|
autor: Manek6712-12-2011 Wielotykowiec
|
Dziadek, pełniąc funkcję leśniczego, mieszkał w miejscu, gdzie po prostu leśnicy mieszkają. Niewielki domek i stodółka stały w miejscu, gdzie tego wymaga gospodarka leśna: na obrzeżu dużego kompleksu leśnego. Działka, zaraz za ogrodzeniem sadu i ogródka, w którym od zawsze Babcia walczyła o uzyskanie jakich-takich plonów warzyw, przylegała do skraju lasu, którym w tym miejscu były majestatyczne jodły w wieku chyba ponad stu lat (może mi się tak teraz wydaje, ale jeżeli we dwóch z bratem nie byliśmy ich w stanie objąć, to chyba taki być mógł być ich wiek). Dziadka i Babci nie ma już od wielu lat. Ja już mam dzieci, które mogą mnie uczynić "dziadkiem". Sentyment do miejsca pozostał. Oczywiście mieszka i pracuje tam już inny Leśniczy, ale Dziadek był jego mentorem, więc schronienie tam zawsze znajdę.
Poniżej Dziadkowej posesji, wzdłuż ściany lasu, rozpościerały się od zawsze łąki. Nie wiadomo dlaczego nazwane mianem "Księżych". Stan sarny był w tej okolicy zawsze dobry i taki pozostał do dziś. W okresie wiosennym łąki te bywają ulubionym miejscem buchtowania dzików, a że w obecnych czasach nikt nie dba o siano, więc jest to bezpieczne uroczysko dla czarnego zwierza, że sarny też je lubią nie trzeba chyba dodawać. W poprzek łąk przepływa ruczaj, który w suchych latach wysycha całkowicie, za to kiedy deszczu dostatek powoduje, że nawet w wysokich gumiakach nie sposób przejść przez powstały moczar. Podobnież przed wojną trzymały się tu nawet cietrzewie... Stoi tam kilka ambon. Takich wybudowanych wiele, wiele lat temu. Wybudowanych solidnie: z opalaniem słupów i stale wymienianymi zastrzałami. Całość stanowi tak urokliwe miejsce, że przynajmniej kilka razy w sezonie zasiadam na jednej z nich i oddaje się marzeniom o niegdysiejszych czasach. Tak było i wtedy...
Był początek sezonu na rogacze, koniec maja. Nie miałem żadnego rozeznania na temat zwierza jaki tam wychodzi. Ciepły i bezwietrzny majowy wieczór. Wybrałem ambonę najbardziej „widokową”. Już z daleka zorientowałem się, że coś z nią „nie tak”. No cóż..., jakiś mocno zadziorny wandal lub zacietrzewiony „greenlud” zdemolował ją doszczętnie. Wszystkie ściany boczne zostały odbite, pozostał tylko dach, słupy i drabina w której podbijano niektóre szczeble. Chwilę się zastanawiałem, czy w ogóle na nią wchodzić, ale jakiś wewnętrzny impuls nie pozwolił mi na porzucenie powziętego zamiaru. Pozbierałem te kilka odbitych szczebli i wykorzystując bukowe polano podobijałem je do drabiny. Trochę dziwnie się poczułem gdy zasiadłem na ławce, którą o dziwo nie zniszczyła destrukcyjna siła. Jak na „bocianim gnieździe”.
