Za oknem pada puszysty śnieg. Mróz z lekka przemalował szyby. Na dworze szarość zagościła swym panowaniem. Wyszedłem z domu. Moja łada stała na parkingu cała w śniegu. Otworzyłem drzwi, broń i inne swoje rzeczy ułożyłem na tylnym siedzeniu. Siadłem za kierownicą, włożyłem klucz do stacyjki. Dźwięk rozrusznika napawał mnie niepokojem,a co będzie jak nie zapali?
Kręciłem rozrusznikiem dobre parę minut i zapalił. Poczułem ulgę. Na myśl iż iż jadę na polowanie ogarnęła mnie wielka radość. Zatęskniłem za lasem. Bardzo lubię jeździć do lasu. Tam odnajduję spokój przed zgiełkiem codziennego trudu. Silnik zagrzał się, mogę wreszcie jechać. Jadąc ukazał mi się widok wałów śniegu po przejeździe pługa. Jadąc przypomniałem sobie o dwóch kolegach z koła, którzy nie mieli czym dojechać na miejsce zbiórki. Skręciłem w wąską jeszcze nieodśnieżoną uliczkę. Ową uliczką szedł w starszym wieku mężczyzna, otulony z postawionym kołnierzem jesionce. Postawił kołnierz, broniąc się przed natarczywym śniegiem.
Jadę jeszcze 200 metrów. Zatrzymałem się przed parterowym domem, z gankiem poprzeplatanym bujną winoroślą, lecz w zimowej szacie. W wyobraźni widzę ów dom, ożywiony zielonymi pędami, pnącymi się wysoko, coraz wyżej. Nie musiałem naciskać na klakson. Uchyliły się drzwi i stanął w nich mężczyzna w wieku 40 lat. Ubrany w moro, z czapką futrzaną na głowie. Prawie biegiem skierował swe kroki do samochodu.
Otworzył drzwi, broń, torbę i stołek położył na tylnym siedzeniu, a sam usiadł z przodu.
- Dar Bór.
- Darz Bór - odpowiedziałem.
Samochód ruszył. Śnieg sypie gęsto. Widoczność jest niezbyt dobra. Wycieraczki, raz po raz zgarniają kupy śniegu. Jedziemy dalej. Miałem obawy, że nie przyjedziesz po mnie- rzekł Wojciech.
Uśmiechnąłem się i rzekłem: bez obaw. Jeżeli powiedziałem, że przyjadę po ciebie, to przyjadę. Obietnic nie łamię.
Wojciech zdjął czapkę z głowy i położył ją na siedzeniu. Już myślałem, że żona mnie nie puści na te polowanie. Mało co, by doszło do kłótni - powiedział.
Sypie mocno. Musze zwolnić, gdyż słabo widzę. Zmieniłem bieg.
Byłem pewien, że tylko moja tak marudzi. Och te baby, aby tylko koło nich latać, a gdy chcemy coś dla siebie, jest to im nie po nosie.
- Jeżeli już baba nad tobą ma władzę, to już jesteś skończony - powiedziałem.
Co ja mówię, pomyślałem. A co dzisiaj miałem rano. Nie możemy na to pozwolić. Nie możesz na to pozwolić.
- Jeżeli na to pozwolisz, to będziesz musiał pisać wniosek o pozwolenie w polowaniu-powiedziałem.
Wojciech się rozchmurzył, uśmiechnął i rzekł:
- Tak źle jeszcze nie jest, lecz ciekawy jestem jak twoja podchodzi do tej sprawy.
Zmarszczyłem czoło, gdy pomyślałem nad treścią jego słów.
- Jak podchodzi, pytasz?... odchodzi, jak każda inna żona myśliwego.
Po prostu nie jest zauroczona tym, iż idę na polowanie i zostawiam ją samą w łóżku, wczesnym rankiem lub na całą noc, gdy łysy zawita na niebie.
- Gdy siedzisz na ambonie w środku nocy, a księżyc świeci ci w oczy, nie nachodzą cię obawy, iż w domu mógł ktoś zająć twoje miejsce przy żonie? - powiedział Wojtek.
Zamyśliłem się i zaśmiałem prawie w głos, gdyż poluję już przeszło dwadzieścia lat i jeszcze nigdy będąc w lesie nie nachodziły mnie takie myśli.
Zdałem sobie sprawę, iż może las pokryty księżycową poświatą posiada w sobie jakiś czar, moc.
