|
autor: Okopany14-09-2012 Kaleka
|
Pochylenie się gałązką Złomu nad upolowanym zwierzem, jeszcze jedno spojrzenie na wymarzone trofeum, podziękowania w myślach Patronowi. Takie chwile nadają sens nieprzespanym nocom, tysiącom wyjeżdżonych kilometrów i niejednej potyczce z partnerką o kolejny weekend w lesie. Każdy sukces, poza oczywistą i instynktowną euforią powinien przynieść moment refleksji, chwilę zadumy nad życiem i śmiercią.
Tej wiosny święty Hubert postanowił odsłonić przede mną kolejną wielką tajemnicę, dając mi lekcję na resztę mojego łowieckiego życia. Ale po kolei...
Spotkaliśmy się przypadkowo, jak to zwykle bywa. Na początku kwietnia, leżał sobie zwyczajnie między dwiema kozami niedaleko wioski, której główna ulica wyznacza granicę naszego polnego obwodu. Trochę jakby od niechcenia sięgnąłem po lornetkę i w tej samej chwili zamarłem. A więc jesteś, moje selekcjonerskie marzenie! Widziałem takiego rogacza na okładce łowieckiego czasopisma już nie pamiętam kiedy, pamiętam za to, że poprosiłem w duchu Patrona o takie spotkanie. Żeby tylko nie poszedł, do zobaczenia w sezonie...
Jak tylko nasi zagraniczni przyjaciele opuścili Polskę, a ja upewniłem się, że wśród zdobytych przez nich trofeów nie ma mojego znajomego, wyszedłem na pierwszy podchód. Cel polowania miałem tak jasno sprecyzowany, że napotkane selekty, choć kusiły łatwym strzałem, nie były w stanie w żaden sposób złamać danej przed kilkoma tygodniami obietnicy. Kiedy wracałem po fantastycznym polowaniu do samochodu, na tle domostw i coraz ciemniejszego nieba ukazała mi się sylwetka sarny. Nie miałem najmniejszych wątpliwości… mocna postura silnego rogacza tkwiła w bezruchu niczym posąg, żeby po kilku minutach konsternacji, rozpłynąć się Bóg wie gdzie. To była charakterystyczna cecha, przez którą kapelusz sam spadał z głowy w geście szacunku.
Następnego dnia postanowiłem sprawdzić swoje przeczucia. Betonowy słup na miedzy zdawał się być dobrą osłoną i solidną podpórką w razie potrzeby strzału. Gdy zobaczyłem jego gębę sterczącą w rzepaku przez dobre dwadzieścia minut bez ruchu, domyśliłem się, że mam do czynienia ze strategiem. Kiedy już postanowił pochwalić mi się swoim ciekawym orężem i rozwiać tym samym wszelkie wątpliwości o swoim niezmienionym lokum, całe moje ciało zdało się rozregulować i co gorsza, przestało kompletnie słuchać moich poleceń. Problem sporej odległości utrudniało zachowanie ostrożnego capa, który ani na moment nie wyszedł dalej niż na krok od rzepaku, cały czas idąc tyłem do mnie. Szybka decyzja, podchodzę rzepakiem. Ale co to? Zniknął? Kolejne minuty w niecierpliwym czekaniu. Jest! Z drugiej strony rzepaku. Krzyż na komorze i znowu serce chce mi wyskoczyć z piersi. NIE! Nie wybaczył bym sobie złego strzału. Kolejny raz wyszedł już bardzo późno, nie zatrzymując się ani na jedną chwilę szybkim krokiem udał się w stronę lasu, szczekając groźnie na inne sarny. Nie miałem wątpliwości, kto wiedzie prym w tej sarniej społeczności.
Noc była krótka i wyjątkowo niewygodna, ale przecież nie mogłem w tej sytuacji wrócić do domu. Już kilka minut po czwartej stałem na progu jego sypialni. Tego ranka przypieczętowaliśmy tę trudną przyjaźń głębokim w oczy spojrzeniem. Jego bystre świece wypatrzyły moje zamiary i znów magicznie rozpłynął się w zbożu. Jak Ty to robisz? Dlaczego po prostu nie uciekniesz jak inne sarny?