Chwilę trwało zanim las przestraszony moimi hałasami wrócił do swojego normalnego wiosennego rozgardiaszu. Nie minęło więcej niż 15 minut, gdy około 200-ście metrów na lewo pojawiła się stara koza. Stąpała ostrożnie i ciężko. Wyraźnie zaznaczony brzuch mówił sam za siebie. Czujnie oczyła i dziwnie wybiórczo żerowała na jednolitej (dla mnie połaci łąki). Wyglądało to tak, jakby wybierała tylko niektóre źdźbła z morza traw jakie ją otaczały. Jej widok sprowadził spokój na moją duszę. Oto świadectwo tego, że życie jest normalne. Że problemy zawodowe, swary w kole, dziwne decyzje polityczne naszych „wybrańców narodu”, to tylko dalekie tło do tego, czym jest normalność. Z lubością obserwowałem ją w spektiwie”. Mogłem liczyć rzęsy nad jej świecami. Policzyć włosy na fartuszku. Odpłynąłem i zapomniałem o cywilizacji człowieka. Trwało to kilkanaście minut. W sumie „dla obowiązku” zacząłem przeglądać teren na prawo od ambony i zobaczyłem charakterystyczny rudo-szary kształt kolejnej sarny. Niewytarta suknia mówiła sama za siebie. Charakterystyczny kształt łba nie wymagał nawet podnoszenia lornetki aby ocenić co widzę. Koziołeczek, może w 3-ciej głowie spokojnie żerował z 80-siąt metrów ode mnie. Słaby, ale regularny szóstak mógł paść się do woli bez żadnego zagrożenia z mojej strony. „No i jest pięknie” Pomyślałem. Tam kózka, tu rogaczyk, rozleniwiony spokojem zapadającego wieczoru oddawałem się nieokreślonym rozmyślaniom. Słońce już zaszło, a ptaki jakby żałując kończącego się dnia wyśpiewywały swoje trele jeszcze intensywniej niż za dnia. Gdzieś za mną, w ciemnej już ścianie lasu trzasnęła gruba gałąź. Sarna tego nie zrobiła, jeleni w tej części lasu już dawno nikt nie widział, więc... Adrenalina podniosła mi tętno i przebudziła mnie z sennego letargu. Od lat marzę o spotkaniu z szablastym odyńcem. Wprawdzie strzelam rocznie z 3-4 „czarnuchy”, ale tego szablastego nie mogę spotkać, a ilość godzin jakie wysiedziałem na ambonach w nadziei spotkania z NIM idzie pewnie już w tysiące. „Może właśnie dziś” przemknęło mi przez głowę. Ponowny trzask już dużo bliżej, o jakieś 60 metrów od ambony i... dźwięk, który jest radosny, ale wówczas stanowił rozczarowanie. Usłyszałem charakterystyczne pokwikiwania warchlaków i posapywanie lochy. Wszystko już było jasne. Za kilka minut na podmokłej łące pojawił się karpiowaty kształt, który zaczął buchtować w poszukiwaniu przysmaków. W niewysokich jeszcze trawach widzę wyraźnie ruchy lochy i domyślam się obecności pokwikujących pasiaków. „Na zdrowie. Trochę wcześnie wyszłaś” myślę. Nie jest to zbyt rozsądne, ale może ona po prostu wie, że do sierpnia jest bezpieczna. Ten wspaniały widok zupełnie mnie pochłonął. Nie tak często zdarza mi się obserwować dziki przy prawie dziennym świetle. Zapatrzony w fascynujący dla mnie widok, zapominam o Bożym świecie, toteż kiedy po drugiej stronie ściany lasu odzywa się charakterystyczne szczeknięcie podskakuję na ławce, jak dźgnięty nożem. Zwracam tam głowę i widzę kształt uchodzącej sarny. A cóż to się stało? Co go spłoszyło? Dziki są od tamtego rogacza z 150 metrów i nie powinien tak gwałtownie zareagować. Tknięty pierwszą myślą wypatruję „burków”. Niestety, od wielu lat w wśród gospodarzy okolicznych wiosek pokutuje przeświadczenie, że pies ma się wyżywić sam. Wieczorami psy są spuszczane z łańcuchów i hajda na pola i lasy. Niestety, wiele już kul poświęciłem na ukrócenie tego procederu. Nie lubię tego, ale skoro wiadomość dostarczona do „organów ścigania”, że widziałem konkretnego psa, którego właścicielem jest ten, a nie inny właściciel, skutkuje niczym, to pozostaje tylko „wziąć sprawy w swoje” ręce. Na szczęście tym razem „burków” nie widać. Więc cóż było powodem ucieczki tego rogaczyka...? Metr po metrze, dokładnie przeglądam lornetką każdy skrawek łąk i kiedy mam ją już odłożyć zauważam coś na ścianie lasu około 150 metrów ode mnie. W cieniu nisko zwisających konarów rosnących tam dębów zdaje mi się, że widzę kształt sarny. Daleko i pod gałęziami już szarawo. Sięgam po spektiw. Tak, to na pewno sarna, ale łba nie widzę, tym bardziej, że zwierzę zadarło go do góry i zdaje się obgryzać liście. Cierpliwie czekam, chociaż już wiem, że to rogacz – nie sposób się pomylić kiedy zamiast wiotkiej i smukłej szyi kozy, widać dość masywny i krótki kark. Kozioł wychodzi w końcu z cienia drzew i... spektiw o mało nie wypada mi z rąk. To co widzę na łbie tego rogacza, jest po prostu nierealne. Nie sposób tego policzyć, czy inaczej określić jak: wielki krzak!!! Z najwyższą ostrożnością odkładam lunetę (po co, przecież na taką odległość i tak mnie nie słychać).
