|
autor: Manek6706-06-2012 Dawno, dawno temu .... pierwszy kozioł.
|
Przyszedł maj, więc sezon na koziołki. Od dawna zastanawiałem się, czy znajdę na tyle zaufania w oczach Ojca, aby pozwolił mi zapolować na rogacza całkowicie na własną rękę. Wprawdzie zimą uzyskałem szlify w grubej strzelając pierwszego w życiu dzika, ale wiadomo… Rogacze, to inna klasa myśliwskiego wtajemniczenia. Zasady selekcji i ewentualna odpowiedzialność za dokonanie złej oceny stawiają przed Nemrodem konieczność uzyskania wyższego poziomu "wtajemniczenia". Wprawdzie wewnętrzny, przed komisją złożoną z Dziadka i Wujka "egzamin" selekcjonerski zdałem, ale te kilkadziesiąt rogaczy jakie mieli do dyspozycji to przecież znałem na pamięć. Inną rzeczą jest, że właściwa ocena w łowisku, a ocena tego co na ścianie, to dwie diametralnie różne rzeczywistości.
Toteż kiedy Ojciec zaczął pakować ekwipunek na dwudniowe polowanie, to z dużym napięciem obserwowałem co wyciągnie z szafy na broń. Niby nic pomiędzy nami się nie działo, niby wszystko było jak zawsze, ale moja wewnętrzna temperatura była chyba na granicy ścinania się białka. Co nóż dopytywałem Ojca o kolejne szczegóły naszej wyprawy oraz o to co jeszcze zabieramy. Kiedy w końcu podszedł do szafki i po wyciągnięcia sztucera ostentacyjnie i dłużej niż zawsze "przecierał go na sucho", to moje serce zamarło. W końcu niebo się otworzyło: "Manek wyciąg fifkę i wyczyść z oleju" (Ostatnio była używana na ciągach długodziobych, więc solidnie ją zakonserwowałem). Z kamienną miną, ale z duszą fikającą hołupce w środku mnie, wyciągnąłem ojcową Simsonkę-szesnastkę i niby znudzony od niechcenia dokonywałem ablucji broni.
W łowisku, jak zawsze, zatrzymaliśmy się u serdecznie zaprzyjaźnionego strażnika Mirka. Prawdziwie gościnny, słowiański dom. Dzieciaków siedmioro, on z żoną i babcia, która prawie cały czas śpi na zapiecku - bo tak, był w tym domu nad kuchnią prawdziwy zapiecek! Dom kryty strzechą zbudowany pewnie jeszcze przed wojną. Ale stodoła, ledwo kilka lat temu, jeszcze się świeciła białością desek jodłowych i nowiutką dachówką. Takie to były czas i tak wyglądała większość zagród na wsi oddalonej o 20 km od Birczy. Nie przelewało się tam. Mięso tylko w niedzielę, ale sera, śmietany czy jajek nigdy nie zbrakło. Do tego pieczony w domu chleb i maślanka i czy czegoś więcej potrzeba do szczęścia "mieszczuchowi"?
Jesteśmy już u Mirka. Jak zawsze ustalają plan polowania na dzisiejszy wieczór i poranek. Mnie jako "gówniarza" nikt do głosu nie dopuszcza. Mirek dzieciaka, za jakiego mnie uważa, nie traktuje poważnie. Wprawdzie po strzelonym przez mnie w zimie przelatku, już nawet czasami posłucha co powiem, ale widać, że broń w rękach 15-sto latka wzbudza jego milczącą dezaprobatę. Wychodzimy, zaraz za opłotkami Mirek skręca na Dębowy Potok, ja z Ojcem idziemy dalej na PGR-owskie pola. W końcu się rozdzielamy. Ojciec daje mi swoją lornetkę i cztery breneki. Ustalamy, że będziemy siedzieć do 23-ej i jak nic nie wyjdzie, to wtedy schodzimy i tu się spotykamy. Ojciec jeszcze raz powtarza: "Idziesz na ambonę Pantoła. Strzelasz rogacza tylko w pierwszej klasie lub jakiegoś myłkusa, nic więcej!, Gdyby wyszły dziki, to tylko wielkości przelatka! Ja będę siedział na ambonie Kurka". "Wiem, wiem myślę, powtarzałeś mi to już z dziesięć razy".
