|
autor: Szelest26-01-2011 Pierwszy Dzik
|
Czerwiec. Stawiska. Po całonocnej zasiadce chłodny powiew wiatru jest na tyle silny że postanawiam skończyć tę wyprawę, zęby zachowują się tak jakbym stał już długą chwilę na kilkunastostopniowym mrozie w samych majtkach. Na nęcisku pojawia się spora ilość tych chytrych ptaków które potrafią narobić hałasu na cały podobwód, skutecznie ostrzegając mieszkańców lasu o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Wschodzące słońce zachęca do opuszczenia ambony. Budzę Mikołaja który jest już siny od dobrej godziny, na pytanie czy się zbieramy na jego ustach pojawia się olbrzymi uśmiech i padają słowa „czekałem kiedy to powiesz”. Pakujemy się i schodzimy z ambony, któryś rzuca pomysł by przejść się na pobliskie pole z ziemniakami i sprawdzić czy czarnuchy nie biesiadowały tej nocy właśnie tam zamiast pod naszą amboną. Zostawiamy cały ekwipunek na drabinie, na ramię wędruje jedyna rzecz która podczas spaceru może się przydać, co jest wątpliwe, oraz lornetka. Dochodzimy do celu i nawet tutaj nie było kabanów, nie będziemy się rozczulać nad stonką która wcina dorobek rolnika, wracamy.
Dwieście metrów nad amboną kompan chwyta mnie za ramię i wypowiada z lekkim niedowierzaniem „dziki”, lornetka wędruje do oczu i faktycznie, na nęcisku trwa uczta. Trawy są na tyle wysokie że ciężko czegokolwiek się o nich dowiedzieć, nawet o ilości, wypatrzyłem dwie sztuki ale miałem wrażenie że kręci się ich tam więcej. Decyduję się na podchód o dziwo nie sam lecz w dwójkę, szum wody w pobliskim potoku jest na tyle duży że powinien nas zagłuszać. Podchód dwustu metrów dłuży się okrutnie chwilami mam wrażenie że to raczej dwa kilometry, na dodatek wszystko zaczyna mi przeszkadzać, ta cudowna Włoska podeszwa która miała być idealna zaczęła skrzypiec jak stary zardzewiały zawias i to właśnie w tym momencie, wszystko przez tą cholerną rosę która zmoczyła moje spodnie po kolana. Jesteśmy już całkiem blisko jeszcze tylko 90 stopni w prawo kilka kroków i będziemy na miejscu. Moje podniecenie było już na tyle duże że na drodze nie zauważyłem suchej brzozowej gałęzi w którą to perfidnie wszedłem, jej trzask był potworny i byłem prawie pewien że już po wszystkim. Jednak z nęciska do moich uszu docierały odgłosy łamanych kolb, więc dzików mój incydent nie przestraszył, na szczęście. W końcu stajemy już przy drabinie i mamy zaszczyt podziwiać ucztę, na którą przyszła dosyć spora wataha dziczków bo aż 21 sztuk, czas na podziwianie się kończy trzeba działać słońce już wysoko i czarnuchy raczej nie zechcą tu zostać. Podejmuję decyzje że będę strzelał z ambony, kolega zostaje przy drabinie i obserwuje całą sytuację z gruntu. Powoli lecz bezszelestnie wspinam się po drabinie i już jestem na górze, nie zauważony, idealnie. Dwa tygodnie temu budowaliśmy tą ambonę, przy pierwszym spotkaniu strzelę pierwszego dzika ,co one tutaj jeszcze robią przez głowę przechodzą mi dziesiątki myśli, ręce zaczynają taniec nad którym nie bardzo mogę zapanować, lornetka wędruje do oczu i wyszukuję wybrańca, tak ten łaciaty, ten wygląda przyzwoicie. Cholera przeklinam pod nosem i nie wierzę własnym oczom, na łbie lochy zaciśnięta gruba lina niczym holownicza, w głowie po raz kolejny dziesiątki myśli, skąd ten sznur, może ktoś się bawi w Kargula, to dlatego jest taka wychudzona, moje przemyślenia kończy kwik jednego z dzików i już widzę jak zrywają się do ucieczki, wypuszczam lornetkę z rąk, pasek bezlitośnie szarpie moim karkiem, łapię broń, namierzam jednego z watahy który nie obrał jeszcze zawrotnej prędkości, palec wędruje na spust i daję strzał, ciszę poranka przeszywa potężny huk a dziki pędzą bez opamiętania, wpadając w zarośla nie dając mi szans na kolejny strzał. Lustruję miejsce strzału i nic, nerwowo schodzę z ambony i udaję się w wiadomy kierunek, w drodze padło już kilka razy pytanie „trafiłeś?” lecz nie umiem na nie odpowiedzieć, sytuacja zmienia się po minucie i już wszystko wiem, zdołowałem, jestem tak zły że mam ochotę samemu sobie przyłożyć. Spieprzyłem bo inaczej się tego nie da nazwać, moje pierwsze spotkanie z dzikami, jak mogłem, widocznie Św. Hubert tak chciał...
