|
autor: Ross 3114-03-2011 TAŃCZĄCY Z SZERSZENIAMI
|
"Polowanie jest bardzo przyjemnym zajęciem, lecz milej być myśliwym niż łownym zwierzęciem. Chociaż są polowania z których by wyjść żywym, bezpieczniej jest zwierzyną być- niźli myśliwym". J. Ejsmond.
Była połowa lipca, gdy wieczorem zadzwonił Mietek. -Tadek, na Prędocinie dziki tak zbuchtowały owies, że głowa boli. Może pojechalibyśmy na ranną zasiadkę, co? - Możemy jechać, odparłem, ale Zbyszek Ł. prosił mnie, że jak będziemy jechać w pole to on też by chciał zabrać się z nami. - Dobra, niech jedzie, zezwolił łaskawie. - To o której rano się umawiamy? Ustaliliśmy godzinę.
Rano jeszcze o zmierzchu najpierw zabrałem Zbyszka a później pojechaliśmy po Mietka. W drodze Mietek zaczął nabijać się z kolegi. - Zbyszek, co się stało, że w ogóle wygnało cię w pole? To jest wprost ewenement! - Wystarczy, że w kole jest dwóch takich napaleńców jak wy, odciął się Zbyszek. - Słuchaj, kontynuował Mietek, tylko musisz uważać jak będziesz podchodził na zasiadkę, by cię kabany nie przegnały na drugą stronę rzeki Odry! - żartował dalej. - Dobra, dobra, ty lepiej martw się o siebie. Droga wśród żartów i śmiechu zleciała nam bardzo szybko.
Dojechałem pod sam wał i zgasiłem silnik. Dalej trzeba było iść wałem pieszo. Ustaliliśmy, że Zbyszek i Mietek zasiądą po lewej stronie wału obok owsa zbuchtowanego przez dziki a ja usiądę po prawej stronie na ambonie nr 1. Zbyszek miał usiąść na starej wierzbie gdzie śp. senior Głogowski zbudował zwyżkę a Mietek na ambonie nr 4. Było jeszcze ciemno gdy rozeszliśmy się każdy na swój kierunek. Najkrótszą drogę miałem ja. Ostrożnie podchodziłem pod ambonę. Usytuowana była na samym skraju topól. Zatrzymałem się nagle. Coś zaszeleściło z lewej strony. Podniosłem lornetkę do oczu. Nie, to tylko sarna. W drodze ustaliliśmy wcześniej, że w dniu dzisiejszym strzelamy tylko do dzików. Kozły zostawiamy na później. Ustalona w taki sposób reguła zawsze była dotrzymywana. Stanąłem obok ambony. Sprawdziłem czy na polu rzepaku nie ma dzików. Nie było. Dobrze że nie ma mgły i są w miarę dobre warunki do obserwacji. Daleko przy samym rowie kręciły się jakieś trzy sylwetki. Wszedłem po cichu na ambonę. Było daleko, ale można było rozróżnić po łbach podnoszonych co chwilę do góry, że są to sarny. Odłożyłem lornetkę. Świt nadchodził bardzo szybko i rysował coraz bardziej realne kontury krzewów rosnących wzdłuż pasa topól. Gdzieniegdzie poczęły odzywać się budzące się ze snu ptaki. Ranne powietrze przesycone było wilgocią i zapachem różnych ziół letniego poranku. W dali migotało światełko wśród zabudowań wioski. Nasłuchiwałem i co chwilę sprawdzałem teren wokół ambony. Nic nie mąciło ciszy. Zbyszek i Mietek pewnie są już na miejscu. Ciekawe, jak tam Zbyszek na tej wierzbie? Skoro Mietek wybrał mu to miejsce to wiedział co robi. Tam przecież były największe szanse by trafić na dziki. Upływały minuty i nic się nie działo. Z ich strony też było cicho. Dziwne, czyżby dzików w ogóle nie było?
Rozwidniło się już prawie na dobre, gdy zauważyłem jak z lewej strony topól coś wychodzi. W odległości około 150 metrów od ambony wyszedł kozioł i stanął na skraju. Sprawdzał okolicę. Gdy uznał, że jest bezpiecznie kilkoma skokami wybiegł na środek pola. Za nim wysunęły się trzy kozy, które powoli zbliżały się w kierunku kozła. Obserwowałem to całe towarzystwo, lecz bardziej przyglądałem się rogaczowi. Końce parostków bieliły z daleka. Żerował i przesuwał się w moim kierunku. Mogłem już ocenić, że mam przed sobą mocnego widłaka. Popatrz św. Hubercie, jak to on doskonale wie, że dziś żadna krzywda mu się nie stanie? Kozioł prowokował coraz bardziej. Był już w odległości około 70 metrów. Podniósł nagle łeb do góry i zwrócił się w stronę topól. Spojrzałem i ja. Okazało się szybko, że powodem całego zamieszania był lis, który doszedł do drogi i przesznurował pod samą amboną. Kozy popatrzyły za nim i spokojnie zaczęły się oddalać coraz bardziej od ambony. Kozioł też zmienił kierunek i ruszył za nimi.