W końcu sam! Fifka na ramieniu nic chyba nie waży. Na szyi dynda ojcowska duma: Zeissowska lornetka 8x50, którą Ojciec otrzymał od "dewizowca" za podprowadzenie pod kapitalnego byka. Do ambony mam jeszcze z kilometr. Idę ostrożnie co kilkadziesiąt metrów przeglądając krawędź lasu i bezbrzeżne morze PGR-owskiego łanu pszenicy. Dopiero 18-sta, więc jeszcze dużo czasu, ale przecież jestem w środku łowiska, wszystko się może zdarzyć. W końcu na ambonie. Tu lornetka, tu fifka, tam na gwoździu kapelusz. Sprawdzam, czy podłoga nie skrzypi. Ustalam "pole ostrzału" – wiadomo fifka to nie sztuciec i zasięg ma mocno ograniczony. W końcu zamieram w bezruchu i wtapiam się w morze dźwięków jakie wypełnia taki przepiękny, słoneczny, majowy wieczór. Ptasi drobiazg szaleje. W tej przyjemnej kakofonii dźwięków, nie jestem w stanie rozróżnić autorów poszczególnych utworów i arii. Co chwilę lornetkuję pola przede mną. W pewnym momencie kilkaset metrów ode mnie zauważam „rudą” plamę. Jednak widok w lornetce uspokaja. To tylko koza. Nie muszę widzieć parostek. Cieniutka szyjka i taka ostrożna gracja w ruchach. Zresztą widać, że jest w "zaawansowanej ciąży". Z boku ambony rozlega się nagle charakterystyczny i natarczywy skrzekot sójki. "A cóż ją tak zezłościło?" Za kilka chwil sytuacja się wyjaśnia. Po dróżce biegnącej wzdłuż ściany lasu dynda lisek. "Ech, myślę, masz szczęście, że to nie październik." A były to czasy, kiedy za kwotę uzyskaną ze sprzedaży jednej skórki rudzielca można było kupić boka produkcji zaprzyjaźnionego Kraju Rad.
Znowu cisza i spokój. Słońce już zaszło za linią horyzontu i zarówno ptasi śpiew, jak i soczystość barw tracą na nasyceniu. Wydaje mi się, że kilkadziesiąt metrów od ambony w lesie delikatnie trzasnęła gałązka, ale mogło to być tylko złudzenie. Jednak po kilku minutach na ścianie lasu pojawia się szaro-rudy kształt. Lornetka natychmiast wyjaśnia sprawę. Młodziutki, prawdopodobnie w 2-3 głowie szóstaczek. "Nic rewelacyjnego" myślę – choć adrenalina na chwilę spowodowała szybsze bicie serca. Koziołek po zlustrowaniu pola, po chwili zaczyna się paść. Posuwająm się w głąb łanu pszenicy. Oczywiście przykuwa moją uwagę i usilnie staram się wypatrzyć jego róże, ale są tak mizerne, że nawet porządna optyka nie pomaga. Po jakiś 15 minutach, a zrobiło się już troszkę "szaro" rogacz nagle podnosi łeb i z uwagą i natężeniem wpatruje się w ścianę lasu skąd wyszedł. "Czyżby dziki?" przebiega mi przez myśl, "Ale przecież nic nie słyszałem, niemożliwe!" Po kilku chwilach sytuacja wyjaśnia się dynamicznie. Zanim zdążyłem zorientować się co się dzieje mój młodziak daje nogę, tuż za nim pojawia się