|
autor: Ryszard Kozon21-08-2012 Podróż sentymentalna
|
Gdy wyjeżdżam ze Szczytna jest już parę minut po piątej. Jest przedostatni dzień 2011 roku a ja jadę na noworoczne polowanie do WKŁ „Daniel” w Bartoszycach, pierwszego mojego koła łowieckiego, którego członkiem przestałem być prawie ćwierć wieku temu. Na polowanie zaprosił mnie Zdzisiek Abucewicz, jeden z kilku myśliwych ówczesnego WKŁ „Cyranka”, którzy wprowadzali mnie w arkana sztuki myśliwskiej. Mamy polować w łowisku Krekole, a z tego co pamiętam, to był bardzo ciężki teren, ale zasobny w zwierzynę. Pokonując kolejne kilometry odtwarzam z pamięci twarze kolegów z tego koła. Powracają wspomnienia wielu wspólnie przeżytych przygód myśliwskich. W pewnym momencie łapię się na tym, że wspominając jedno z polowań w łowisku „Lotnisko Sępopol” mimowolnie zaczynam się śmiać… Gdy wchodzę do domu Zdziśka czeka już na mnie kawa. Mamy jeszcze trochę czasu, bo czekamy na innego zaproszonego gościa – prezesa KŁ „Szarak” w Bartoszycach. Pozostały do zbiórki czas wykorzystuję aby zorientować się kogo ze znajomych mogę spotkać na tym polowaniu. Z radością dowiaduję się, że na polowaniu będzie Janek Wasyliszyn, jeden z najbardziej etycznych myśliwych jakiego znałem kiedyś w tym kole. Z przykrością natomiast przyjmuję informację Zdzisława, że niestety, ale nie będzie na polowaniu innego naszego wspólnego przyjaciela – Bogdana Kołodziejczaka, byłego wieloletniego łowczego koła...
Gdy wjeżdżamy w łowisko dzień właściwie zaczyna się dopiero budzić. Na całe szczęście poranek zapowiada się w miarę pogodnie. Witam się z poszczególnymi uczestnikami polowania, a z Jankiem wymieniamy serdeczne uściski „niedźwiadka”. Mimo upływu lat Jasiek trzyma się krzepko, choć trochę narzeka na wzrok. Niebo powoli jaśnieje. Rozlega się sygnał „Zbiórka myśliwych” i kolejne sygnały poprzedzające odprawę myśliwych. Sygnalistów jest aż dwóch – kol. Artur Walczak i kol. Waldemar Abucewicz. Z przyjemnością wsłuchuję się w mistrzowskie zgranie przedstawicieli dwóch myśliwskich pokoleń. Na zbiórce staje 17 myśliwych, 3 stażystów i 5 pomocników myśliwych. Zdzisław witając przybyłych na polowanie, imiennie przestawia zaproszonych gości - łowczego rejonowego Rejonu Bartoszyce kol. Janusza Wronę, łowczego rejonowego rejonu Morąg kol. Artura Walczaka, prezesa KŁ „Szarak” kol. Józefa Nowickiego i mnie. Następnie przystępuje do odprawy. Zwięźle przedstawia zasady bezpieczeństwa obowiązujące na polowaniu, krótko i rzeczowo omawia pozostałe punkty przewidziane przez regulamin polowań do przedstawienia na odprawie myśliwych. Mamy polować na jelenie (2 łanie, 1 byk kl. I , 1 byk kl. II), dziki – z zaleceniem oszczędzania loch – i na drapieżniki. Na koniec prowadzący informuje o planowanych w trakcie polowania przedsięwzięciach z zakresu logistyki – w tym o przerwie śniadaniowej i planowanym terminie i miejscu zakończenia polowania. Jeszcze tylko okazanie piesków biorących udział w polowaniu i ruszamy do pierwszego miotu.