A odpowiedziałem tak:
- Wiesz co Wojtek,posłuchaj, sprawa przedstawia się tak. Będąc w lesie, a tym bardziej w lesie pokrytym księżycową poświatą, człowiek wydaje mi się zostaje w pewnym sensie oczarowany.
Gdy padną na ciebie pierwsze promyki tajemniczej tarczy księżyca, istnieje dla ciebie las i to co w nim się znajduje. Liczy się dla ciebie tylko ta chwila, chwila obecna.
Wojtek patrzył zamyślonym wzrokiem w tuman śnieżnego pyłu.
- Ciekawie mówisz, wiesz, coś w tym jest, bo gdy znajduje się w lesie, otoczonym poświatą pełni księżyca gdzieś zostaje wessana troska codziennego życia. Zostaje wtedy las, a my jakby jego cząstką - powiedział.
Samochód skręcił w ulicę, która prowadzi do osiedla mieszkaniowego. Jedziemy wąską osiedlową alejką, która zaraz przed nami została ciągnikiem odśnieżona. Zajechaliśmy pod jeden z 4-piętrowych bloków. Wszyscy spali twardo, tylko w kilku oknach pali się w światło. Nacisnąłem na klakson, choć zdałem sobie sprawę, iż wszystkich pobudzę. Poczułem się głupio. Mija 5 minut, nikt się nie zjawia. Mija kilka minut, to samo. Cisza. Minęło 15 minut. Spoglądamy obaj co chwilę na zegarek. Wreszcie się zjawił nasz kolega z koła imieniem Władek. Miłośnik zwierzyny. I może dlatego tak często pudłuje. Otworzył drzwi i usiadł z tyłu, mamrocząc coś pod nosem.
- Psia kość, jak tu dzisiaj polować, jeżeli już na 10 metrów nic nie widać - powiedział.
Racja pomyślałem i powiedziałem swoje zdanie na ten temat. Co jak co, ale nagonka nie będzie chodziła tak jak trzeba, a i zwierzyna nie ruszy ze swoich ostoi.
Zima faktycznie dała o sobie znać. Padać zaczęło wczoraj wieczorem, przez cały czas trwania nocy nie przestało, choćby na chwilkę. Zanosi się, iż w dzień także sypało będzie. Zima na dobre, zaskoczyła komunikację drogową. Drogi na niektórych odcinkach stały się nieprzejezdne.
Pługi kursują jeden za drugim, oczyszczając drogi ze śniegu. Całe szczęście, iż droga prowadząca do Brzozówki jest przejezdna. Jedziemy cały czas powoli, szybciej się nie da. Ślisko. Zrobiło się jaśniej i jakby nieco śnieg osłabł.
- Jeszcze przez tą śnieżycę polowanie zostanie odwołane.- powiedział Wojtek.
Spojrzałem na niego badawczo i rzekłem:
- Nie masz racji. Takich polowań się nie odwołuje, a tym bardziej, że czeka nas wieczerza wigilijna.
Do naszej rozmowy wtrącił się nareszcie Władek.
- Zgadzam się z tobą Grzegorzu, takich polowań się nie odwołuje, choćby nie wiem co się działo.
- Może śnieg zelży, a wtedy polowanie i wieczerza wypełnią się urokiem prawdziwej zimy - powiedziałem.
Przed nami ostry zakręt. Zmniejszyłem nacisk na pedał gazu. Droga na zakręcie zalśniła fragmentami lodu. Przejeżdżając zakręt zarzuciło nas delikatnie ku poboczu. Zza zakrętu ukazały się nam budynki gospodarcze. Przed nami Wólka Zarzocka - wieś. Mijając wioskę, ukazał się naszym oczom następny zakręt. Zmniejszyłem natychmiast prędkość samochodu. Po prawej stronie ukazał się nam, pod pokryciem śnieżnej kotary las, Wólka Zarzocka.
Ściana lasu zbliżała się ku szosie coraz bardziej i bardziej. Brzeg lasu wyróżnia się kontrastującymi bielą szronu i śniegu brzozami. Ich gałęzie zwisają majestatycznie niczym siwe włosy kobiety. Wszystko wokół zostało przykryte coraz bardziej rosnącą warstwą śnieżnego kobierca. W Wólce Zarzockiej - las, mieszka nasz dobry znajomy pan Piotr, który jest strażnikiem łowieckim w naszym kole.