Słońce wschodziło coraz bardziej do góry, a po dzikach ani śladu. Ciekawe jak tam u nich, pomyślałem. Skoro jednak nie było żadnego strzału to pewnie i u nich nic się nie dzieje ciekawego. Nie było sensu dłużej siedzieć na ambonie. Zszedłem i ruszyłem w kierunku wału. Usiadłem na wale i postanowiłem zaczekać na maruderów. No tak, słońce przygrzewa coraz bardziej, a ich nie ma! No nie, przesadzają lekko z tą zasiadką! Wstałem i ostrożnie ruszyłem w ich kierunku. Prawdę mówiąc zacząłem się o nich niepokoić. Co oni tam tak długo robią? Doszedłem do trzeciego zjazdu z wału i udałem się w kierunku Mietka ambony. Podszedłem bliżej i spojrzałem na ambonę. Była pusta!? Gdzie oni są? Miałem już iść w kierunku zwyżki na wierzbie, gdy zauważyłem z daleka, że wracają. Szli obok siebie i dyskutowali zawzięcie wymachując rękami. Przystawali co parę metrów. Pewnie były dziki i przegapili okazję do strzału. Spojrzałem na owies, który ciągnął się od drogi do samej wierzby. Był w opłakanym stanie. Wyglądał tak jakby saperzy co parę metrów odpalili ładunki wybuchowe. Kopce rozrzuconej czarnej ziemi kontrastowały z jasnym kolorem dojrzałego owsa. Zapłacenie za szkody pewnie nas w tym roku nie ominie. Gdy odległość miedzy nimi a mną zmalała zauważyłem, że oni nie rozmawiają, a kłócą się zawzięcie. Podeszli bliżej. Zbyszek wyglądał jak chmura gradowa! Mietek zerkał na niego i widać było, że tłumi w sobie śmiech? -Myślałem już, że będziecie siedzieć do południa, oznajmiłem zdenerwowany. - O, popatrzcie, drugi żartowniś się znalazł, powiedział z gniewem Zbyszek. - O co ci chodzi? zapytałem. Mietek wybuchnął śmiechem. Tego Zbyszkowi było już za wiele. Podniesionym głosem zwrócił się do mnie - To, że teraz rzadko jeżdżę w pole to nie powód jeszcze do tego by mi proponować zasiadkę na wierzbie gdzie są same szerszenie, nie uważasz?!!! Wiem, ...starałem się nie śmiać, że w tamtym roku były, ale Andrzej je wykurzył dymem. Tak, wykurzył!! wprost krzyczał Zbyszek. - To sobie tam usiądź na wieczór to zobaczysz! - Wykurzył, one nigdy chyba nie były w lepszej kondycji niż dzisiaj -kapujesz?!!! - Kapuję, a Mietek pewnie nie wiedział, że są tam szerszenie. - Tak, taki kit to możecie wciskać swojej babci a nie mnie! Ostatni raz z wami pojechałem! - Zbyszek, uspokój się już. Nikt z nas nie zrobił tego umyślnie.
- No pewnie, już wam wierzę. Sam wiesz, zwrócił się do mnie, że boję się os, a co mówić o szerszeniach!! Żeby je zaraza wytłukła!!! - No, już dobrze, starałem się go uspokoić. Powiedz jak to było? - Niech ci ten zgrywus opowie i spojrzał na Mietka. - Jak sobie przypomnę tą cudowną zasiadkę to jeszcze do tej pory ciarki mnie przechodzą.