Od tego wydarzenia upłynęło dobre pół roku, lecz wspomnienia ciągle powracają. Mnóstwo wyjazdów w poszukiwaniu moich prześladowców nie przynosi efektu, plan wnet zostanie wykonany, koledzy mają po kilkanaście sztuk na koncie, ba nawet kilkadziesiąt a ja nawet nie miałem okazji ich widzieć. Wydaje się to być niemożliwe, jednak tak jest, do drobnej i płowej miałem nie jedną okazję się złożyć i oddać strzał, dziki Św. Hubert trzymał ode mnie z daleka.
Któregoś dnia wpadam na pomysł, by po niedzielnej zbiorówce jeśli ona nie darzy czarnym zwierzem zostać na zasiadkę. Wykonuję telefon do znajomego z zapytaniem czy ma ochotę w niedzielę powłóczyć się trochę po kniei, a potem posiedzieć parę godzin na ambonie, padło parę pytań ale chęć wyraził. W sobotę wieczór melduje się u mnie pod domem, pakujemy cały potrzebny sprzęt i ruszamy do niego, mamy jeszcze kilka spraw i może nas zejść, po drodze kilka niespodzianek i schodzi do drugiej w nocy. Ochoty na sen jakoś nie ma, zaczynają się opowieści i mnóstwo pytań z strony kolegi który o naszym hobby zbyt wiele nie wie bo i skąd. O czwartej nad ranem stwierdzamy że musimy się chociaż godzinkę przespać bo czeka nas ciężki dzień.
Triiiii triiiii triiiii zabójczy dźwięk dla uszu skutecznie otwiera nasze powieki i daje do zrozumienia że pora wstawać, jednak żaden z nas nie bardzo ma na to ochotę, spoglądam w okno, świat jeszcze śpi, no tak dla większości osób zwłaszcza w naszym wieku ta godzina to środek nocy lub końcówka imprezy, tym razem nie dla nas, wstajemy. Nie ma już czasu na kawę, tym bardziej jakiekolwiek śniadanie. Odszraniamy szyby i wyruszamy, droga nie jest zbyt obfita w rozmowy, nawet w radiu jeszcze smęcą, wspominają też o dzikach w Poznaniu. Adrian wspomina tylko o mgle, ja mam nadzieję że jej nie będzie. O godzinie siódmej mamy być u Maćka z którym planujemy obskoczyć parę nęcisk i sprawdzić gdzie czarnuchy stołowały się tej nocy. Jesteśmy punktualnie, w domu jeszcze się nie świeci, wykonuję telefon i oznajmiam że wyjeżdżamy za 20 minut, jest jeszcze ciemno więc akurat zdąży zjeść śniadanie i spokojnie się ubrać. Czekamy. Po ustalonym czasie na podwórku słychać już warkot wszechmogącego Isuzu. Ruszamy. Najpierw Stawiska. Docieramy tam z wielkim trudem jednak to auto z tym kierowcą może wszystko a nawet więcej, już po chwili okazuje się że tej nocy ich tu nie było, standardowo są sójki. Galman, też nic, zaczynam się trochę niepokoić, przyglądają nam się tylko sarny które naszą obecnością nie są zbytnio zainteresowane i kontynuują żer. Pora na Filipowice Koko tu też nic, cholera jasna zostaje ostatnie nęcisko - za rzeką, jesteśmy na miejscu po paru minutach, wysiadamy i sprawdzamy. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Maciek reaguje tak samo, już wszystko wiadomo, to tutaj wieczorem będziemy na nie czekać, nie sypiemy nic więcej, z poprzedniej nocy zostało sporo, prawdopodobnie coś lub ktoś nie dał im spokojnie nęciska wyczyścić, po kilkunastu minutach jestem przy książce, dokonując wpisu w wiadome miejsce.