Już po przejściu pierwszych kilkudziesięciu metrów okazało się, że moje wspomnienia co do terenu ziściły się z nawiązką. Jeżeli któryś z zaproszonych gości miał przedtem pytanie dlaczego na tym polowaniu nie ma żadnej podwody, to na to pytanie sam sobie mógł udzielić odpowiedzi po przejściu tych kilkudziesięciu pierwszych metrów w opolowywanym łowisku. Drogami, którymi się bowiem poruszaliśmy mogły przejechać chyba tylko największe ciągniki, gdyż wysokość gliniastych kolein często wynosiła 40-50 cm, a miejscami może nawet i więcej. Poruszanie się po tych niby drogach utrudniało całe mnóstwo połamanych gałęzi, leżących w mniejszych i większych kupkach przy i na drodze. Do tego dochodziła pagórkowata konfiguracja terenu, z licznie występującymi bajorkami i topieliskami. Kilkakrotnie napotkaliśmy ślady bytności w tym łowisku bobrów. Ten trudno dostępny teren - stosownie do wcześniejszej zapowiedzi prowadzącego – nie powinien powstrzymywać jednak myśliwych przed próbą pozyskania zwierzyny w dowolnym miejscu łowiska. Transport ubitej zwierzyny gwarantował bowiem organizator polowania, myśliwy miał ją tylko strzelić… Z tym strzeleniem był jednak pewien kłopot. Pierwszy miot, pomimo słyszalnych wysiłków naganki i atrakcyjnie wyglądającego młodnika, odbył się bez strzału. Miałem co prawda na strzał szaraka, ale nie było go w tym dniu w planie polowania. W drugim miocie, zajmując stanowisko na lewym skrzydle, nawet po strzale sąsiada widziałem migające w drągowinie sylwetki dzików, ale niestety nikomu już innemu nie pokazały się na strzał. Strzał kolegi okazał się czystym pudłem. Przy obstawianiu kolejnego miotu wszystkim myśliwym humory zaczęły się poprawiać, pomimo, że właśnie pogoda zaczęła się zmieniać – zaczął padać dosyć intensywny, mokry śnieg. Powodem zmiany nastrojów był pędzony miot – gęsta szczota porastająca kilka pagórków przeciętych wąwozem, a wszystko to graniczyło na dodatek z niewielkim bagnem. Stałem na stanowisku ósmym, na skrzyżowaniu dwóch linii rozchodzących się ode mnie w kształcie litery V. Miejsce wręcz wymarzone, ale czy efektywne? Na odpowiedź trzeba było jednak poczekać do zakończenia miotu. Mijają kolejne, bardzo wolno płynące minuty. Strzałów ciągle brak. Nie słychać też w ogóle piesków. Nagle przede mną ostry trzask i tuż przed linią wewnątrz miotu, jakieś 30 metrów od mojego stanowiska, wyhamowuje pojedyncza łania. Słyszę też na tropie łani gon psa. Więc łania nie jest sama... Na licówkę jednak nie wygląda, gdyż jest to raczej łańka a nie łania. Moralne dylematy przerwała jednak sama łania przemieszczając się powoli w miot, w miejsce gdzie już niestety nie mam kulochwytu, więc powoli opuszczam sztucer. Nagle łania rzuca się z głośnym trzaskiem w galop oddalając się równolegle do linii myśliwych stojących po mojej prawej stronie. Za chwilę wyjaśnia się przyczyna jej przestrachu. Na jej tropie pojawia się bowiem najpierw jeden a potem jeszcze jeden pies. Pogoniły za łanią. Mija kilka kolejnych chwil i rozlega się sygnał kończący pędzenie. Z myśliwymi stojącymi po mej lewej stronie obchodzimy szerokim łukiem bagnisko i spotykamy się z pozostałymi na miejscu zbiórki.
Prowadzący zarządza przerwę śniadaniową. Znowu powrót bagnistymi drogami do miejsca zbiórki przed polowaniem, gdzie ma być dowieziony posiłek. Po wyglądzie niektórych uczestników polowania widzę, że ta przerwa zarządzona jest w jak najbardziej odpowiednim momencie. Zresztą sam też odczuwam już pewne zmęczenie. Sygnał „Na posiłek” przyjęty jest wiec przez wszystkich z zadowoleniem, tym bardziej, że serwowane są smaczne flaki.