- Nie ma to jak siedziba i gościnność pana Piotra. Dobry to człowiek, wszystko daje z siebie, aby zwierzyna nie odczuła głodu. Nigdy nie odmawia jak coś trzeba zrobić - rzekłem.
Gdy przykryje ziemię kobierzec białego puchu dla zwierzyny zaczyna się wędrówka w poszukiwaniu żeru. Wystarczy jeden paśnik, aby zwierzyna została w łowisku; pod warunkiem, iż ten paśnik nie będzie świecił pustką.
To wszystko zależy bezpośrednio od strażnika, a pośrednio od myśliwych.
- Tak, a i koleżeński jest, i wskaże gdzie najlepiej zasiąść. On dokładnie wie, gdzie zwierzyna ma swoje ostoje - rzekł Wojciech.
- Gdy strzelę dzika lub kozła, zawsze pomaga mi przy obielaniu i patroszeniu - rzekłem.
Bez obaw na polowaniu będzie. On takich chwil nie opuszcza - powiedział Wojciech.
Jedziemy jeszcze cztery kilometry. Po jednej i po drugiej stronie widnieje las. Mamy przed oczyma swoisty kalejdoskop. Obielone przez śnieg pnie sosen, obciążone nim konary, siały raz po raz białym pyłem. Zjawisko owe wprawiało nas w osłupienie. Po prawej stronie szosy ukazała się nam leśna droga, na której widniały ślady niedawno jadącego samochodu. Po lesie hula wiatr grając pieśń na gałęziach sosen.
Wjechaliśmy w koleiny, które zostały po niedawno przejeżdżającym samochodzie. Samochód grzęzł raz po raz w zaspach śniegu, ocierając podwoziem o powierzchnię. Przejeżdżamy w pobliżu młodnika, z którego ku naszemu zaskoczeniu ujrzeliśmy uchodzącego lisa. Lis dyndował wprost na nas. Nagle zatrzymał się, uniósł wietrznik do góry i stał tak chwilę. Ruszył dalej. Po kilku metrach, znów się zatrzymał. Stanął jak wryty. Spojrzał na nas i czmychnął w gąszcz malin. Dobra wróżba.
- Ale pech, widzieliście? Dlaczego nie pojawił się, gdy było się już na stanowisku, z bronią gotową do strzału. Dlaczego? - rzekł Władek. Faktycznie miał rację, pomyślałem. Przecież jedziemy na polowanie. Kto by nie chciał tego lisa? Tym bardziej już w pierwszym pędzeniu. Każdy by chciał. Może później spotkamy go jeszcze.
- Wielka szkoda, ale co zrobisz - powiedziałem.
- Może nawinie się komuś na muszkę, gdy już będziemy stali na linii - powiedział Wojtek.
Gdy tak jechaliśmy ni stad, ni zowąd zaskrzypiało coś pod nami. Samochód nagłe zahamował. Dodałem gazu i stało się. Tylnymi kołami zarył w śniegu. No jasny gwint - pomyślałem. Jeszcze nam tego brakowało, spóźnimy się na pierwsze pędzenie.
- Chciał czy nie chciał ugrzęźliśmy. I co dalej? - powiedziałem.
Władek wielce poruszony sytuacją i moimi słowami powiedział:
- Co dalej, co dalej, trzeba coś wymyślić. Nie będziemy czekać bezczynnie. Trzeba samochód wypchać i tyle. Otworzyły się drzwi samochodu i cała trójka, łącznie ze mną, znalazła się na zewnątrz. Wyciągnąłem papierosy. Wzięliśmy po jednym do ust. Zapaliliśmy i patrzyliśmy bezmyślnie na wkopane w pół koła samochodu.
- Spróbujmy wypchać. Może damy radę. Jest nas przecież trzech - powiedział Wojtek.
- Dwóch, bo ktoś musi być za kierownicą i operować gazem, inaczej nie damy rady - powiedział Władek.
Pomyślałem, że będę pchał razem z nimi, a potem wskoczę za kierownicę, aby tylko go wypchać. Więc odezwałem się:
- Pomogę wam pchać. Jak ruszy z miejsca, szybko wskoczę za kierownicę.