Sięgam po „stuciec”, nastawiam maksymalne przybliżenie, szukam rogacza w obiektywie i... stwierdzam, że ręce tak mi się trzęsą, że nie ma mowy o strzale. Rogacz na szczęście jest zajęty swoimi własnymi sprawami. Widać, że nie jest głodny, ot obchodzi swój rewir. Coś tam skubnął, chwilę „czesał” (czemchał) jakiś krzak, ale ustawił się do mnie talerzem i odchodzi na kulawy sztych. Sięgam ponownie po broń i już jest spokojniej. Niestety rogacz nie daje ani na chwilę okazji do skutecznego strzału. Cały czas spokojnie oddala się ode mnie. Mam wprawdzie w krzyżu talerz i kark, ale na taką odległość nie poważę się strzelać w kark, a strzał w lustro uważam za nieetyczny i nigdy tego nie robię. Decyduję się na natychmiastowe zejście i próbę podchodu. Jeszcze jest dość widno, a wiatru zdaje się nie być. Zostawiam optykę, i kurtkę. Tylko broń. Schodzę ostrożnie i kiedy mam już tylko trzy szczeble do ziemi słyszę trzask i za chwilę ląduję na plecach w miękkiej trawie. Równocześnie dociera do mojego mózgu kilka myśli-impulsów: „Kurcze, nie rozładowałem broni! Mam nadzieję, że nie uderzyłem lunetą!” Fuknięcie lochy i szum uchodzących dzików, szczekanie mojego rogacza, które szybko się oddala. Leżę, jak skamieniały.., lecz za chwilę zaczynam się śmiać. Z czego? Nie mam pojęcia. To chyba odreagowanie po stresie i nerwówce ostatnich kilkunastu minut. Oglądam broń, ale na szczęście nie zetknęła się z drabiną czy ziemią. Wracam do samochodu. Podjeżdżam w pobliże ambony i siekierką, którą zawsze wożę ze sobą dobijam porządnie szczeble. Przecież jutro dodnia będę tu z powrotem. Wracając do domu dumam jakim cudem pojawił się tu TAKI rogacz. Łowczy mieszka nie dalej niż dwa kilometry. Miejsce jest znane i ulubione przez innych Kolegów. Przyjrzałem mu się dobrze, to rogacz minimum w 6-7 głowie. Musiał przyjść z głębi lasu. Nie wierzę aby takie „cudo” mogło tu się uchować przez kilka lat. Przecież sam tu często bywam i nigdy nie widziałem rogacza o podobnej formie parostek. Po powrocie dzwonię do Brata. Oczywiście zapala się do porannego wyjazdu.
Długo przed brzaskiem jestem już na nogach. Uspokajam sam siebie. „Przecież nie jedziesz na dziki, po nocy to tylko możesz go spłoszyć.” Emocje i gorączka łowiecka biorą jednak górę nad zdrowym rozsądkiem. Dzwonię do Grzegorza i poganiam go. Burczy, że nie ma po co jechać, jeszcze ciemno. Ma rację, ale już wolę posiedzieć w samochodzie na obrzeżach łąk niż w domu. Dojeżdżamy o porze dobrej na dzika, a nie koziołka. Decyduję, że przespacerujemy się w odwrotnym kierunku do uroczyska zwanego Debry, gdzie wypisał się Brat. Kilometrowy spacerek tam i z powrotem zabrał nam akurat czas potrzebny do tego aby się rozwidniło. Ostrożnie udajemy się na swoje ambony. Po drodze widzimy kilka saren, ale tylko nas „irytują” bo żadna nie jest TYM rogaczem, a nie można ich spłoszyć aby nie czynić rejwachu w łowisku. W końcu zasiadam na ambonie. Tu koza, tam kolejna, niedaleko od ambony wczoraj widziany szóstaczek, ale tego „MOJEGO” nie ma.