Do czwartego, pewnego miotu „na górce” wszyscy idą z nowymi silami i nowymi nadziejami. Znowu jednak miot bez jednego wystrzału. Prowadzący po krótkiej konsultacji z kol. Ignacym decyduje się przerzucić polowanie na drugą stronę opolowywanego łowiska. Najpierw kilkanaście minut jazdy samochodami, później jeszcze kilka minut marszu „na kamasz” i jesteśmy przy planowanym miocie. Zdzisław krótko tłumaczy myśliwym ukształtowanie i kierunek pędzonego miotu. Podobnie jak w poprzednich miotach karnie ustawiamy się za nim kolejnymi numerami i po kolei zajmujemy wskazane stanowiska. Mnie przypada stanowisko w części naprzeciwko małego młodnika, w części naprzeciwko małej drągowiny porosłej świerkowymi podszytami. Po nawiązaniu kontaktu z prawym i lewym sąsiadem ładuję sztucer i siadam na stołku. Mijają pierwsze chwile oczekiwania na rozpoczęcie miotu. Po kilku kolejnych minutach dochodzi do mnie już odgłos przemieszczającej się naganki. Nagle z prawej mojej strony, tuż za niskim świerkowym podszytem, bezszelestnie pojawia się sylwetka dużego dzika. Pomimo, że stoi za świerczkiem widzę jego sylwetkę. Nie jestem pewny czy to pojedynek, czy też za chwilę pojawi się za nim kilka sztuk przychówku… W połowie przysłonięty rosnącym przede mną drzewem powoli wstaję ze stołka, jednocześnie podnosząc do oka sztucer. Gdy widzę, że do pierwszego dzika dobiega drugi i za nim już nie widzę kolejnych decyduję się na strzał do tego drugiego. Jeszcze huk wystrzału nie przebrzmiał a już obydwa dziki zawróciły i pognały w miot. Widzę, że ten trochę większy przeskakuje jakieś dwadzieścia kilka metrów przede mną na lewo w młodnik i przemieszcza się w kierunku kolejnego myśliwego. Drugiego dzika nie widzę. Odruchowo zaczynam liczyć strzały, które padają po moim, a rozlegające się i z prawej, i lewej strony. Po dwunastym strzale odpuszczam sobie liczenie a zaczynam się zastanawiać co stało się z moim dzikiem? Padł czy poszedł? Dostać raczej dostał, bo dotychczas razem idące dziki się rozdzieliły. Jeden podszedł na lewo, drugi albo padł, albo poszedł na prawo… Z niecierpliwością czekam na sygnał kończący miot. Po tylu strzałach będzie to chyba już ostatni miot, bo i godzina zrobiła się już późniejsza, a i pokot będzie chyba pokaźny. Po sygnale „rozładuj broń” wspólnie z sąsiadem z prawa sprawdzamy efekt mojego strzału. Znowu zaczyna padać śnieg. Sąsiad informuje mnie, że jeden z dwóch widzianych przez nas obu dzików odbił na prawe skrzydło, drugiego po moim strzale widział tylko przez chwilę po tym jak oba dziki zawróciły w miot. Potwierdza się więc, że dzik kulę przyjął. Trzeba jednak czekać na pieski. Ponieważ może to trochę potrwać, zanim dojdą do nas myśliwi stojący na lewym skrzydle, wspólnie z sąsiadem udajemy się na prawe skrzydło, gdzie też padły 2 strzały. Gdy dochodzimy do miejsca, w którym strzelano, widzimy już wypatroszonego przez szczęśliwego strzelca sporego dzika. Pokot więc już jest… Podekscytowany strzelec – kol. Ignacy Paszkowski - informuje nas, że dostrzelił dzika, do którego wcześniej musiał ktoś strzelać. Ponadto mówi, że przed tym dzikiem strzelał jeszcze do byka jelenia, ale niestety spudłował. Ponieważ pomiędzy mną a kol. Ignacem nikt więcej nie oddał strzału, wspólnie z moim sąsiadem z tego pędzenia oglądamy jeszcze raz dzika i odnajdujemy wlot i wylot pierwszego strzału do niego. Okazuje się, że dzik przyjął oba oddane do niego strzały i oba były to strzały śmiertelne. Ja strzeliłem go na prawą komorę, ale mimo to dzik przeszedł jeszcze około 100 metrów i kol. Ignac dostrzelił go, strzelając do drugiego boku. Uradowany, że dzik po moim strzale się nie zmarnuje, szczerze gratuluję koledze celnego oka.