Dopaliliśmy papierosy. Zaczęliśmy pchać. Śnieg pod kołami zaczął skrzypieć. Centymetr po centymetrze samochód zaczął wychodzić z feralnego miejsca. Gdy go wypchaliśmy, natychmiast usiadłem za kierownicą. Odpaliłem silnik. Wrzuciłem bieg, delikatnie ruszyłem do przodu i zaraz się zatrzymałem.
- Wsiadać, nie gapić się. Zobaczcie, która godzina - zawołałem.
Minęła godzina 7:30. Jedziemy jeszcze chwilę przez las.
W oddali ukazała się nam zagroda i budynki. Dojeżdżamy do leśniczówki. Przed leśniczówką stoją aż cztery samochody. Prawdopodobnie są już wszyscy. Czekają tylko na nas. Zbiórka za chwilę się rozpocznie. Śnieg jak padał godzinę temu, pada i teraz. Nie pamiętam Polowania Wigilijnego, żeby sypało tak jak dzisiaj. Zdaje mi się, iż ta śnieżyca nada uroku temu polowaniu.
Wjechaliśmy na podwórze. Jedni przerwali rozmowę, a drudzy zaczęli rozmawiać na nasz temat. Zauważyłem to po tym, iż niektórzy pokazywali na nas palcem. Coś pod nosem mamrotali. Zaparkowałem koło malucha, stojącego tuż przy płocie. Zabraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy z samochodu.
- Macie szczęście. Już mieliśmy rozpocząć polowanie bez was, ale jeszcze mieliśmy nadzieję, że się pojawicie - powiedział łowczy. Nie ma to jak wśród swoich kompanów, pomyślałem.
Wszyscy są zadowoleni i coś sobie nawzajem opowiadają. Śnieg mocno się przerzedził, polowanie powinno być znakomite. Z nieba suną duże płaty śniegu, powoli spadając na świeży biały puch.
Ten puch spadał także na nas,którzy stawaliśmy się coraz bielsi. Podszedłem do prezesa przywitać się. Za moim przykładem poszli Władek i Wojtek.
- Darz Bór - rzekłem.
- Darz Bór - odpowiedział prezes.
Podchodziliśmy po kolei, witając się. Podszedłem do łowczego - Czołem, Darz Bór.
Pogoda wyśmienita. Prawda Józef zima, prawdziwa zima - rzekłem.
- Owszem. Czemu nie byłeś na polowaniu w zeszłą niedzielę, mieliśmy piękny rozkład - powiedział łowczy.
- Nie mogłem. Musiałem wyjechać - rzekłem.
Łowczy strząsnął z czapki śnieg i rzekł:
- Żałuj, że ciebie nie było. Odstrzeliliśmy aż cztery dziki.
Taki rozkład zdarza się bardzo rzadko.
- Ty coś strzeliłeś? - zapytałem.
- A jakżeby nie. Na muszkę podszedł mi odyniec i dwa lisy. Polowanie udało mi się - rzekł.
Witałem się z dalszymi uczestnikami dzisiejszego polowania.
- Cześć Grzegorzu, ile zyskałeś punktów za szable tego dzika, co go strzeliłeś miesiąc temu? Chyba kwalifikowały się jako medalowe - rzekł Zbigniew.
Zbyszek jest moim bliskim kolegą. Tworzymy obaj nierozłączną parę. Zazwyczaj wyjeżdżamy na polowania razem. Jest niskim, szczupłym, w wieku około czterdziestu pięciu lat mężczyzną. Jak na swój wiek chodzi jak motorek. Jest dobrym strzelcem i etycznym myśliwym. Ma syna i marzeniem jego jest wprowadzić go w tajniki łowiectwa.
- Szable mierne, takie sobie, po prostu brąz - rzekłem.
- A nie mówiłem ci, że te szable są medalowe. A ty nie wierzyłeś. Ty to masz zawsze szczęście - rzekł Zbigniew.
Faktycznie nie zdawałem sobie sprawy wtedy, trzymając szable w ręku, iż mogą by medalowe. Komisja przyznała mi brązowy medal. Tak po prawdzie,to nie ja zasłużyłem na ten medal. To ten dzik, który życie oddał za ten brązowy krążek. Cóż znaczy ten brąz dla tego dzika. Biegi pod nim się uginają i pada martwy, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest posiadaczem medalowych szabel.
Przywitałem się z innymi i ze strażnikiem.
- Cześć Piotr. Dobrze, że jesteś. Z tobą nagonka chodzi jak trza a nie tak jak oni chcą - rzekłem.
