napisać drugi rozdział naszej przygody, niekoniecznie ostatni... |