Czas nagli, jest już za pięć ósma, zbiórka za parę minut przy rogatce na Płokach. Spóźniamy się drugie tyle, na szczęście nie czekają tylko na nas więc komentarzy brak. Darz Bór, witamy się z wszystkimi, uścisk dłoni z Jankiem pogromcą dzików jak zwykle trwa dłużej. Podczas tej czynności padają pytania naturalnie w sprawie dzików, życzy mi ich z całego serca. Zbiórka, osiemnastu kolegów z bronią, siedmiu naganiaczy, cztery psy zapowiada się bardzo dobrze. Powitanie, zasady, standardowa procedura, zakaz strzału w miot do płowej, dwa sygnały, losujemy karty, wyciągam dziesiątkę - lubię ją, w głowie rodzi się myśl, może to ona przyniesie dziś szczęście. Gęsiego, leśnym duktem, co jakieś sto metrów ubywa nas po jednym, szybko przychodzi pora na mnie w tym pędzeniu, wypada mi stanowisko numer sześć, Adrian będzie stał ze mną. Zaczyna paskudnie mrzawić. Robię porządek pod nogami i ładuję broń. Kolega z prawej ruchem ręki oznajmia swoją pozycję, potwierdzam, jest bardzo dobrze widoczny główka kapelusza świeci niczym czerwony koźlarz na zielonym mchu. Kolega po lewej, zajął się nabijaniem fajki i chyba nie jest zainteresowany moją pozycją, macham ręką, po długiej chwili potwierdza. Przede mną rzadki, czysty las, z tyłu też nie jest źle. Słychać trąbkę, deszcz nie odpuszcza, stoimy dobre dwadzieścia minut i nic, ciszę przerywa huk gdzieś po prawej, parę stanowisk dalej ktoś oddał prawdopodobnie śrutowy strzał, już parę chwil później kolega wskazuje mi dłonią ruch zwierza w miocie, to lis, pędzi tak że zaraz wyprzedzi go kita, odległość około stu metrów, odprowadzam go wzrokiem, trąbka, koniec pędzenia, ten strzał to kolega z jedynką, przychodzi razem lisem. Drugi i trzeci miot kompletnie puste, zaginął jagdterier. W czwartym znowu kolega wykazuje się refleksem i wskazuje dłonią ruch, to tylko szarak kica w naszą stronę i zatrzymuje się od nas kilka metrów. Nie przeraża go nasza obecność, zaczyna czyścic turzycę po czym uchodzi w stronę sąsiada i znika mi z oczu, pod koniec pędzenia pada strzał, trąbka, prowadzący zbiera nas z linii, okazuję się że to właśnie on straszył mykitę. Znajduje się jag a właściwie znajduje go jego pan przy lisiej norze, pies ma pociętą kufę, wygląda to poważnie, oboje kończą dzisiejsze łowy, konieczna jest wizyta u weterynarza. Kolejny miot, na stanowisku zostaję sam, Adrian poszedł do naganki, długą chwile trzeba było go namawiać, bał się dzików. Trąbka, ruszają, sąsiad po prawej dostrzega sarny które pędzą prosto na niego, dzieli ich tylko parę metrów, strzela i pudłuje, emocje wygrały. U mnie dalej nic tylko sójka okupuje szyszkę na sośnie, strasznie przy tym hałasując, nagle z pobliskiego młodnika wyskakuje koza, przebiega przez drogę na której stoję i zwalnia, składam się i zaczynam ją prowadzić, odpuszczam sam nie wiem czemu. W ostatnim miocie po raz kolejny dochodzi do spotkania z kozą, staje na poleć, składam się lecz przypominają mi się słowa prowadzącego, zakaz strzału w miot do płowej. Koniec pędzenia, zbiera nas prowadzący i kierujemy się w stronę gdzie zakończymy dzisiejszą zbiorówkę. Pokot, wręczenie medali, podziękowania i wspólny posiłek, po czym wszyscy się żegnają i rozchodzą.