- Bez obaw, dam sobie radę z nimi.- odpowiedział.
Strażnik w tym czasie rozdawał nagonce kamizelki sygnalizacyjne. Gdy skończył podszedł do mnie i rzekł:
- A jak ten odyniec, którego odstrzeliłeś na siódemce?
- Brązowy medal - rzekłem.
- To już coś znaczy - rzekł Piotr.
Gdy już ze wszystkimi się przywitałem, kroki swe skierowałem do mocno zagłębionych w rozmowę, łowczego z prezesem.
- O czym tak zaciekle dyskutujecie? - zapytałem.
- A tak z sobą rozmawiamy - powiedział łowczy.
Łowczy wsparłszy się na lasce powiedział:
- Opowiem ci, co mi się tydzień temu wydarzyło. Wyobraź sobie, stoję na stanowisku, z tyłu starodrzew, z boku starodrzew, a z przodu młodnik. Słyszę strzał, potem drugi, trzeci i krzyki nagonki. Dzik, dzik. Nagle na moim polu wychodzi odyniec. Szable z daleka bielą lśnią,a ja stoję. Skierowałem sztucer na niego. Naprowadziłem krzyż między świece, naciskam na spust, strzał. Lecz dzik nie pada.
- Ucieka? - zapytałem.
- Nie, ta szafa kieruje się wprost na mnie. W ułamku sekundy zdaję sobie sprawę, iż chce mnie staranować. Serce poczułem pod gardłem, wali jak przysłowiowy młot. Dzik coraz bliżej i bliżej.
Szybko naprowadzam krzyż między świece. Strzelam. Dzik pada z biegów i pada dwa metry przede mną. Oblały mnie poty. Robiło mi się raz zimno, raz gorąco. Patrzyłem na dzika i myślałem, a gdybym tak nie zdążył? Miałem i ja podobne przygody w swoim myśliwskim życiu z szarżami dzików, ale dzięki Bogu zawsze uchodziłem z życiem.
Pamiętam swojego czasu jedno polowanie. Było to bodaj, pięć lat temu. Byłem zaproszony na polowanie do kolegi w województwie Poznańskim. Mieliśmy przedostatnie pędzenie. Rozkład był znakomity trzy dziki, cztery lisy, dwa tchórze i dwadzieścia zajęcy. Polowaliśmy w starym borze, który obfitował wyjątkowo w zwierzynę. Stałem na flance, a zaraz obok mnie stanął młody mecenas, niedojrzały myśliwy. Słońce wędrowało między konarami drzew, idąc blisko, coraz bliżej ku zachodowi. Jego złociste promienie padały na kobierzec zżółkniętych jesiennych liści. Stałem i podziwiałem to wszystko. Nagonka ruszyła już dawno. Nagle w niespodziewanym momencie wypadł odyniec szeroki jak szafa. Stojący na nim hyb, dodawał mu grozy. Dzik skierował się właśnie na owego mecenasa. Mecenas zmierzył i strzelił. Dzik nie zaznaczył strzału, choć wiedziałem, że dostał, lecz on pędził dalej fukając zajadle. Nieszczęsny nemrod strzelił drugi raz. Dzik potknął się i padł. Po czym nagle szybko zerwał się i co ile sił zaszarżował. Szybko strzeliłem z przyrzutu, ale dzik był szybszy ode mnie. Skutek był taki: długa na 20 cm rana, spod której wydobywały się jelita. Jęczał zaciskając zęby. Z szarżami dzików lepiej nie żartować.
Stałem wciąż z wiceprezesem i łowczym. Rozmawialiśmy na tematy polowań, i w ogóle o wszystkim. Nieopodal stał stary Jastrzębski, zaproszony do nagonki przez jednego z naszych kolegów z koła. Dziwnie się zachowywał, jego zachowaniem zainteresował się kolega Bogdan.
Coś mi się wydaje, że było coś pite - rzekł. Tamten zaśmiał się i zachował jakby był z tego dumny. Podszedł znienacka i rzekł mu coś na ucho.
- Przecież wypić można, żyje się raz. Obiecuję, iż nie będę sprawiał kłopotu. Nikomu o tym proszę nie mówić.
- Zgoda - powiedział specjalnie Bogdan.
Odszedł, udając, że nic się nie stało lecz Bogdan skierował swa kroki do mnie, podczas gdy ja rozmawiałem z łowczym.