Po kilku minutach pojawia się grupa myśliwych z lewego skrzydła, ciągnąc ze sobą dwa kolejne dziki, wagą zbliżone do tego, do którego ja strzelałem. Później na skupie okaże się, że wszystkie dziki ważyły po ok. 70 kg. Prowadzący informuje, że był to już ostatni miot dzisiejszego dnia i zarządza przygotowanie pokotu. Informuje też o przebiegu ostatniego miotu. Otóż po pierwszym strzale wataha dużych dzików defilowała wzdłuż linii myśliwych, z których prawie każdy oddał do nich 1-2 strzały. W efekcie oddanych strzałów dwa dziki padły, trzeci uszedł lekko farbując. Za postrzałkiem poszło dwóch myśliwych z pieskiem. W momencie gdy naganka już wychodziła na linię myśliwych obok kol. Radka przeszedł linię jeszcze duży pojedynek, ale myśliwy na linii strzału miał już naganiaczy, więc ten dzik poszedł bez strzału.
Ognisko już dobrze płonęło gdy z lasu wyłoniła się grupka dochodząca postrzałka. Okazało się, że
dzik po kilkudziesięciu minutach przestał farbować i coraz trudniej było odnaleźć kierunek przemieszczania się dzika, tym bardziej, że zaczął sypać coraz gęstszy śnieg. W tej sytuacji prowadzący zarządza pokot. Rozlegają się dźwięki sygnału wzywające myśliwych na zbiórkę. Prowadzący składa meldunek łowczemu rejonowemu kol. Januszowi Wronie. Ogłasza również, że królem polowania został kol. Waldemar Abucewicz, który pozyskał największego dzika, wice królem kol. Chabros Zygmunt a królem pudlarzy kol. Artur Walczak. Kolejne sygnały oddają hołd zwierzynie leżącej na pokocie i nowo mianowanym królom. Znamienne jest, że sygnaliści grają sobie sygnały nawzajem – kol Artur gra dla Waldka „król polowania”, a Waldek później rewanżuje mu się sygnałem – granym już tylko na ustniku – „król pudlarzy”. Ponieważ dzik pozyskany przez kol. Chabrosa był jego pierwszym dzikiem na polowaniu zbiorowym, prowadzący prosi łowczego rejonowego o przeprowadzenie ślubowania tego myśliwego. Poproszony przed szereg myśliwych kol. Zygmunt klęka na świerkowe gałęzie pokotu, wyraźnie wzruszony ceremonią powtarza za łowczym słowa myśliwskiego ślubowania. Wygląda trochę jak jakiś czerwonoskóry łowca, bowiem już wcześniej koledzy myśliwego całą jego twarz dokładnie wymalowali dziczą farbą. Gdy przebrzmiały sygnały towarzyszące ceremonii ślubowania prowadzący zaprasza wszystkich obecnych na pieczone kiełbaski. W tym momencie o głos prosi łowczy rejonowy i w ciepłych słowach dziękuje prowadzącemu za – jak to się wyraził – „wysoce profesjonalny” sposób przeprowadzenia polowania. Składa też wszystkim uczestnikom polowania życzenia noworoczne. Podobne życzenia, ale przedstawione w pięknej rymowance, składa też kol. Artur Walczak.