Kilka dni później miałem już ładnych parę kilometrów w nogach i wiele rozczarowań za sobą. Widywałem Go codziennie. Kiedy ja siedziałem w rzepaku na dole pola, On postanowił skubnąć pszenicy pod wioską. Gdy usiadłem tuż za ostatnim domem, On bezczelnie skubał sobie pachnące zioła na miedzy, gdzie jeszcze wczoraj stał mój stołek. Pieczołowitość urządzanych zasiadek potwierdził przechera, który mało co nie zaplątał mi się w sznurowadła, a dokładność i ostrożność podchodów, potwierdzały rogacze dające się podejść na tzw. Dubeltówkowy strzał. Wszystko potrafiłem wówczas podejść, tylko nie Jego! Byłem pewny, że mądrość sarniego stratega weźmie górę nad młodzieńczym zapałem. Niektóre marzenia muszą zostać na swoim miejscu, czyli w sferze marzeń, myślałem.
Udając się na kolejne spotkanie, znalazłem innego rogacza. Wysoki szydlarz wart był przemoczonych portek. Kiedy udało mi się zmniejszyć do niego dystans na jakieś sto pięćdziesiąt kroków, palec jakby sam smyknął się po spuście, pozwalając kuli złamać kark rogacza u samej jego nasady. Wczesna godzina i znany na pamięć "rozkład jazdy" mojego przyjaciela, dawały nadzieję na kolejne spotkanie. Nie zdziwiło mnie jednak wcale, że On już był na polu i oczywiście zoczył mnie jak tylko postawiłem pierwszy krok w jego pilnie strzeżonym rewirze.
Jedenaste i dwunaste wyjście wzbudziły we mnie lęk, bo oto w ogóle nie spotkałem tego, który spędzał mi sen z powiek i wywoływał coraz mniej subtelne kpiny ze strony kolegów z koła. Przestraszyłem się, że tak dziwnie i bez echa skończyła się ta trudna, ale jakże romantyczna przygoda. Przecież nie tak miało być. Obiecaliśmy sobie doprowadzić do finału tę tragiczną znajomość. Czyżbyś nie wytrzymał mojego natręctwa, mojej prawie codziennej obecności na Twoich włościach?
Musiałem to sprawdzić o najlepszej do tego porze, świcie. Powolnym krokiem, od innej niż zwykle strony zaszedłem w tak dobrze ostatnio poznane okolice. Kilka napotkanych po drodze saren dało mi pewność, że poruszam się wystarczająco ostrożnie. Zrobiło się chłodno. Rzuciłem okiem za wzniesienie w kierunku sceny teatralnych uników, swoistej gry, która z perspektywy czasu wydaje się tragikomiczna. JEST! Widok sarniej sylwetki na skraju uprawy ucieszył mnie jak nigdy dotąd, a fakt że sekundę później nie było po niej śladu, tylko upewnił mnie, kogo przed chwilą widziałem. Najwolniej jak potrafiłem stanąłem na skraju wysokiego rzepaku i pszenicy, niecałe dwieście metrów od miejsca, gdzie się spotkaliśmy po raz pierwszy. Pewność siebie po ostatnim strzale i zmęczenie niekończącymi się unikami, sprawiły, że w myślach już podjąłem decyzję. Tylko się Bracie pokaż...
Pomyliłem się, decyzje zapadły tylko w teorii, bo oto całe ciało rozedrgało się żałośnie, nie dając żadnych szans na celny strzał. Przestań, przestań na chwilę tak mocno bić, próbowałem to jakoś zdusić, ale krzyż lunety uparcie skakał w szaleńczym rytmie po całej rudej sylwetce. Swoim zwyczajem wrócił do rzepaku by tam żerując oczyć bacznie okolice. Dopiero gdy całkiem znikł, serce uspokoiło swój rytm. Klęska! Chyba się poddam, zwyczajnie mnie to przerosło. Muszę jeszcze dojrzeć do takiego polowania.