- Słuchajcie, mamy tu jedną osobę, którą musimy wykluczyć z nagonki - powiedział Bogdan.
Łowczy zrobił taką minę, jakby nie rozumiał co do niego się mówi.
- Kto taki i dlaczego? - zapytał.
- Stary Jastrzębski z nagonki - powiedział Bogdan.
Łowczy się roześmiał i powiedział:
- Aaa, Jastrzębski .On jak zwykle. Kiedy on nie miał wódy. Trzeba przekazać reszcie aby mieli go na oku.
- Taki już z niego człowiek, musi być na oku - rzekłem. Takiej osoby nie można dawać do nagonki. Alkohol na polowaniu staje się później tragedią wielkiego wymiaru. Tego można uniknąć, jeżeli wszyscy będą trzeźwi. Nagończyk z alkoholem to jeszcze pół biedy. Ile jest takich przypadków, że myśliwy na polowaniu sobie wódeczkę pociąga. Wystarczy wtedy, że baba będzie późnym wieczorem wracała i takiemu człowiekowi zatruta wyobraźnia postawi nie babę lecz dzika. Nie będzie wcale się zastanawiał, strzeli natychmiast.
- Idę do tego Jastrzębskiego - powiedział łowczy.
Jastrzębski był odwrócony tyłem, więc nie widzi nadchodzącego znienacka łowczego. W tym czasie grzebał pod pazuchą jesionki szukając coś. Łowczy klepnął go po placach. Co tak się Jastrzębski boisz, masz kogoś na sumieniu? - zażartował. Jastrzębski przestraszył się, puścił trzymaną pod pachą jesionki ćwiartkę wódki. Zrobiło mu się głupio. Chciał coś powiedzieć, ale zatkało mu w gardle. Otworzył usta i patrzył się na leżącą butelkę wódki.
- Jastrzębski, co to znaczy? Popijamy ukradkiem? ale jesteście samolubni - powiedział łowczy.
- Proszę pana, a ile mam w tej buteleczce? a tym bardziej że to jest lekarstwo - rzekł Jastrzębski.
Łowczy się zbulwersował słysząc te słowa.
- Jakie lekarstwo, już mi do chałupy, abym was dzisiaj nie oglądał. Ja wam wybiję to lekarstwo z głowy. Już was nie ma - krzyknął łowczy.
Jastrzębski jakby się przestraszył, gdyż spojrzał błagająco na łowczego. Łowczy powtórzył. Jastrzębski ze strachu rzucił się szybkim krokiem do przodu. Oddalił się trochę i pogroził łowczemu pięścią. Po czym znikł z poła widzenia.
Nadszedł czas zbiórki.
- Ustawić się w szeregu. Nagonka także. Kolejno odlicz, dla sprawdzenia stanu - powiedział łowczy. Łowczy sprawdził listę uczestników polowania, a strażnik, nagonki. Łowczy spojrzał surowym wzrokiem na jednego z stojących w szeregu,i powiedział:
- Panie Zbyszku, proszę do mnie.
Z szeregu wyszedł Zbigniew i stanął przed nami obok łowczego. Łowczy powiedział mu coś szeptem, po czym rzekł:
- Szanowni koledzy, dzisiejszym polowaniem kieruje pan Zbyszek. Proszę o zachowanie dyscypliny i dostosowanie się do zasad bezpieczeństwa na polowaniu.
Prezes stał i przyglądał się wszystkiemu. Rozmyślał o czymś, rozgrzebując laską śnieg.
Nagle wyszedł przed szereg myśliwych.
- Szanowni koledzy, Wigilia Bożego Narodzenia, a także związane z nią Polowanie Wigilijne, jest czasem westchnień i wspomnień, także zachowania tradycji pielęgnowanych przez naszych ojców i dziadów. Jest czasem wzajemnego pojednania. Jest czasem pojednania, o które tak trudno przychodzi nam wszystkim. Nie ma w takim dniu miejsca na wszelkiego rodzaju sprzeczki, o to, czyj był strzał decydujący. Przypominam o zasadach bezpieczeństwa na polowaniu - powiedział prezes.
Łowczy wtrącił także kilka swoich słów na temat bezpieczeństwa na polowaniu.