Wsiadamy w auto, chwila odpoczynku, wykonuję parę telefonów, także do Maćka, zdaję relację z zbiorówki, w słuchawce słyszę „jakby coś to jestem cały czas w domu”. Ruszamy, w drodze poruszamy temat siedziska z ambony które ktoś postanowił pożyczyć na wieczne nie oddanie, wspominał o tym Janek parę godzin temu. Trzeba zorganizować coś zastępczego ale nic co mamy przy sobie nie będzie tak wygodne i ciepłe jak kanapa z starej łady, można się było na niej całkiem przyjemnie wyspać, a miejsca na to było wystarczająco dużo. Ambona wielka, wysoka, ocieplona po prostu kawał dobrej roboty. Lubię ją, strzeliłem z niej swojego pierwszego lisa, zjeżdżamy z głównej drogi w polną dwieście metrów, prosto sto w prawo i parkujemy, nie lubię podjeżdżać pod samą ambonę. Wciągamy na siebie odpowiednie ciuchy w plecaku grzebię za nożem i latarką, no tak latarka leży w sejfie, jakoś przeżyjemy. Adrian zabiera koc, mój polar i czapkę co ma zastąpić skradzioną kanapę. Wyciągam broń z futerału, ładuję w magazynek trzy patrony i dociążam ramię, jeszcze tylko lornetka, ruszamy w stronę ambony, to jakieś pięć minut spacerkiem. Ta droga w zimie to przekleństwo, tej zimy już parę razy się tutaj zakopaliśmy i kopaliśmy do gołej ziemi, nie byłoby to takie straszne gdyby nie siarczysty mróz i brak łopaty. Ostrożnie, pomału, jak najciszej, jesteśmy prawie u celu, jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i będziemy przy niej. Lustruję teren przez lornetkę, nie dostrzegam niczego co mogłoby mnie zainteresować.
Wspinam się po drabinie, potem Adrian, jesteśmy. Pierwsze na co zwracam uwagę to siedzisko, nie jest źle, pod kanapą była przybita jeszcze grubą gąbka a więc tyłki nam nie zmarzną, tylko ten gwóźdź, podejrzewam że był to zaczep do kanapy, teraz będzie moim utrapieniem a właściwie moich pleców. Kolega rozsiada się w lewym rogu, ja w prawym, okienko na lewej ścianie pozostaje zamknięte przeciąg nas nie interesuje. Chcę zamknąć drzwi od środka, okazuję się że nie tylko kanapa się komuś przydała ale i skobel, cholera jasna czego to ludzie nie ukradną, cieszyć się tylko z tego że ktoś nie wyrwał przy tym pół ściany. Lekko się denerwuję, między ścianą a drzwiami zostaje szpara szerokości dwóch centymetrów przez którą będzie mi gwizdać po nogach, dobrze że jest koc, od razu ląduje na moich kolanach. Chcę zmienić czapkę na zimową, wypadła gdzieś po drodze, co jeszcze się wydarzy? No tak, spoglądam przez okienko i widzę że siada mgła, już chyba nic gorszego nie może nas spotkać. Ładuję broń, powiększenie wskazuje sześć, przekręcam na osiem, otwieram zaślepki i stawiam broń w rogu. Jeśli do siedemnastej, na nieużytku rolnym po lewej pojawi się koza strzelam, w planie jeszcze parę sztuk. Zmrok zapada szybko i o sarnie zapominam, koniec sezonu. Pole po lewej jest bardzo długie jednak w tamtą stronę spoglądam bardzo rzadko bo i bardzo rzadko zwierz nadciąga z tamtej strony. Adrian już śpi, wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie to, że pewnie słychać go już daleko. Mgła robi się coraz większa, lustruję nęcisko i zapamiętuję czarne krzaki które to w nocy przypominają dziki, większość z nas wie jak to jest, bryła wydaje się być złoto medalowym odyńcem, to tylko wyobraźnia. Jest już całkiem ciemno, wciągam rękawiczki, golf naciągam aż pod nos i próbuję jakoś wygodnie się ułożyć by czuwać w półśnie, na próbach się kończy, zakrzywiony gwóźdź dręczy moje plecy, ratuje mnie kominiarka, którą zawsze mam przy sobie, owijam nią żelastwo i jest po problemie. Usypiam, budzi mnie jakiś hałas, spoglądam na zegarek, jest już prawie dziewiętnasta, ten hałas to zając który zajął się na nęcisku suchą bułką, obserwuję go długi czas nie wykonując żadnego