Już dawno w Lipcach nie byłem, a tu nagle okazja wyjazdu po 3 latach, jako gość. Najpierw wizyta u łowczego, który widząc mnie wysiadającego z auta, zaniemówił na sekundę, mówiąc: „ooo Gustaw sobie o Lipcach przypomniał, hehe”. W tych słowach było wszystko: powitanie z otwartymi rękoma i jak najlepszymi życzeniami, aby nie wracać stamtąd na pusto. Odstrzał otrzymany na odstrzale, bogato jak dla gościa - dwa dziki i ptactwo. Po trochu wszystkiego, plus drapieżników pełna lista, ale cóż chodzi o wyjazd i pobyt w tym urokliwym miejscu. Szybka pogawędka, co jak gdzie może być, gdzie iść, ale na zegarku już po 18, a do łowiska jeszcze ponad 50 km z 200.
Ruszamy. Kilometry mijają powoli ale z każdym kilometrem serce bije inaczej. Wreszcie jest, upragniony obwód, granica. Teraz już się zaczęło praktycznie polowanie. Sektory już wybrane, szybko do domku się wypisać i w drogę. Mam tam swoje dwa ulubione sektory 2 i 7. Pada na 2 na Rogowską ambonę. Brat zostaje na 1, ja idę dalej spotykając spore ilości kóz i ciekawego widłaka, ale strzał tylko z ucha, trofea dla kolegów członków z koła, niech im darzy. Siadam na diabelnie wysokiej ambonie, licząc na spotkanie bardziej z jakimś lisem lub podziwiania chociaż klępy z łoszakiem, o której wspomniał Łowczy. Patrzę na zegarek, jest 19.40 a na razie cisza, tylko zające mają parkoty chyba ostatnie już w tym roku. Ładny widok 5 sztuk to całkiem sporo jak na te czasy. I tu na widok zajęcy przypomina mi się polowanie zbiorowe, gdzie właśnie w tym sektorze nieopodal strzeliłem mykitę w gąszczu na 3 metry, a brat później swojego zająca właśnie gdzieś naprzeciwko tej ambony. Ech ten lis okazał się królewski. Właśnie, może biega gdzieś tu jego syn lub wnuk. Jakoś nic się nie dzieje, rozmyślam i wspominam wszystkie uroki tego łowiska. Wtem przypomina mi się, że przecież ostatnio, choć rzadko bywałem w łowisku to praktycznie zawsze widziałem dziki, choć okazji do strzału brakowało, co dało mi nadzieję na ujrzenie choćby gdzieś przemykających spryciarzy. Cisza jest wręcz męcząca, gdyby nie te zające to słyszałbym pewnie myśli brata, który siedział około kilometra dalej.
Z tej błogiej ciszy wyrywa mnie trzask gałązki. Coś się dzieje, tylko co? Hałas na lesie się powiela i słabnie ale nic poza pykaniem gałęzi nie słychać, podejrzenie pada na borsuka. Może chociaż jego zobaczę, bo do sezonu jeszcze tydzień. Trzaskanie nagle ucichło i to gdzieś jakby pod samymi nogami od ambony i wtedy wreszcie po raz pierwszy słyszę kwi i chrum. A jednak, może znów będę miał szansę. Kurcze, wyczują mnie, są za blisko ambony, wchodziłem przecież niecałą godzinę temu. Jeszcze jedno hrumknięcie i słyszę tupot dziczej wataszki oddalającej się w głąb lasu. Szkoda. A może mogły wyjść... Nagle straszny łomot jakby ktoś zapadł się w całej stercie chrustu i widzę jak na ściernisko wybiega wataszka dzików. No dobra, teraz szybko ocena - 5 sztuk, dobrze jest, maluchy są? Nie, nie ma, czyli to wataszka samych przelatków. Wszystkie dziki równe jak spod linijki. Nic już z lasu nie wybiega. Tylko że te, jakby coś czując zbiły się w jedną wielką kulkę i tak stoją. Strzał, jeśli w ogóle da rade, trudny niby z ambony, a z wolnej ręki ale czy się rozproszą i zaczną czegoś szukać, czy będą tak stały, aż się ściemni, że nic nie zobaczę? Zaczynają się budzić we mnie emocje. Palec drży, oddech nie ten, uspokój się, bo spłoszysz. Nagle kwik i jeden dziczek odbiega od reszty. To starcza, szybkie naprowadzenie kropeczki na przód dzika i strzał w lunecie, tylko ogień wystrzału, ale do ucha dobiega miłe dla ucha uderzenie kuli. Lornetka do oczu – ech, nie ma, poszedł postrzelony. Nie, jeszcze sprawdzę w lunecie, może przez nią lepiej będzie widać, ale nic nie ma, żadnej ciemnej kupki, nic. Brat dzwoni i pyta, co leży. Mówię, że strzelałem do dzika, ale nie widzę efektu strzału. Poczekam jeszcze chwilę i schodzę. No dobra, rozładuj broń, uspokój się, sprawdź czy masz latarkę – jest, jest. Uff, zazwyczaj jest, ale w aucie. Człowiek młody, ale skleroza zawsze się jakaś przypałęta. He, za to nóż został, ale po co mi teraz nóż, jak nie wiem czy leży.
Schodzę. Oj wysoko. Oj emocje po strzale docierają na drabinie i bach, szczebel jeden się jeszcze urwał. Kurczę no, bo spadnę, ślisko jak diabli. Uff, wreszcie jest ziemia, heh jednak podchód bezpieczniejszy.
Idę, świecę, nic nie widzę. Za to brata już słyszę jak jedzie swoją kiłą - (tak nazywa swoje autko) i w autku jest Dżakuś, jego jack rasel terier - oj niezawodny na postrzałki. Idę i idę, patrzę na ambonę, niedaleko, jakieś 80 metrów powinien leżeć. Świecę w lewo – nic, świecę w prawo – jest! Czarna bryłka leży w najgłębszym chyba dole na całym polu, dlatego nie mogłem go wypatrzyć i znaleźć. Potwierdza się ocena, że przelatek, do tego koleżka.
W tym momencie wtacza się brat. Na ściernie musiał sporo objechać. I zaczyna się ceremoniał i dalsza dla mnie równie przyjemna, choć dla niektórych mniej, część łowów.
Wyjazd ten zakończyłem jeszcze pudłem do lisa i kaczki, ale grzywacza na sam koniec strzeliłem. Jak na przekór, brat nawet się nie składał. Ale dziękuję mu za te polowanie z całego serca.
Darz Bór Hubercie.
P.S. Oczywiście był jeszcze telefon do Łowczego i informacja. "Gutek już zaczął rozrabiać" i śmiech w słuchawce. Czyżby znów miało być jak kiedyś? Jak kiedyś nie było, ale całkowity wyjazd do Lipiec zakończyłem pudłem do lisa i kaczki strzelając na koniec grzywacza. Muszę to kiedyś opisać, bo działo się wtedy sporo.
Darz Bór. |