Wzdłuż ściany lasu dynda lisek, odprowadzam go w krzyżu. Ma szczęście: hodujemy kuropatwy i bażanty, więc mamy całoroczne upoważnienia do odstrzału lisów, ale dziś ma „żelazny list”. Po dwóch godzinach tracę nadzieję na spotkanie. Słońce już stosunkowo wysoko. Sarny poukładały się w osuszonych z rosy trawach. Gdyby nie szaleństwo jakie dokoła wyprawia skrzydlate towarzystwo powiedziałbym, że zrobiło się pusto. Regularnie, jakby się przemawiając, dzwonią dwa koguty. Dzwonię do Grzegorza: „Schodzimy? Schodzimy”. Przejdziemy się jeszcze w kierunku „Kasztanowej Alei” Dochodzę do ambony Brata i wolniutko, noga za nogą posuwamy się wzdłuż ściany lasu. Cały czas jeden z nas omiata lornetką łąki i zagony przed nami. Po przejściu kilkuset metrów, niemalże spod naszych nóg wyrywa się zaspany kozioł. Wysokie, świecące grotami parostki w formie regularnego szóstaka zapisujemy w pamięci na czas po rui. Rogacz jak oparzony wyrywa, o dziwo nie do lasu, ale w pola. Dopiero z odległości 300 metrów szczekaniem daje nam znać, co o nas myśli.
Wtem spod ogrodzenia sadu, który minęliśmy sto metrów wcześniej słyszymy grube szczękniecie. Odwracam głowę i już wiem, że to ON. Broń na pastorał, bezpiecznik, przyśpiesznik, kątem oka widzę, że Brat jak automat uczynił to samo. Rogacz w krzyżu. Konstatuje, że widzę go przez oczka siatki. Stoi z drugiej strony ogrodzenia, ale idealnie na blat i oczy na nas. Wiem, że zostały sekundy i ruszy. Wtem słyszę szept Brata: „Daj mi strzelić. Ty już masz jednego „dziwoląga”. [Tak, to prawda, w poprzednim sezonie strzeliłem rogacza, którego można uznać za nieregularnego czternastaka], ale to nie wielotykowiec, tak jak ten... sekundy mijają, rogacz stoi jak posąg, ani drgnie. W końcu odszeptuję „Twój”. Myślę, że ja go już „moralnie” upolowałem, a sprezentowanie go Bratu w tym momencie sprawia mi niemalże taką przyjemność jak bym ja go upolował. A czy trofeum będzie wisiało u mnie, czy u Niego, cóż to za różnica. Kiedy tak dumam pada strzał. Rogacz robi przepisową rakietę i zrywa się do biegu. Obserwuję jego bieg, czekając kiedy zwolni, zakręci się i położy się do ostatniego spoczynku. Jednak po przebiegnięciu 50, 100 metrów nic się nie dzieje i w końcu rogacz znika w ścianie lasu. Wymieniamy zdziwione i zaniepokojone spojrzenia. Grzegorz jakby się utwierdzając w przekonaniu stwierdza „Krzyż mi ani drgnął”. Idziemy na miejsce zestrzału. Znajdujemy miejsce gdzie rogacz zalegał i widzimy wyraźnie ślad, który wskazuje kierunek jego ucieczki. Trudno mówić o znalezieniu ścinki na zestrzale, ale przecież powinna być farba. Niestety nic, ani kropelki. Idziemy wzdłuż tropu pilne oglądając każde zrudzenie trawy czy listków, mylnie biorąc je za upragnioną farbę. Dochodzimy do ściany lasu, w tym miejscu stanowi ją gęsta zwarta ściana burzanów i pokrzyw. Bez wątpienia widać miejsce, w którym rogacz wpadł z impetem w ten gąszcz. Nadal nic. Już wiemy, że albo to czyste pudło, albo.... strzał na miękkie, co jest jeszcze gorsze w tych okolicznościach.