- Przypominam, broń wolno załadować dopiero po zajęciu stanowiska. Mając załadowaną broń nie wolno schodzić z niego. Przed zejściem kategorycznie rozładować broń. Pamiętać o zakazie strzelania, gdy nagonka zbliży się na odległość 100 metrów od linii myśliwych - zakończył łowczy.
0bowiąkiem każdego z nas jest przestrzeganie zasad bezpieczeństwa na zbiorowym polowaniu. Trzy tygodnie temu jeden z naszych kolegów złamał owe zasady i został surowo ukarany.
Po zakończeniu pędzenia nie rozładował broni. Opuścił stanowisko z naładowaną bronią.
Został natychmiast wykluczony z udziału w dalszym polowaniu. Sąd lada dzień zdecyduje o wymiarze kary. Oczywiście jest tu mowa o sądzie koleżeńskim.
- Koledzy, za chwilę przystępujemy do uroczystego rozpoczęcia polowania - powiedział łowczy.
Myśliwi zaczęli się ustawiać w dwuszeregu.
- No, sprawdzimy listę płac - Zażartował łowczy.
- Kolejno odlicz, dodał łowczy.
Jeden, dwa, trzy..., rozległo się odliczanie, biegnące aż do końca szeregu.
Po odliczeniu na czoło myśliwych, wyszedł sygnalista. Przez serca nasze, przez szum kniei, przez oblicze minionych wieków tradycji, zabrzmiał dźwięk rogu. Hymn Łowiectwa Polskiego rozległ się po okolicy. Na ustach naszych nastała cisza. Myśli nasze powędrowały do tych, co odeszli do Krainy Wiecznych Łowów.
Prosiłbym prowadzącego o rozdanie kart stanowiskowych - powiedział łowczy.
Gospodarzem naszego polowania jest dzisiaj poczciwy Grzegorz, czterdziestoparoletni właściciel gospodarstwa rolnego. Prowadzący tradycyjnie rozdanie rozpoczął od prezesa koła i łowczego.
- A poza tym, co słychać - panie Grzegorzu? - zapytał wiceprezes.
- A co ma być słychać panie Józefie: praca-dom, dom-praca... Gdy mam trochę wolnego czasu, uciekam z ucisku tego domowego magla. Jadę wtedy najchętniej do lasu - powiedziałem.
Łowczy podszedł do mnie i poklepał mnie po plecach. Po czym rzekł do mnie:
- Panie Grzegorzu, a jaką my mamy sytuację? My też uciekamy do lasu z obawy „aby, jak to pan powiedział, magiel nie wycisnął z nas resztki tego co dla nas najlepsze - kontaktu z naturą."
Prawdę powiedział łowczy. Jak się tak zastanowić, to prawdą jest, że tok codziennych zajęć, stres
w pracy, domu, może wycisną ostatnie żyłki radości, którymi płynie gorąca krew, wtedy właśnie czujemy pociąg do natury, który działa jak narkotyk. tzn. jak się raz zasmakuje, to wtedy trudno jest się od tego oderwać.
- Wiecie co, ja mam swoistego rodzaju barometr - jest nim moja żona. Jak widzę, iż jest coraz bardziej natrętna, to zwijam żagle i w las. Potem jak wracam, to wita mnie z uśmiechem na twarzy. Żona jest jak barometr. Trzeba ją stale obserwować - zakończył kazanie wiceprezes.
Zgadzam się z prezesem. Ma on rację, gdyż większość kobiet stara się rozładować swoje nastroje. Ma wtedy najbliżej do nas i nam najbardziej się dostaje, więc lepiej czasem zabrać flintę i uciec do lasu, choć to czasem przynosi same przykrości przy powrocie.
- Tak panowie, mówimy o swoich żonach, że to jest żywe złoto. A zaraz potem mówimy, że jest to krzyż Paski, który wrzyna się nam w plecy - rzekł łowczy.
Strzepaliśmy z siebie śnieg i zapaliliśmy.
- Tak, nie jest tak jeszcze źle, bywało gorzej - powiedział wiceprezes.
- Więc jak panowie Złoto, czy krzyż Pański? - zapytałem. Wszyscy buchnęliśmy śmiechem.
To tak, jakby ktoś nas zapytał: łowiectwo czy żona?
Skończywszy rozmowę z łowczym i wiceprezesem zbliżyłem się do Wojtka, rozmawiającego z dwoma swymi kolegami.
- Śnieg powoli słabnie, pada już tak, jakby mu się nie chciało - powiedział.