ruchu, ułożyłem się tak że w polu widzenia mam całe nęcisko, jeśli coś ma na nie przyjść to tego nie przeoczę. Mgła nie odpuszcza, jeśli się powiększy będzie nieciekawie. Wygląda na to, że pojawia się mróz, dwie kałuże na nęcisku zaczynają błyszczeć a każdy ruch zająca i szelest nim wywołany staje się wyraźniejszy. Spoglądam na oddalone o kilkaset metrów przydrożne latarnie, to one są moim miernikiem mgły i pojedyncze drzewo jakieś dwieście metrów przed nami. Latarnie znikają, drzewo jest coraz słabiej widoczne, idzie bardzo gęsta mgła, bardzo szybko, nigdy nie przyglądałem się temu zjawisku tak dokładnie. Tracę z oczu nawet zająca, mgła jest jak mleko. Już po chwili słychać kolejną zwierzynę na nęcisku, po odgłosach wnioskuje że to sarny, mija parę minut i moim oczom ukazuje się koza z koźlakami, pomagają szarakowi, mgła słabnie, zwierzyna korzysta z darmowego posiłku by po chwili udać się w pobliski potok. Chrapanie jest już nie do zniesienia, budzę kompana i tłumaczę by się uspokoił. Wspominam o zającu i sarnach, jest zły, że ich nie widział. Teraz to on będzie wartował, ja muszę się chwilę zdrzemnąć, przykrywam się kocem i próbuję usnąć, nic z tego. Nieopodal latarni o których wspominałem biegnie torowisko i pociągi zaczęły wieczorne kursy, o ile pasażerskie piskliwe sygnały i odgłosy wagonów są do zniesienia, to huk i dźwięki towarowych nie są do zaakceptowania. Męczę się dosyć długo, w końcu usypiam. Budzi mnie drżenie desek o które opieram głowę i nie bardzo wiem co się dziej, jakiś potężny towarowiec musi ciągnąc, coś bardzo ciężkiego, trwa to parę minut, ciężko uwierzyć w to, że drgania przenoszone są na taką odległość, jednak tak jest, słychać jeszcze sygnał przed strzeżonym przejazdem i wszystko milknie. Jest po ósmej, wtulam głowę w róg domku i obserwuję nęcisko, szeptem zaczynamy dyskutować o mgle która przychodzi i odchodzi co parę minut, jest tak gęsta, że chwilami nie widać gruntu pod amboną. „Muszę się iść wysikać” oznajmia Adrian, z moich ust pada wiązanka pewnych słów co daje mu do zrozumienia że musi o tym zapomnieć. Po chwili „Ej jakiś pies przyszedł”, nie mogę w to uwierzyć i spoglądam we wskazane miejsce, na nęcisku znowu są sarny, nie pies, pojawiają się i znikają na przemian z mgłą, wraca także zając i robi parę rundek wkoło nęciska, co wywołuje uśmiech na naszych twarzach. Piszczy dwa razy zegarek informując o tym, że jest dziewiąta, jadąc tutaj ustaliliśmy że siedzimy najwyżej do dwudziestej trzeciej. Szkoda że nie ma ma śniegu i jeszcze ta mgła, mogłoby być lepiej, nie mamy na to wpływu. Pogoda jest dziś tylko dobra. Adrian zaczyna przebierać nogami i wiercić się, próbując poradzić sobie ze swoją potrzebą, czegoś szuka w kieszeni, zagląda w okienko, co wywołuje u saren niepokój i poruszenie. Znowu szepczę magiczne słowa po czym się uspokaja.
Wtulam się w kąt i zamykam oczy, już po paru sekundach słyszę jak sarny zrywają się do ucieczki i padają słowa „coś je spłoszyło”, zbytnio się tym nie przejmuję, nie dociekam też z jakiego powodu. Jest dziewiąta dwadzieścia słyszę „coś tu idzie i jest takie duże, okrągłe”. Momentalnie przestaje mi się chcieć spać i czuję jak mnie gotuje, spokojnie się wyprostowuję, nakładam palec na usta „ciiiiiiii”, lornetka do oczu i nie wierzę własnym oczom, to spory dzik idzie prosto na nęcisko, spokojnie, powoli, nigdzie się mu nie śpieszy. Przystaje i nasłuchuje po czym znowu posuwa się w naszą stronę i jest już na nęcisku. Ciarki przechodzą mi po plecach i w końcu zaczynam myśleć, może to locha i za chwilę na nęcisko wsypie się całe towarzystwo, momentalnie nadciąga mgła i dzik zaczyna ginąć mi z oczu, pędzla nie dostrzegam. Znowu nie widać gruntu pod amboną lecz jestem pewien, że