Wracam jeszcze raz na zestrzał. Patrzę w kierunku gdzie staliśmy w chwili strzału i... wszystko staje się jasne. Rogacza od nas dzieliła siatka, tym wynikającym z „prawa Murph’ego” zbiegiem okoliczności, kula trafiła dokładnie w miejsce węzła siatki z idącym w poprzek drutem wiążącym. Pękniecie drutu wyjaśnia wszystko. Kula rozprysła się na tej przeszkodzie. Rogacz stał jakieś dwa metry za siatką więc jedyne co mogło być powodem zrobienia przez niego rakiety był jakiś odłamek kuli lub siatki. Co tym bardziej pogarsza nasze, a Brata szczególnie samopoczucie. Taki odłamek mógł tylko skaleczyć koziołka, ale mógł też wniknąć w jakiś witalny organ. Farby więc nie znajdziemy, a skutek może być żaden lub śmiertelny. Konsternacja i przygnębienie, taki opanowuje nas nastrój. Jedziemy do Kolegi Olka, którego piesek doszedł już niejednego postrzałka. Kolega zbiera się do pracy, ale kiedy słyszy czego dotyczy sprawa wykonuje telefon i informuje o swoim spóźnieniu. To jest „solidarność łowców” myślę. Bez zbędnych słów Olek pojmuje jak ważne jest dojście tego zwierza i komplikując sobie życie decydując się nam pomóc.
Skrócę to wspomnienie. Ponad dwugodzinne poszukiwania nie dały żadnych efektów. Piesek najpierw podjął ciepły jeszcze trop i dość długo zdecydowanie go prowadził, ale potem kiedy skrzyżował się on z tropem watahy, która wracała z porannego babrzyska już zaczął się kręcić i nie byliśmy pewni, czy nie gonimy w piętkę. Wracaliśmy smętni do domu. Olek wprawdzie pocieszał nas, że jeżeli na tropie byłaby jakakolwiek posoka, to jego piesek nie odpuściłby. Z taką nadzieją zakończyliśmy ten rozdział.
Minęły ponad dwa miesiące. Zaglądałem do tego uroczyska kilka razy. Nasłuchiwałem, czy w Kole nie pojawi się informacja o strzelonym tam niesamowitym koźle, ale nic, głucha cisza. Kończyła się ruja. Wybrałem się tam dodnia, już z odstrzałem na wszystkie dziki. Postanowiłem nigdzie nie siadać tylko spacerować wzdłuż ściany lasu. Postałem na obrzeżu łąk i kiedy wystarczająco się rozwidniło zacząłem swój spacer. Liczyłem głównie na dziki, które miejscami poprzewracały łąki w sposób, którego dobry kultywator by się nie powstydził. Dwukilometrowy spacer jednak okazał się bezowocny. Oczywiście widziałem różne sarny, ale nic godnego uwagi. Wracałem do samochodu, a wspomnienia przywołały obrazy zdarzenia z maja. Szedłem dość nieuważnie nie licząc na nic. Toteż kiedy już za mną usłyszałem jakiś nagły ruch, to aż się wzdrygnąłem wewnętrznie. Odwróciłem się i za sobą zobaczyłem już tylko sylwetkę znikającej w ścianie lasu sarny. Za chwilę to ulotne wrażenie potwierdziło się gniewnym poszczekiwaniem. Wzruszyłem ramionami, nie poczuwając się do winy zirytowania mieszkańca tego zakątka. Już miałem podjąć swój marsz, kiedy po drugiej strony łąki zobaczyłem wybiegającą sarnę. Daleko, ponad dwieście metrów, ale sylwetka natychmiast powiedziała mi, że to kozioł. Lornetka do oczu i … nagły przypływ adrenaliny: to ON!!!. Wybiegł na środek łąki, pogardliwie szczeknął za uchodzącym rywalem i spokojnie znikł w ścianie lasu. Trwało to około 30 sekund, ale tak byłem zachwycony widokiem, że zupełnie zapomniałem o tym, że mam broń i jestem „na polowaniu” Krótka chwila zastanowienia i wchodzę w las. Oddział, w którym zniknął rogacz, to starodrzew bukowo-dębowy. Prawie bez podszytu o dobrej przejrzystości. Wiatr mam dobry, a zakładam, że zwierz nie wejdzie głębiej w las bo w głębokiej