inna sztuka sarny. Szaleńczy, ale i krótkotrwały pościg, doprowadza do tego, że na "placu boju" pozostaje przybysz, a przepędzony odszczekuje się nieśmiało już z głębi lasu. Nowy dumnie uniósłszy głowę patrzy za uciekinierem, nie racząc go zaszczycić chodź jednym szczeknięciem. Dopiero teraz mogę ocenić, to co na głowie. Kiedy to zobaczyłem, to mimo tego, że serce już chodziło na maksymalnych obrotach i dłonie zwilgotniały, to po dotarciu do mózgu świadomości na co patrzę, to w gardle "pojawiła się" wielka i zatykająca oddech kula "czegoś". Nie ulegało wątpliwości, patrzyłem na starego, pięknego "idealnego" szydlarza. Nawet z odległości 100 metrów widziałem szerokie zdaszkowane róże. Uperlenie zamieniło się w długie, świecące na biało bruzdy. Około 25-centymetrowe tyki świeciły się białymi grotami. Cudo!!! I selekt i konieczny do usunięcia z łowiska potencjalny morderca. "Królestwo za sztucer" pomyślałem. Rogacz daleko, zaczyna się ściemniać. Szybka decyzja. Schodzę, po kilku krokach na czworakach, stwierdzam, że gumiaki straszliwie "hałasują" więc je zrzucam. Posuwając się na kolonach, co kilka kroków obserwuję rogacza. Mam chyba dobry wiatr, bo spokojnie żeruje, tylko co jakiś czas czujnie rozglądając się dokoła. Już mam do niego "tylko" 60 metrów, ale to jeszcze nie jest pewny strzał. Postanawiam, że jeszcze 20. Z każdym krokiem wydaje mi się, że posuwam się za głośno. Serce bije mi tak, że jestem pewien, że rogacz za chwile je usłyszy. W końcu jestem na tych 40-stu metrach, nawet chyba bliżej. Odbezpieczam (Boże co za huk!), podnoszę się na kolana, składam się i... ręce mi tak drżą, że nie trafiłbym w słonia, a nie koziołka, który i tak znika za muszką. Opadam w zboże. To dziw, że nie usłyszał czy wyczuł ruchu tak blisko siebie. Leżę na plecach i staram się opanować. Patrzę na swoje dłonie, a one zachowują się jak w febrze. Co robić, chwile uciekają, wiatr się może zmienić. Jestem w niebie, ale za chwilę mogę być w piekle. Myśleć! Myśleć o czymś innym nie związanym z tu i teraz! Wiem! Wczoraj dostałem pałę z chemii, a przecież się mi nie należała. Córeczka dyrektora szkoły też, odpytywana, a wiedziała dużo mniej ode mnie, dostała "mocną trójkę". Podnoszę się i "nie myślę" Rogacz jest z 20 metrów dalej. Strzał! Rogacz zrywa się do biegu. Zero reakcji. Prowadzę go na muszce i tuż przed ścianą lasu rzucam bronią z metr przed niego. Strzał! I cisza. Opadam na kolana i przewracam się na plecy. Obserwując szare już niebo wyciszam się. Serce już zwolniło, kula z gardła też gdzieś zniknęła, dłonie już suche. Po jakiś pięciu minutach mogę już wstać bez obawy, że kolana odmówią mi posłuszeństwa.