jak przez cały wieczór, mgła zaraz się cofnie i wszystko się wyjaśni. Panuje olbrzymia cisza, dzik zaczyna wyżerę, słychać łamiące się kolby i suchy chleb, lecz nic nie widać. Mgła miała się cofnąć, lecz tak się nie dzieje. Mija pięć, dziesięć, dwadzieścia minut i nic, szlak mnie trafia, cały się trzęsę, nie wierzę, że zostaję wystawiony na taką próbę. Pojawia się nadzieja i zaczynają pojawiać się latarnie, tylko na parę chwil. Poszukiwania dzika lornetką w tym mleku nie przynoszą efektu. Czas dłuży się okropnie i znowu słyszę zegarek, dziesiąta, minęło już czterdzieści minut i nic. Rodzi się myśl że za chwilę skończy się wyżera i po dziku zostanie tylko wspomnienie. Tylko jedno mnie cieszy, w ciągu tego czasu słychać dalej tylko jedną sztukę i żadnego więcej, więc będzie to spory pojedynek. Między pobliskimi zabudowaniami zaczyna ujadać pies, utrudniając nasłuchiwanie mojego obiektu. Dziesiąta dwadzieścia, bardzo pomału pojawiają się latarnie i drzewo a wraz z nimi dzik, pies dalej ujada. Lornetka wędruje do oczu i stwierdzam że to odyniec. Podejmuję decyzję, nie ma na co czekać, mgła może zaraz wrócić. Czuję potężny przypływ adrenaliny a tętno na pewno przekroczyło już dwieście, ciśnienie jest potężne jest mi cholernie gorąco. Adrian bierze lornetkę i będzie obserwował. Ściągam czapkę i rękawice, dzik zbliża się w nasza stronę, zaczyna buchtować, sięgam po broń lecz mam pewne wątpliwości czy dam rady ją utrzymać, palcem do ust bym nie trafił. Nawet pies się uspokoił. Lufa już wystaje, pomału spokojnie o tak, łoże już opiera się o okienko, poprawiam pozycję, włączam podświetlenie, chwytam spust między dwa palce i naciągam przyspiesznik, kropka wędruje na łeb, nie bez popisów, niech się wystawi, spogląda na ambonę i dalej buchtuje, w końcu ustawia się do boku i staje w bezruchu, kropka ląduje tuż za łopatką, słyszę własne bicie serca, spokojny wydech, jest idealnie, muskam spust opuszkiem palca, błysk, potężny huk przerywa nocną ciszę, zwierz wali się w ogniu, repetuję z zawrotną prędkością i obserwuję, dzik zaczyna charczeć i wierzgać tylnymi biegami, pisze testament, trwa to chwilę i zapada cisza, wszystko zapada w bezruchu, teraz słychać tylko mój oddech, nie wierzę, jeszcze do mnie to nie dotarło, pot oblewa mnie całego, zabezpieczam broń i schodzę z ambony, udaję się w jego kierunku, włączam telefon który zastępuje latarkę i spoglądam na łaciatego odyńca, piękny oręż, radość nie do opisania. Pojawia się Adrian, składa gratulacje, ściskam go i dziękuję. Złom, ostatni kęs. Oglądamy go z wszystkich stron. Pora na papierosa, w międzyczasie dzwonię do Maćka. „Śpisz?” „Usypiam” „Przyjeżdżaj, leży” rozłącza się i jest po paru minutach, składa mi gratulacje i podziwia kabana. Dzwoni do łowczego który melduje się po paru minutach i gratuluje mi pierwszego dzika. Parę zdjęć i łapię za nóż, czynię swoją powinność, po czym wykonuję jeszcze parę telefonów by się pochwalić, jestem tym wszystkim tak roztargniony, że zapominam o Janku. Dowie się przy najbliższym spotkaniu.
Pojawia się mgła. Pora wracać. |
|
| |
31-01-2011 21:38 | cezetka527 | Gratulacje pierwszego dzika. Rozpisałeś się trochę ale jakoś dałem radę, przy końcówce już prawie usypiałem ale obudził mnie ten huk wystrzału. Słowem mówiąc fajne opowiadanie, trochę przydługawe ale dałem rade, ten początek mogłeś darować bo nic nie wnosi do końcówki opowiadania a reszta jest OK. Pozdrawiam i życzę jak najwięcej orężnych dzików. Darz Bór | 26-01-2011 21:14 | potrzask | Ja mam ich na rozkladzie 568 , ale pierwszego pamiętam do dziś, gratuluje.Fajne opowiadamie trochę mnie odmlodzilo.Darz Bór. | 26-01-2011 20:10 | ULMUS | o to chodzi ... pierwszy zostaje na zawsze :)) GRATULACJE ! |
| |