rozpadlinie snuje się tam bagnisty potoczek. Po kilku krokach konstatuje, że poruszając się w gumiakach, robię straszliwy hałas. Nie ma nad czym dumać. Zrzucam gumowce i w samych skarpetach kontynuuję podchód. Robię nie więcej niż po 5-6 kroków i zatrzymuje się obserwując „przedpole”. Na szczęście jest już całkiem jasno i widzę daleko w głąb lasu. Tak przechodzę z 150 metrów (a zajmuje mi to z 10 minut). Jestem na wysokości miejsca, w którym rogacz wbiegł w las. Niestety nic nie widzę, ani nie słyszę. „Uszedł”, myślę, szansa była mała, ale była. Opieram się o buka i cieszę przede wszystkim, że jest! że żyje. Tamten strzał Brata widocznie był czystym pudłem. To najbardziej cieszy, że zwierzę nie musiało przechodzić męczarni lub umierać tygodniami. Przemoczone do cna skarpetki przypominają o chłodnej i mokrej rzeczywistości. Stoję chwilę i „planuję” nasze następne spotkanie. Od miejsca gdzie go widziałem po raz pierwszy i gdzie był strzelany jest ponad kilometr. Może o tyle zmienił swój rewir... Może jakiś malutki odłamek musnął go tylko po sukni. Uradowany jakbym już miał jego wspaniały łeb na ścianie postanawiam wracać, odszukać obuwie. Gdy robię pierwszy krok, 30 metrów od siebie słyszę delikatny trzask złamanej gałązki. Machinalnie obracam głowę i widzę „MOJEGO” rogacza, który z jakiegoś powodu zaatakował jakiś krzaczek. Nie widzi mnie, ale jest tak blisko. Nie wiem jaki mam wiatr. Broń na ramieniu i mam go za prawym barkiem, trudny strzał dla praworęcznego strzelca. Wiem, że nie mogę zrobić gwałtownego ruchu bo go natychmiast spłoszę. Niczym nie osłonięty musiałbym zwrócić jego uwagę. Jak na zwolnionym filmie centymetr po centymetrze sięgam po broń i podnoszę do ramienia. Trwa to chyba z minutę (coś, co można wykonać w 1,5 sekundy). Broń przy oku i wewnętrzna panika: lunetę mam nastawioną na maksymalne powiększenie, nie ma czasu jednak zmieniać krotności. Szukam go już gorączkowo i zaczynam wpadać w „panikę” Jest! Widzę tuszę, jest widok niesamowitych parostek, kropka na nasadzie karku...
Echo strzału jeszcze przez długą chwilę huczy po lesie. Widziałem jak kula „zmiotła” kozła. Chyba robi mi się miękko w kolanach. Siadam i staram się uspokoić rozszalałe tętno. Ogrom myśli i wrażeń przelatuje przez moją głowę: jest i poczucie satysfakcji, ale zawsze u mnie przy strzelonym koziołku okraszone jakimś żalem i poczuciem „winy” (czego nigdy nie odczuwam nad tuszą upolowanego dzika). Idę do mojej zdobyczy. Wszystko co widziałem z daleka potwierdza się. Z każdego możdżenia wyrasta dwie tyki posiadające oddzielne róże. Dwie z tych tyk posiadają jeszcze nieregularne rozgałęzienia, czyniąc go nieregularnym „szesnastakiem” CUDO!!! Składam pieczęć i oddaje mu ostatni kęs. Robię zdjęcie i wysyłam Bratu. Oprócz gratulacji, czytam w odpowiedzi kilka mocno niecenzuralnych, ale wyrażających podziw i niezawistną zazdrość i radość słów. Tak.., tak też można wyrażać pozytywne emocje. |
|
| |
25-12-2011 12:39 | Filip z Konopii | Raczej nie dodaję komentarzy ale tym razem powiem że fajnie napisane przezycia i dobrze odbierane łowiectwo.
Gratuluję!
| 15-12-2011 21:29 | Ross 31 | Czytałem z zapartym tchem.Pięknie napisane,gratuluję koziołka.DB. | 12-12-2011 16:01 | ULMUS | Niewiarygodna przygoda ... filmowa. Gratuluje rogacza i dziękuję za refleksje,opisy i emocje :). Brat, to jest ktoś komu warto oddać wszystkie kozły świata i to mi się njbardziej podobało.
DB |
| |