Idę w miejsce gdzie rogacz zniknął w ścianie lasu. Zdaję sobie sprawę, że szansa trafienia go w pełnym biegu, na te 60 metrów była bardzo nikła. Zbliżając się do założonego miejsca, wyczuwam jakiś ruch. Sięgam po pozostałe dwie breneki, ale w kieszeni znajduję tylko jedną. Co się stało z drugą!?! Zgubiłem ?!? No trudno... Z jedną kulą w prawce zbliżam się tego miejsce gdzie wydawało mi się, że widziałem jakiś ruch. To co ujrzałem spowodowało, że w ciągu sekundy wróciły wszystkie "objawy" gorączki łowieckiej. Rogacz trzyma łeb wysoko w górze, ale od wysokości łopatek w dół jest sparaliżowany. Widoczna farba u góry tuszy wyjaśnia wszystko. Pierwszy strzał, to było czyste pudło, drugi (fart jak wygrana w totka), dosięgnął go w kręgosłup. Wiem, że to nie jest śmiertelny strzał i jak najszybciej należy skończyć cierpienia zwierzęcia. Nie chcąc uszkodzić tuszy, celuję w kark. Pociągam za spust i dzieje się coś o czym mówią "Prawa Murphego". W tym samym ułamku sekundy kiedy pociągam za spust, rogacz wykonuje rozpaczliwy rzut całym ciałem i kula wygala mu tylko suknię na karku. Jakby nie wierząc w to, co się stało patrzę bezmyślnie na ofiarę mojej głupoty i zapamiętałej chęci strzelenia koziołka. Nie mam więcej kul. Ojciec jest jakieś 2 kilometry ode mnie. Co robić? Nawet bieg do Ojca i z powrotem to z 20 minut. Wiem co... na pasie mam przecież doskonały kordelas (który dostałem od znajomego Ojca, w nagrodę za położenie pierwszego dzika). Teoretycznie wiem jak to się robi. Raz nawet widziałem, jak zrobił to Dziadek, ale to co wiem teoretycznie i co widziałem, nie daje gwarancji, że będę w stanie sam to zrobić. Przecież chodzi o to aby maksymalnie skrócić mękę zwierzęcia, a nie jeszcze ją potęgować. Szukając kul w jednej z kieszeń kurtki znalazłem dwie szóstki. Oddaje nimi dwa szybkie strzały w powietrze w kierunku Ojca – jestem pewien, że zmusi go to do zejścia z ambony. (To umówiony między nami sygnał wezwania pomocy.) Odkłam broń, chwytam rogacza mocno za jedną z tyk, przyginam łeb do ziemi. Rogacz jakby pogodzony i świadom tego, że jego los już przesądzony wcale nie walczy i nie wyrywa się. Oś karku – linia nasady łyżek... jakie to proste... jeden mocny, zdecydowany ruch. Najchętniej zamknąłbym oczy, ale przecież właśnie tego nie mogę zrobić. W sumie nie pamiętam jak to się stało, poczułem, tylko że ostrze kordelasa zgrzytnęło o coś a potem weszło na 3-4 cm i rogacz najpierw zesztywniał, a potem jego ciało zwiotczało. Chyba zakręciło mi się w głowie. Spojrzałem na jego czarne, błyszczące świece, wydawało mi się, że widziałem łzy, opadłem na plecy i poczułem na moich policzkach ciepłe strużki, które w kącikach ust dawały słonawy posmak. Leżałem na plecach i z niewidzącym wzrokiem zastanawiałem się co pcha nas do polowania, co w nas jest, że doprowadzamy do takich sytuacji i nadal czujemy się normalnymi ludźmi, a może należałoby nas solidnie przebadać. Co mam uczynić aby odkupić cierpienia jakie wyrządziłem temu zwierzęciu. Nie wiem, ale wydaje mi się, że wtedy chyba chciałem porzucić polowanie.
Z tego stuporu wyrwał mnie głos nawołującego Ojca. Odkrzyknąłem słabo i za chwilę śpiesznym krokiem nadciągnął rodzic. Spojrzał na mnie – leżącego na ziemi – na rogacza i drżącym głosem zapytał? "Co się stało? Jesteś ranny? "Nie, nie, tylko mi słabo". Ojciec jakby nie dowierzając trzymając mnie za ramiona uważnie mi się przyglądał. "Blady jesteś jak śmierć". Wskazałem na kordelas tkwiący nadal w potylicy i wtedy zrozumiał. "Skłuwałeś go!?!" Nie miałem siły odpowiedzieć. Jakoś tak apatycznie i bezosobowo uczestniczyłem przy patroszeniu, Czułem się jakoś pusty w środku. Ojciec zorientował się, że ze mną coś nie tak. "Siadaj". Wyciągnął z zza pazuchy piersiówkę. "Wypij małe dwa, trzy łyczki, tylko ostrożnie". Nigdy wcześniej nie miałem żadnego alkoholu w ustach i nie wiedziałem czego się spodziewać, toteż brałem do ust piersiówkę z niepokojem. Najpierw poczułem słodycz, potem gorzkość, a w końcu palący ogień, który najpierw sparzył mi gardło, a potem rozlał się ciepłem po przełyku i żołądku. (To była nalewka z sosnowych szyszek, jak się później dowiedziałem). "Siadaj i opowiadaj" zaordynował. To było to, tego mi było potrzeba. Z każdym wypowiedzianym słowem zmywałem z siebie jakąś winę, stopniowo wracałem znowu do tej wspaniałej i podniosłej atmosfery sprzed momentu skucia. Pewnie sprawiło to i te kilka łyków sosnówki i zapewne oczyszczająca moc podzielenia się z kimś swoimi emocjami. Efekt był taki, że gdy zamilkłem, to czułem się już zupełnie normalnie. Widocznie Ojciec też doszedł do tego wniosku, bo dopiero wtedy dokonał ceremonii malowania i wręczenia złomu. "Synu, ja poluję już 20 lat, a takiego koziołka nie strzeliłem". Trofeum było rzeczywiście przepiękne. Róże zrośnięte, ocena uzębienia pokazała, że rogacz nie ma praktycznie trzeciego zęba.