Uczestnicy polowania piekąc na buzującym ogniu kiełbaski wciąż powracali do ostatniego miotu, głośno komentując swoje i kolegów zachowania. Gdy ogień zaczął przygasać, pierwsi myśliwi zaczęli się rozjeżdżać do domów. Gości, uczestniczących w noworocznym polowaniu, prowadzący zaprosił jeszcze do lokalu prowadzonego przez jego syna Mirosława, na obiad . Udajemy się tam w małej grupce - oprócz mnie, Zdzisława i jego synów jest jeszcze łowczy rejonu Bartoszyce, łowczy rejonu Morąg i prezes KŁ „Szarak” w Bartoszycach. Gdy wchodzimy do stylowego lokalu na bartoszyckiej starówce Zdzisław zabiera naszą broń i odwozi ją do domu. Nas przekazuje natomiast pod opiekę synów – gospodarza Mirka i dwóch myśliwych – Waldka i Radka. Po kilku minutach Zdzisław dołącza do nas z jeszcze jednym gościem – kol. Jackiem Bieniewiczem, który ze względu na obowiązki służbowe nie mógł wziąć udziału w polowaniu. Serwowane przez gospodarza dania smakują wyśmienicie. Przy okazji dowiaduję się, że wszystkie posiłki na dzisiejszym polowaniu fundował kol. Zdzisław.
Rozmowa przy stole nabiera rumieńców, gdy pojawiają się na nim różnorodne myśliwskie nalewki, przyniesione przez uczestników spotkania. Korzystając z obecności przy stole kol. Artura Walczaka – znanego w regionie warmińsko-mazurskim hodowcy psów myśliwskich i profesjonalisty w ich podkładaniu na polowaniach – prosimy o przedstawienie szczegółów jego pracy z psami. Kol. Artur ze swadą i olbrzymią znajomością tematu opowiada nam o swym zawodzie-hobby. W miarę, gdy wznoszone są kolejne toasty do dyskusji włączają się pozostali uczestnicy spotkania, opowiadający swoje najciekawsze myśliwskie przeżycia… Z przyjemnością zauważam, że pomimo znacznych różnic wiekowych pomiędzy niektórymi uczestnikami spotkania, nie ma właściwie różnic w interpretacji tego co dla współczesnego myślistwa jest najistotniejsze. Mówimy więc o rosnących kosztach odszkodowań łowieckich, o przestrzelaniu populacji jeleni, o regresie stanu zwierzyny drobnej i o postępującej ingerencji człowieka i jego wytworów w przyrodnicze środowisko dzierżawionych obwodów.
Kolejne minuty myśliwskich wspomnień, uzupełniane od czasu do czasu okazjonalnymi toastami, upływają bardzo szybko. Ponieważ przede mną jeszcze droga do Szczytna, to chcąc nie chcąc powoli zbieram się do odjazdu. Składam wszystkim życzenia myśliwskiej pomyślności w 2012 roku, dziękuję gospodarzom za polowanie i gościnę, i udaję się po swój myśliwski ekwipunek do domu Zdzisława.
Droga powrotna do Szczytna, to znowu sentymentalny powrót do wspomnień czasu młodzieńczych polowań w gronie ludzi, z którymi tak wiele łączy mnie myśliwskich przeżyć… Ludzi, z których kilku ciepło wspominać będę do końca swoich dni… |
|
| |
31-08-2012 22:13 | zoil | Zmieniają się czasy i ludzie, zmieniają zwierzęce ścieżki. A Czarny Las jak był dziczą momentami wręcz nie do przebrnięcia, tak i takim "buszem po polsku" pozostaje (chociaż kroją go obecnie szutrówką od Rejs po Galiny). Chyba dlatego nie sposób nie lubić tych ostępów, bo pachnie trochę syberyjską niedostępnością. Nawet te szerokie na kilkanaście metrów i głębokie na pół metra bajora szumnie nazywane drogami mają swój urok. Wiem, znam trochę te rewiry i zazdroszczę polowania w nich. Darz Bór. |
| |