Słuchaj, zaczął ze śmiechem Mietek. - Siedzę sobie spokojnie na ambonie, zaczęło się już rozwidniać na dobre, gdy nagle słyszę gdzieś od tyłu jakiś urywany głos: Ra..ratunku! Z początku ciszej, a później coraz głośniej, Ratunkuuu, ..ludzie! Raatunku! O kurde, to chyba Zbycho? Pewnie spadł ze zwyżki i sobie coś zrobił? Ratunkuuu! - znowu ten błagalny, żałosny krzyk. Szybko zszedłem z ambony. Nie myliłem się, głos dochodził z kierunku Zbyszka. Ruszyłem prawie biegiem w kierunku wierzby. Nie zważałem już czy coś wypłoszę czy nie. Podbiegłem bliżej i patrzę z daleka, a Zbycho zaplótł ręce i nogi na gałęzi wierzby i zwisał głową w dół. Sztucer przerzucony przez ramię jeszcze bardziej obciążał go do ziemi.- Mietek, uważaj, szer..szerszenie! Krzyczał z daleka. Podszedłem jak mogłem najbliżej.- Rzuć sztucer i skacz! - Ale wysoko do ziemi! - Nie jest tak wysoko, rzucaj sztucer! Powoli odjął lewą rękę od gałęzi i łapiąc za pasek sztucera obniżył go w dół. - Dobra, teraz puść! - Złapię na dole. - A rozładowałeś? -Tak, uważaj, puszczam. Gdy tylko puścił ręka znowu wróciła na gałąź. Spojrzałem na wierzbę i zrozumiałem wszystko. Gałąź na której zwisał była najbardziej oddalona od drabiny w kierunku pola. Droga ucieczki była odcięta przez szerszenie, które wylatywały ze środka wierzby, na wysokości drabiny. Było ich coraz więcej. - Skacz szybciej! - Ale wysoko! - Nie jest wysoko, około dwóch metrów, a na dole miękko! - Puszczaj nogi i skacz, bo tu zaraz wpierniczą nas szerszenie! Opuścił nogi i zawisł na rękach. Spojrzał w dół i zaraz ponownie chciał opleść gałąź. Nie udało się. Słabe mięśnie brzucha, a przy tym jego tusza nie pozwoliły mu już wrócić do poprzedniej pozycji. Latające wokół szerszenie zrobiły swoje. Nie wytrzymał dłużej na rękach i runął na ziemię.
- Nic ci nie jest, zapytałem go. Ku mojemu zdziwieniu pozbierał się bardzo szybko z ziemi i pędem ruszył w kierunku łąki. Dopiero na niej się zatrzymał dysząc ciężko. Zabrałem jego sztucer i oddalając się od wierzby spojrzałem do góry. Szerszenie zaczęły tworzyć żółtą, złowrogą i zbitą chmurę unoszącą się nad drzewem. - Dawaj szybciej, krzyczał cudem ocalony Zbycho. - Widzisz, gdzie mi kazałeś siadać?!!!. - A skąd ja mogłem wiedzieć, że tu są szerszenie, mówię mu. Mietek co chwilę przerywał opowiadanie, a salwy jego śmiechu były bardzo zaraźliwe. Starałem się nie śmiać, ale nie wytrzymałem i obaj parsknęliśmy śmiechem. - Zbyszek, starałem się mówić normalnie, a dzików nie było? - A weź się od....l, odpowiedział urażony. - No już dobrze, uspakajałem go jak tylko mogłem. - Najważniejsze, że żyjesz! Zbyszek odwrócił się plecami i ruszył w stronę samochodu zostawiając nas w tyle.
Gdy się trochę oddalił Mietek jeszcze raz zaczął opowiadać jak to wyglądało w relacji Zbyszka. - Siedzę sobie na wierzbie, mówi Zbycho, powoli zaczyna świtać a tu spod drabiny wylatuje najpierw jeden szerszeń, później drugi. Myślałem, że to jakieś pojedyncze sztuki, przyleciały i odlecą. Siedzę więc dalej. Gdy się rozwidniło, wylatujących szerszeni zrobiło się więcej. Wsunąłem się więc na gałąź najbardziej oddaloną w kierunku pola i chciałem zeskoczyć, ale jak zobaczyłem że wysoko zacząłem krzyczeć. - I tak miał chłop szczęście w nieszczęściu, powiedziałem. - Widzisz co narobiłeś? Zbyszek nam tego nigdy nie wybaczy. A takiego dobrego mieliśmy kolegę. Ponownie ogarnął nas śmiech. - Mietek, nie przygryzaj mu w samochodzie bo na dzisiaj ma dosyć wrażeń. - Pojechał na dziki, a musiał walczyć z szerszeniami.
W drodze powrotnej nasze wymowne spojrzenia sprawiły, że napięta sytuacja nagle się rozładowała i ubaw był do samego Brzegu. - O kurdę! wykrzyknął Mietek, jak ja to wszystko opowiem w klubie?....
Brzeg, sierpień 1997 r. |
|
| |
13-05-2011 16:25 | czarny zwierz | Uśmiałem się. Bardzo wesołe łowy mieliście ;) | 24-03-2011 20:45 | Ross 31 | bardzo dziękuję za tak obszerny komentarz,to zajęło zapewne sporo czasu,.. | 14-03-2011 21:33 | Szelest | :) |
| |