Po kilkunastu smutnych i cichych minutach, św. Hubert dał mi kolejną szansę... Kula jakby sama wypadła z lufy kniejówki, a o skuteczności jej lotu, zaświadczył widok rolującego w ogniu rogacza. Nie znam słów, które opisałyby choćby w połowie tę niesamowitą euforię, która spłynęła na mnie po tym upragnionym strzale. Na szczęcie nie straciłem czujności, bo oto wielka radość i spełnienie, mało brakowało, a zmieniłaby się w czarną rozpacz, bo rogacz gdy zbliżyłem się na może sto kroków, odzyskał siły i rzucił się do szalonej ucieczki... na szczęście Patron pokierował nim w taki sposób, że kolejna kula, którą całe szczęście przeładowałem, dogoniła komorę uciekiniera, kończąc tym samym jego trudny kaleki żywot.
I sen się spełnił! Historia, którą przeżyłem, nadała nowy sens selekcjonerskiej włóczędze na samym jej początku, dała młodemu myśliwemu jeszcze jedną ważną lekcję. Udowodniła, że zdobycie upragnionego trofeum może przynieść też skrajnie inne od oczekiwanych emocje. Bo gdy spoglądam w kierunku bielącej się czaszki, dopada mnie melancholia , a może nawet smutek, że to już koniec tej pięknej przygody, wspaniałej i trudnej znajomości młodego selekcjonera z wytrawnym strategiem.
Już się nie spotkamy o świcie na gozdawskich polach,
Żegnaj...! |
|
| |
25-05-2013 20:41 | krzysiek77 | Świetne opowiadanie! Gratuluję pięknego trofeum. Czym ono by było gdyby nie te całe zmagania z przeciwnościami w łowisku... Darz Bór! | 20-02-2013 14:43 | kosinus | Cieszę się z kolegi wrażliwości i gratuluje udanego opowiadania. | 24-09-2012 10:14 | Lasek_2005 | Miło się czytało. Gratuluje opowiadania i trofeum! | 18-09-2012 21:09 | Kocisko | Jakby to powiedzieć?? Dusziewno i trogatielno! Ni puchu! | 14-09-2012 15:59 | jani | Filip! Po lekcji czysto łowieckiej przygody czas na lekcję literacką! Jak to pisałem kiedyś ULMUSOWI, nie komentowałbym Twego opowiadania, gdyby było niewarte uwagi. Ale jest dobre, więc szkoda, że nie zrobiłeś korekty. Wystarczyło poprawić dwie, trzy rzeczy, by było doskonale! Więc ten cap, który jeśli nawet jest do przyjęcia jako regionalizm, nie uchodzi literacko. W jedenaste, czy dwunaste wyjście też nie wierzę, przecież ich nie liczyłeś (dwunaste wyjście wzbudziły we mnie lęk - poprawnie to wyjście wzbudziło, gdybyś napisał "wyjścia", to by wzbudziły)! No i dubeltówkowy strzał, niepotrzebnie wielką literą!
Robiąc korektę, nie powtórzyłbyś też w jednym zdaniu "bo" : Na szczęcie nie straciłem czujności, bo oto wielka radość i spełnienie, mało brakowało, a zmieniłaby się w czarną rozpacz, bo rogacz... Trzeba było postawić kropkę po "rozpacz" i następne zdanie zacząć od "Gdy zbliżyłem się na może sto kroków, rogacz..."
Piękną przygodę ująłeś w ładną oprawę, jak van Gogha w złotą ramę!
Gratuluję wrażliwości i ujmującego stylu! Darz bór! | 14-09-2012 12:49 | ULMUS | To jest właśnie to niepojęte w polowaniu na rogacze ... radość i smutek naraz. Też tak mam . Zgrabnie napisane. |
| |