Przytroczyliśmy rogacza i ponieśliśmy w kierunku wsi. Po drodze wstrzymał nas na chwilę strzał, który rozległ się od strony gdzie udał się Mirek. Było już tak ciemno, że nie mieliśmy wątpliwości do czego mógł strzelać Mirek. Zanim wrócił Mirek cebulka już była gotowa i w chwili kiedy wszedł do domu, żona wrzuciła cieniutko pokrojone plastry wątróbki na patelnię i po całym domu rozniósł się wspaniały zapach.
Zafrasowana mina Mirka mówiła sama za siebie. Sfarbował dzika. Niewielkiego, ale wszedł po strzale w takie tarniny, że bez psa ani rusz. Pies Mirka przepadł tej zimy, a "młody" nie nadawał się jeszcze do puszczenia za postrzałkiem. Postanowili, że pójdą go poszukać skoro świt. "A co tam u was? Kanonada jak na dziczej zbiorówce" w końcu zainteresował się Mirek. "A idź zobacz do stodoły, wisi nad klepiskiem". Za chwilę wrócił Mirek: "A mówiłem, Panu (nigdy nie przeszedł na "ty" choć Ojciec mu to proponował dziesiątki razy), że tam chodzi start cap" z zadowoleniem podkręcając wąsa skomentował. "Ale to nie ja" i wskazał na mnie głową. Mirek popatrzył na mnie ze zdumieniem. "I co? Ten cap się dał podejść na strzał z dubeltówki?" Nie dowierzał. Jeszcze raz powtórzyłem swoją opowieść. Za cały komentarz rzekł, a było to, jak na Niego i tak dużo: "Ja Panu coś powiem, ma Pan syna myśliwego, to już nie dzieciuch, jak moje bachory. To ja skoczę do sąsiada" – odniósł się do swoich 12,13-letnich synów. Poczułem się dumny jak paw. (Ten "sąsiad" to była zawoalowany sposób powiedzenia, że przyniesie samogon. Mimo, że razem z Ojcem przepolowali ponad 20 lat, nigdy nie zdradził miejsca gdzie tworzył smakowity KPN.
Dzika następnego dnia doszli. Ja spałem w najlepsze, śniąc jeszcze raz to niesamowite polowanie.
Nigdy więcej do rogacza w biegu nie oddałem strzału.
Mariusz Cyran |
|
| |
13-06-2012 10:30 | SZUNAJ74 | Do swojego pierwszego rogacza w 1976r strzelałem 5(pięć)razy i też musiałem go jeszcze skłóć.Czytając nie umiałem powstrzymać łez.Gratuluje wspaniałego opowiadania.Darz Bór. | 12-06-2012 00:11 | Oktawian | Manek67 - Popłakałem się... Jestem z 60r. w 75 tak strzeliłem pierwszego koziołka (no bez skłuwania) ale z OJCEM! Jak mnie Go brak! | 06-06-2012 23:18 | ULMUS | No ... pod koniec miałem w gardle "gula" jak arbuz :) | 06-06-2012 21:06 | michal_w | Świetne opowiadanie i TE emocje,
Gratuluje umiejętności pisania.
Darz Bór |
| |