- Przestaje, bo wie, że się już za bardzo naprzykrzał.
Śnieg naprawdę w oczach słabnął. Padało go coraz mniej i mniej.
Przez cały czas śnieżycy dmucha wiatr i pędzi chmury po niebie. Prawdopodobnie przepędzi je daleko za horyzont, gdyż tam gdzie wiatr wieje, widnieje pasmo ciemnych chmur.
Ze wschodu powoli wyłoniła się pomarańczowo-złocista smuga. Za chwilę zza horyzontu spojrzy na nas jarząca się tarcza słońca. Zapanowało ogólne podniecenie. Promienie słońca padły na snące ku ziemi płatki śniegu, mieniąc się i iskrząc. Biały kobierzec śniegu zaczął lśnić milionami drobnych gwiazdek, przybierając przy tym szaroniebieską barwę w miejscach, gdzie słońce nie dochodziło. Drzewa rzucają na śnieg swe długie cienie. Wzrok wszystkich skierował się ku wschodzącej tarczy słońca. Zawitał piękny poranek, zwiastun dobrej pogody.
- A co tam u ciebie słychać Piotrze? Nie widziałem cię z pół roku. Zamiast wziąć udział w zbiorowym polowaniu w niedzielę, to ty siedzisz w mieszkaniu, jak przysłowiowa mysz pod miotłą - powiedziałem.
Piotr jest starszym, 62-letnim mężczyzną, najchętniej lubi polowania indywidualne. Do łowiska dojeżdża maluchem. Często zasiada na ambonie i wyczekuje zwierzyny. Jak nic nie przyjdzie, to i tak z tego nic sobie nie robi. Cieszy się z każdej chwili spędzonej w lesie. Pan Piotr jest człowiekiem bez nerwów. Jak to dobrze być blisko natury.
- Wiesz Grzegorzu, to już nie te lata - rzekł.
- A co panu dolega? - zapytałem.
Pan Piotr skrzywił się, tak jakby się smucił, a raczej było mu czegoś żal.
- Serduszku Grzegorzu, serduszko. Ja panie dzieju, w życiu dość się nałaziłem po lasach, polach i bagnach - oświadczył pan Piotr.
Wojciech, wsłuchując się pilnie w słowa pana Piotra - rzekł:
- Co pan plecie - rzekł Wojciech.
- Tak Wojciechu, teraz wy młodzi, macie pole do popisu. Ja już się dość nałaziłem - rzekł.
Właśnie na polowaniu w zeszłą niedzielę panu Piotrowi zrobiło się słabo. Oparł się o pień sosny i zsunął się na ziemię. Nie mógł złapać oddechu, a przy tym był blady na twarzy bez kropli krwi.
Bardzo się przestraszyliśmy. Jeden z nas, szybko go odwiózł na izbę przyjęć. Okazało się potem, iż był to stan przedzawałowy. Miał w ręku laskę i wspierał się na niej i przyznam się, że jest z niego uparty człowiek. Ledwo chodzi, ale polowania wigilijnego nie podaruje. Dziwię się, że żona go puściła. Takich ludzi w naszym związku jest już mało. Gdy odchodzą starsi myśliwi, odchodzi z nimi tradycja.
- Panie Piotrze, jest pan w takim stanie i nie boi się pan wziąć udziału w polowaniu, więc proszę chodzić ze stanowiska do stanowiska powolutku, nie śpieszyć się.
- Jak będzie trzeba, to my na pana poczekamy - rzekłem.
Podziwiam tego człowieka. Jest niemrawy, powoli kroczący krok za krokiem, lecz w oczach jego siedzi ogień radości życia, do życia w pełnym wymiarze tego słowa. Po prostu las, jest dla niego oazą spokoju. Bogdan instruował nagonkę, jak się ma poruszać i zachowywać w lesie. Rozdając wszystkim naganiaczom kołatki powiedział:
- Nie chodzić parami, jak to robiliście tydzień temu. Nie rozmawiać, tylko iść do przodu.
Nie musicie się drzeć, wasze darcie jest zbędne. Dostaliście kołatki i one zastąpią wasze gardła.
Daleko się nie rozchodzić. Za 10 minut zbiórka.
- Aha, warunkiem zapłaty jest kołatka.
Wszyscy się rozeszli i czekali na sygnał zbiórki.
Ciąg dalszy nastąpi... |